Kołtoń: Deyna, czyli obcy

Piłka nożna

Pierwszego września mija 25. rocznica tragicznej śmierci legendy polskiego futbolu Kazimierza Deyny. Z tej okazji na naszych łamach prezentujemy fragment najnowszej książki Romana Kołtonia "Deyna, czyli obcy" poświęcony jednej z wielkich chwil jego piłkarskiej kariery - legandarnemu starciu na Wembley.

Deyna bał się Wembley. Ten niepokój można odnaleźć na łamach książki Wiktora Osiatyńskiego „Przez Wembley do Monachium”.Towarzyszył kadrze w ostatnich dniach zgrupowania w Rembertowie i napisał: „Co się kryje pod maską spokoju, który ma Deyna. Pytam go o to. Mówi, zże poczucie satysfakcji i sukcesu oraz niepokój o to, by owego poczucia nie stracić. Czy może stracić na Wembley? I tak, i nie. Satysfakcją będzie już sam występ na słynnym stadionie i to w tak ważnym meczu. Większą byłoby zwycięstwo, monachijskie finały. Czy w nie wierzy?

 

— Trudno powiedzieć. Teraz bardziej niż przedtem. Ale i trochę się boję.

 

— Czego? Czy ewentualnej przegranej?

 

— Nie, nie tego. Boję się, że Anglia... Wiadomo, że oni muszą z nami wygrać, by się zakwalifikować. A wiadomo też, że ostatnio jakoś gramy coraz lepiej. Może tego nie będzie, ale oby oni tego nie załatwili z góry. Bo jak będzie normalna walka, to się nie boimy”.

 

Szokujące słowa: „Oby oni tego nie załatwili z góry”.

 

***

 

Czy było takie niebezpieczeństwo? Ileż meczów w historii futbolu zostało wypaczonych. Ileż meczów miało kulisy, których tylko można się domyślać. I to wcale nie były jakieś spotkania na polskiej prowincji — choćby w mojej rodzinnej Złotoryi... To często były mecze finałów mistrzostw świata. W VII finałach w Chile w 1962 roku gospodarze byli ciągnięci za uszy przez sędziów aż do półfinału! Skandal gonił skandal. Ba, VIII finały mistrzostw świata w 1966 roku w Anglii też nie obyły się bez oskarżeń o niewłaściwe sędziowanie.

 

** *

 

W 1973 roku FIFA ciągle rządził Anglik sir Stanley Rous. Uchodził co prawda za konserwatywnego i przywiązanego do ducha „fair-play”, ale... Za czasów gdy kierował FIFA, dochodziło do wypaczania wyników meczów w finałach MŚ 1962 i MŚ 1966. Anglia w 1966 wywalczyła tytuł mistrza świata, a w 1970 roku zagrała w ćwierćfinale, gdzie nieszczęśliwie przegrała z Niemcami (po dogrywce 2:3, choć prowadziła 2:0). Deyna nie pasjonował się historią piłkarskich mistrzostw świata, ale... intuicyjnie czuł, że trudno wyobrazić sobie największą imprezę piłkarską globu bez synów Albionu.

 

** *

 

Z drugiej strony nastrój Deyny był zmienny. W przeddzień wylotu do Anglii Rembertów odwiedził Jacek Żemantowski, dziennikarz „Sportowca”, który tak się przedstawiał: „Lubię tego gracza, zebrałem za niego swego czasu sporo obelg od kibiców, którzy gdy chwaliłem go przed kilku laty w telewizyjnych sprawozdaniach, pisali potem obraźliwe listy w stylu: «Co pan lansujesz kalekę. Strzela Panu Bogu w okno, marnuje tyle sytuacji. Deyna z boiska». Wierzyłem jednak i trenerowi Vejvodzie, i Ryszardowi Koncewiczowi, i Kazimierzowi Górskiemu. Wszyscy oni od samego początku zawsze twierdzili, że będzie graczem najwyższego światowego formatu”.

 

Żemantowski zrobił z Deyną świetny wywiad, który zatytułował „Kaziu, dawaj pyska”. Oto zapis kilku pytań i odpowiedzi:

 

„— Niech pan powie szczerze, czy obiecano wam jakieś nagrody?

