Pindera: W głowie się kręci

Inne
Pindera: W głowie się kręci
fot. PAP

Najpierw siatkarze, teraz Michał Kwiatkowski. Jego niesamowity atak na ostatnich kilometrach i pierwszy w historii polskiego sportu tytuł mistrza świata w kolarskim wyścigu ze startu wspólnego przywołuje najpiękniejsze wspomnienia.

Kwiatkowski ma dopiero 24 lata i już drugi złoty medal mistrzostw świata. Pierwszy zdobył rok temu w wyścigu drużynowym wraz ze swoją grupą Omega Pharma- Quick Step. W tym dołożył jeszcze brązowy.

 

W wyścigu indywidualnym pomagali mu koledzy z reprezentacji Polski, którzy pokazali, że też zasługują na złoty medal. Scenariusz został napisany przed startem, ale w wyścigach kolarskich nawet te najbardziej precyzyjne, w wyniku przeróżnych okoliczności często ulegają korektom.

 

Ale Polacy i ich lider Michał Kwiatkowski ten właśnie zrealizowali w dwustu procentach. Atak naszego kolarza na ostatnich kilometrach będzie pokazywany po latach: to co zrobił było bowiem i piękne i szalenie ryzykowne, ale najważniejsze, że skuteczne.

 

Kwiatkowski miał jeden cel i go zrealizował. Chciał zostać mistrzem świata, on nie walczył o medal brązowy czy srebrny, on zagrał o całą stawką i zgarnął pełną pulę. Tylko tacy są wielkimi mistrzami.

 

Kiedyś, jeszcze w czasach, gdy w Polsce nie było zawodowego sportu taki sukces nawet się śnił. A przecież mieliśmy wybitnych kolarzy. W 1971 roku w Mendrisio, gdy legendarny Eddy Merckx wygrywał wyścig zawodowców  nasza czwórka (Edward Barcik, Jan Smyrak, Stanisław Szozda i Lucjan Lis) zdobyła brązowy medal w wyścigu drużynowym na 100 km. Dwa lata później w Barcelonie (1973) Polacy w składzie: Szozda, Tadeusz Mytnik, Ryszard Szurkowski i Lis stali już na najwyższym stopniu podium. To właśnie na tych mistrzostwach Szurkowski wygrał też wyścig indywidualny po kapitalnej ucieczce, przed Szozdą, który mu na tą ucieczkę pozwolił, by samemu ograć na finiszu uciekającego wraz z nimi Francuza Bernarda Bourreau.

 

Następne mistrzostwa  w Montrealu (1974 również padły łupem naszych kolarzy. Złoty medal zupełnie niespodziewanie zdobył Janusz Kowalski, srebrny niezadowolony z tego powodu  Szurkowski, a na czwartym miejscy linię mety minął Szozda, który miał zostać mistrzem.

 

Zawodowe tytuły zdobywali wtedy: Felice Gimondi w Barcelonie i  Eddy Merckx w Montrealu z którym po latach miałem okazję zamienić kilka słów. W 1995 roku lecieliśmy razem z Londynu do Kolumbii na mistrzostwa świata. To tam, w Duitamie, na wysokości prawie 3000 m npm po raz ostatni o medale w wyścigu ze startu wspólnego walczyli amatorzy. W kolejnych, w Lugano (1996), nie było już podziału na zawodowców i dilettanti (po włosku amatorzy). Słynny Belg bardzo ciepło wyrażał się wtedy o Szurkowskim, twierdził, że w zawodowym peletonie byłby równie mocny jak wtedy, gdy seryjnie wygrywał Wyścig Pokoju. – To był wielki kolarski talent, a przy tym bardzo inteligentny człowiek, który wiedział o co chodzi w tym fachu – tłumaczył mi najskuteczniejszy kolarz w historii.

 

Szurkowski nie miał okazji sprawdzić się w takiej rywalizacji, ale Joachim Halupczok, mistrz świata z Chambery (1989), Lech Piasecki, mistrz świata z Giavero de Montello (1985), Zenon Jaskuła, wicemistrz olimpijski (!988) i świata z Chambery w jeździe drużynowej na czas, czy Zbigniew Spruch, już  tak. Pierwszy z nich w swym pierwszym starcie w Giro d’Italia pokazał ogromną skalę talentu. Prawdopodobnie gdyby nie przedwczesna, nagła śmierć  byłby również królem zawodowego peletonu, kto wie może on byłby pierwszym polskim mistrzem świata w wyścigu bez podziału na profi i dilettanti.

 

Piasecki był mistrzem czasówek, liderem Tour de France i zawodowym mistrzem świata na torze, jednym z tych, którzy obok Czesława Langa, dziś dyrektora Tour de Pologne przecierali drogę takim jak Kwiatkowski. A Zenon Jaskuła był już prawdziwą gwiazdą zawodowego ścigania. Jego trzecie miejsce w Tour de France (1973), zwycięstwo na najtrudniejszym, górskim etapie przed Miguelem Indurainem i Tony Romingerem, to było coś, o czym mówiło się nie tylko w Polsce.

 

Zbigniew Spruch z kolei był klasycznym sprinterem, który w amatorskich czasach walczył z powodzeniem z najszybszymi. W 2000 roku w Plouay niewiele mu zabrakło, by zostać zawodowym mistrzem świata. Wyprzedził go Łotysz Romans Veinsteins, jemu pozostało srebro.

 

Miałem akredytację na te mistrzostwa, ale zamiast do Francji poleciałem do Detroit, by komentować walkę Mike’a Tysona z Andrzejem Gołotą. Walkę, która została uznana za nieodbytą, ale nikt jej nigdy nie zapomni.

 

Michał Kwiatkowski, to przedstawiciel najnowszego pokolenia polskich cyklistów, pokolenia bez żadnych kompleksów. A przy tym chłopak piekielnie utalentowany, wyrastający na wielkiego mistrza klasyków, ale też z ambicjami, by wygrywać wielkie wyścigi, takie jak Tour de France.

 

Ta jego nieprawdopodobna ucieczka na ostatnich kilometrach wyścigu o mistrzostwo świata w Ponferradzie (Hiszpania) w minioną niedzielę na pewno przejdzie do historii tej dyscypliny. Był jednym z faworytów, ale inni też mieli ochotę na ten sukces, on ich jednak przechytrzył. Najpierw uśpił czujność najgroźniejszych rywali, później na siedem kilometrów przed metą zaatakował i wygrał. Prawdziwie polska, husarska szarża. Brawo za najcenniejsze złoto w historii polskiego kolarstwa i prośba o powtórkę za dwa lata podczas igrzysk w Rio de Janeiro.

Janusz Pindera

PolsatSport.pl w wersji na telefony z systemem Android i iOS!

Najnowsze informacje i wiadomości na bieżąco, gdziekolwiek jesteś.

Komentarze