 

— Za chwilę straci pan przyjaciela. To pytanie jest poniżej pasa. Ja, żeby wystąpić w środę na Wembley, sam bym dał komuś nagrodę. To samo wszyscy chłopcy. Czy pan zdaje sobie sprawę z tego, co ten mecz dla nas znaczy? Jeśli są tacy gracze, którzy najpierw pytają o nagrody, to trener Górski w ogóle przestaje się nimi interesować. Tu w Rembertowie są entuzjaści, a nie męczennicy futbolu.

 

— Już dziewięć razy prowadził pan nasz zespół jako kapitan. Jak się pan czuje w tej roli?

 

— Rocznik 1947. Aż strach pomyśleć, że nagle stałem się jednym z najstarszych graczy w drużynie. Chyba dlatego powierzono mi tę funkcję, jestem też może trochę spokojniejszy i bardziej zrównoważony na boisku niż koledzy. Ale co tu dużo mówić. Przecież jestem kapitanem przez przypadek i niedługo tę funkcję przekażę znowu Włodkowi Lubańskiemu...”.

 

***

 

Niesamowite — Deyna mówi, że „tu są entuzjaści, a nie męczennicy futbolu”. I że nie pytają się o premie. Wypada naprawdę wierzyć, że Deyna i jego koledzy tak wówczas myśleli... Bo już na pewno niedługo tak myśleli...

 

I rzecz jasna Deyna powtarza, że za parę miesięcy kapitanem będzie Lubański. Lubański wróci do kadry po ponad trzech latach przerwy...

 

** *

 

Wróćmy jeszcze do wywiadu, który toczy się w pokoju zawodnika, który Żemantowski tak opisał: „Na podłodze porozrzucane treningowe pantofle, jeszcze mokre i ubłocone, na łóżku dres, na kaloryferze schnąca koszulka”.

 

— Gdy będzie na Wembley rzut karny dla nas, to chyba jak zwykle strzelać będzie pan?

 

— Po pierwsze jeśli będzie karny, to raczej przeciw nam, bo my będziemy się bronić i tłok będzie pod naszą bramką. No, ale jeśli stanie się odwrotnie, to egzekutorem będzie „Piłat”, czyli Robert Gadocha. Normalnie strzelam ja, ale podczas niedawnego meczu sparingowego z Duisburgiem, wygranego 5:0, ja spartaczyłem jedenastkę. Rąbnąłem obok słupka. Postanowiliśmy zastosować saperską zasadę: gracz strzelający karnego, może pomylić się tylko raz. Trudno. Nie będę zdobywać takich bramek dla reprezentacji.

 

— Czy wierzy pan w zwycięstwo?

 

— Wiara we własne siły to połowa sukcesu. Za Anglikami przemawia, jak się dokładniej przyjrzeć faktom, raczej tylko historia. W ostatnich dwóch latach mamy bilans spotkań chyba lepszy od nich. Remis z RFN w Hamburgu, remis z Jugosławią, zwycięstwa nad ZSRR, Węgrami, CSRS, Bułgarią, NRD, Walią, Anglią, nie mówiąc o słabszych przeciwnikach — to przecież nie sen, czy jakieś przypadki. Polacy są tacy, że lubią chwalić innych, a gdy sami coś osiągną, uważają, że jest to podejrzane, że chyba niemożliwe. Mieliśmy zawsze zbyt dużo niespełnionych tęsknot i teraz, gdy je realizujemy, trudno nam samym w to uwierzyć. Nie możemy przegrać na Wembley i kwita. Był pan z nami w Monachium, w szatni, tuż po wspaniałym meczu z Węgrami. Czy pamięta pan, co śpiewaliśmy?

 

— A jakże! „Zwycięży orzeł biały, zwycięży polska brać, zwycięży nasza kadra, no bo już umie grać!”. (...)

 

— Czy ma pan jednak pełne zaufanie do wszystkich kolegów?

 

— Jeśli chodzi o umiejętności, to może jeszcze nie. Na przykład trochę jeszcze drżę, gdy patrzę na niektóre interwencje Janka Tomaszewskiego. Ale jest to bramkarz chwilami genialny. Obok słabego meczu może mieć fenomenalny. Po prostu on nie gra przeciętnie. Jeśli trafi na Wembley na swój dzień,  może zostać bohaterem. Ale nie zmienia to faktu, że póki co, to trochę mam tremy, jeśli chodzi o nasze tyły (...)”.

 

 

Żemantowski i Deyna po chwili się rozstają. Jednak później jeszcze spotykają się w drzwiach ośrodka.

 

„—Panie Kazimierzu! Jeszcze tylko jedno, naprawdę już ostatnie pytanie: jeśli zremisujecie lub wygracie na Wembley, to co powie wtedy panu — jako kapitanowi zespołu — trener Górski?

 

— Jak to co? Wiadomo: «Ta joj, ta Kaziu, ta dawaj pyska!» — A pan jemu?
— To samo”.

 

** *

 

W dniu meczu Anglia — Polska — 17 października 1973 roku — na łamach katowickiego „Sportu” ukazała się korespondencja dziennikarza z Wielkiej Brytanii, Iana Daviesa, który w tytule pyta: „Kto zaszachuje Deynę?”. Davies zaczyna: „Co zrobić, by wygrać środowy mecz z reprezentacją Polski? Na łamach codziennej prasy (...) aż roi się od uwag, propozycji, zaleceń i wskazówek, które mają pomóc reprezentacji Anglii w odniesieniu zwycięstwa. Gdyby przed rokiem ktoś przepowiadał, iż pojedynek armady Ramseya z zespołem znad Wisły wywoła potężną falę dyskusji i podniecenia, zostałby potraktowany z pobłażliwym uśmiechem. To, co wtedy było nieprawdopodobne, stało się faktem”.

 

Davies zaczyna od Deyny i praktycznie na nim się skupia: „Dyskusja na temat składu reprezentacji obraca się w zasadzie wokół obsady środkowego pola gry. Sprowokował ją nieświadomy tego faktu Kazimierz Deyna. Każdy plan taktyczny opracowany przez menedżera zespołu Anglii musi uwzględniać tego zawodnika. Deyna zrobił na angielskich sprawozdawcach wrażenie już podczas turnieju olimpijskiego, potem z każdym meczem zdobywał wyższy szczebel na drabinie najlepszych (...), był główną figurą na szachownicy podczas spotkań z Anglią, a później z Walią, które rozegrano na Stadionie Śląskim. Bobby Moore wyraził się o Deynie w swoim cotygodniowym komentarzu w «Daily Mirror» w samych superlatywach, podkreślając jego eleganckie ruchy, opanowanie piłki w artystyczny sposób oraz stałą gotowość udzielania pomocy kolegom, znajdującym się w trudnej sytuacji. To — zdaniem Moore’a — właśnie Deyna dyktuje w polskim zespole grę, w krytycznych momentach wyjaśnia sytuację, a przy tym działa konstruktywnie”.

 

Jakie są recepty na łamach brytyjskiej prasy w przeddzień meczu? Zaskakująco różne. Davies relacjonuje: „Kto ma paraliżować groźnego przeciwnika? Część fachowców proponuje powierzenie tej roli twardemu i nieustępliwemu Hunterowi (...). Inni wysunęli (...) propozycję, by rolę anioła stróża powierzyć Madeleyowi. Ich zdaniem piłkarz Leeds United jest w tej chwili jedynym zdolnym do wykonania tego zadania. Madeley musiałby jednak, dążąc tropem Deyny, często wychodzić do przodu, ale kto wtedy asekurowałby przedpole angielskiej bramki? W tym momencie znów powrócono do koncepcji powołania pod broń Bobby Moore’a. Miejsce w reprezentacji dla najbardziej kontrowersyjnej postaci w angielskim futbolu w ostatnim okresie miałby zrobić Tony Currie. Według innej koncepcji cofniętą pozycję mógłby zająć Peter Storey z Arsenalu, ale na tego zawodnika padło mniej głosów, aniżeli na wieloletniego kapitana reprezentacji”. Ostatecznie sir Alf Ramsey nie dowołał Moore’a. Środek defensywny tworzyli Roy McFarland i Norman Hunter, a Deyna najczęściej walczył z środkowym pomocnikiem Tonym Currie.

 

W drodze na stadion przysiadł się Polonus

 

Na łamach „Sportowca” kilka tygodni po Wembley publikowany był cykl z Kazimierzem Deyną pod hasłem: Od Monachium do... Monachium”. Oto jak Deyna opisuje w nim drogę z hotelu na Wembley: „W autokarze jadącym na stadion przysiadł się do mnie jeden z londyńskich Polonusów. Było dość tłoczno. Nie mogłem protestować, choć dobrze wiedziałem, co mnie czeka. I rzeczywiście zaczęło się. Jak się czujecie? Jaki będzie wynik? Czy nie ma kontuzji? Rodak za wszelką cenę starał się być miły, sympatyczny i rozmowny. Ja zaś chciałem tylko jednego — spokoju. Przed meczem, zwykle właśnie w autokarze jadącym na stadion, zachowuję się dość dziwnie. Siedzę w milczeniu na swoim miejscu i myślę o wszystkim i o niczym. Są takie momenty, że zupełnie nie dociera do mnie, to co dzieje się wokół i na mijanych przez nas ulicach. Wyłączam się. Taka chwila wyobcowania jest niezbędna. Dziś już nie umiem w inny sposób przygotowywać się do meczów. Jedziemy więc na stadion, a Polonus ciągle cholernie rozmowny. Odpowiadam monosylabami, ale to go wcale nie zniechęca. Co robić? Nie chcę być niegrzeczny, w końcu jednak po setnym już chyba pytaniu mówię: «Wie pan co, porozmawiamy po meczu»”.

 

Deyna kontynuuje: „Gdy dojechaliśmy na stadion, ocknąłem się z zamyślenia i z radością zobaczyłem setki kibiców z transparentami, na których wypisane były «okrągłe» wyniki — cztery, pięć do zera. Oczywiście dla Anglii. Dlaczego się tak ucieszyłem? Pamiętałem przecież mecz z Walią w Chorzowie, wiedziałem więc, jak zdenerwowani muszą być nasi dzisiejsi przeciwnicy. Przecież znaleźli się oni w takiej samej sytuacji, jak my wtedy na Stadionie Śląskim. Wszyscy żądają od nich zwycięstwa i to wysokiego, a taka sytuacja nie sprzyja dobrej grze. Chce się wtedy za wszelką cenę zdobyć gola, zbyt gorączkowo, zbyt szybko...”. Ciekawe, jak ważny był to Polonus dla władz PZPN, skoro znalazł się w autokarze na stadion...

 

** *

 

17 października 1973 roku na Empire Stadium Wembley w Londynie doszło do najbardziej znaczącego meczu w historii polskiego futbolu. Późniejszy selekcjoner, a niezwykle inteligentny obserwator futbolu od dziesiątek lat, Antoni Piechniczek zauważa: „Ten mecz otworzył nam bramy do piłkarskiego świata. I później w tym świecie przez kilkanaście lat odgrywaliśmy wielką rolę”.

 

Anglicy w końcu września — w swoim ostatnim sprawdzianie przed Polską — podejmowali na Wembley Austrię. I wygrali aż 7:0! Po dwa gole strzelili słynni napastnicy, Mike Channon i Allan Clarke. Friedricha Koncillę — naprawdę świetnego bramkarza — pokonali także Martin Chievers, Tony Currie i Colin Bell.

 

Polacy wyszli na murawę Wembley bez lęku — w czerwonych strojach. Nasz golkiper Jan Tomaszewski w żółtej bluzie. Zaraz na samym początku spotkania Tomaszewski rzuca się pod nogi Clarke’a, który bez pardonu kopie go w rękę. „Tomek” pokazuje, że nie może grać. Widać cierpienie na jego twarzy. Jednak po interwencji doktora Janusza Garlickiego wraca do bramki i rozgrywa mecz życia. Napór Anglii jest wręcz niewiarygodny. Tomaszewski odbija piłki, które wydają się niemożliwe do zatrzymania, ale swoją rolę odgrywa również Deyna. Oddajmy głos Jackowi Gmochowi — cytat z jego głośnej książki „Alchemia futbolu”:„Lider musi znaleźć wyjście z każdej sytuacji, a więc i wtedy, gdy drużyna wypada z rytmu, gdy gra źle.

 

Kiedy w pamiętnym meczu na Wembley, Anglicy w pewnym momencie zaczęli uzyskiwać miażdżącą przewagę, kiedy zaczął się sypać nasz system obrony, Kazik Deyna zaczął otrzymywać większość piłek i żeby zyskać czas dla innych, zaczął dryblować w środkowej strefie boiska, założył — jak to się po piłkar- sku mówi — przeciwnikom kilka siatek, puszczając im piłkę między nogami. Takie zakładanie siatek wymaga największej umiejętności i spokoju, ośmiesza przeciwnika. Tym prostym sposobem Deyna wskazał drogę, jak należy utrzymywać się przy piłce, wytrącił Anglików z uderzenia, dodał otuchy swoim kolegom. Polscy piłkarze opanowali się, zwarli szyki i dalej toczyła się twarda i konsekwentnie prowadzona gra obronna”.

 

W 57. minucie Henryk Kasperczak wywalczył piłkę przy bocznej linii, podał do Grzegorza Laty, a ten podciągnął pod pole karne rywali. Mógł zagrać do Roberta Gadochy, który jednak absorbował obrońców. Lato podał do Jana Domarskiego, który zbliżał się do linii pola karnego. Ten kropnął. Piłka zeszła mu z nogi, ale pod brzuchem Petera Shiltona wpadła do bramki! W 63. minucie Adam Musiał — zdaniem arbitra z Belgii, Vitala Lorauxa — faulował w polu karnym. Allan Clarke podszedł do piłki ustawionej na jedenastym metrze i trafił pod poprzeczkę. Później kotłuje się na naszym polu karnym, ale i Biało-czerwoni mają okazje. Najlepszą Lato, który ucieka w kierunku bramki strzeżonej przez Shiltona, ale Roy McFarland chwyta Polaka za koszulkę. Pod koniec emocje sięgają zenitu — dość powiedzieć, że Kazimierz Górski rusza w kierunku szatni na kilka minut przed ostatnim gwizdkiem. Wreszcie koniec! Polska w finałach mistrzostw świata!

 

W piłce nożnej nie ma bogów

 

Po latach komentator Jan Ciszewski wyznawał w wywiadzie dla „Sztandaru Młodych”: „Przed meczem Polska — Anglia na Wembley ziewałem bez przerwy, byłem ogromnie zdenerwowany. Już chciano mnie wycofać, że nie podołam. A jednak zrobiłem ten mecz. I chyba to była moja najlepsza transmisja. Później oglądałem ten mecz z siedem razy. I za każdym razem dostrzegam nowe wartości w grze polskiego zespołu. Im dłu- żej analizuję to spotkanie, tym rzadziej przychodzą mi myśli o obronie Częstochowy”.

 

** *

 

Grzegorz Lato tak odniósł się do meczu z Wembley kilka tygodni później na łamach „Sportowca”: „W piłce nożnej nie ma bogów, którzy byliby postrachem innych. W futbolu wszystko jest możliwe. W Anglii wszyscy skazywali nas na 5:0, 6:0, mówili, że tam nie ma siły, że nas rozbiją. A chłopcy wyszli na boisko, każdy z sercem, z wolą walki — nie mieliśmy nic co stracenia — i nie dali się pokonać! Na mistrzostwach świata też będziemy w takiej sytuacji — nic do stracenia, wszystko do zyskania”...

 

** *

 

Kazimierz Deyna po latach o Wembley: — Najbardziej utkwiło mi w pamięci przyjęcie, jakie nam zgotowali kibice angielscy. Jechaliśmy w przekonaniu, że będziemy mieli do czynienia z najlepszą widownią na świecie. Już na rozgrzewce obrzucano nas bananami i puszkami. Wyzywano od dzikich zwierząt. W szatni nie zamieniliśmy na ten temat ani słowa. Ale widziałem, że chłopaki będą trawę gryźli. No i po tym meczu reprezentacja Anglii jeszcze się nie podniosła...

 

Deyna powiedział te słowa jesienią 1977 roku, kiedy okazało się, że Anglia kolejny raz nie pojedzie na finały piłkarskich mistrzostw świata — tym razem do Argentyny.

 

Roman Kołtoń, Polsat Sport

PolsatSport.pl w wersji na telefony z systemem Android i iOS!

Najnowsze informacje i wiadomości na bieżąco, gdziekolwiek jesteś.

Komentarze