Pindera: Kombinował na medal

Zimowe

Pierwszy polski medalista zimowych igrzysk olimpijskich, Franciszek Groń Gąsienica był niezwykle wszechstronnym sportowcem, ale wybrał kombinację norweską, bo świetnie skakał i biegał na nartach. W 1956 roku w Cortina d’Ampezzo był trzeci w swojej koronnej konkurencji, choć początek olimpijskiej rywalizacji nie był dla niego szczęśliwy. Zmarł 31 lipca tego roku w zakopiańskim szpitalu. Miał 82 lata.

Ci, co go znali mówią, że miał wyjątkową smykałkę do sportu, czego się tylko dotknął szybko odnosił sukcesy. Jako junior był czołowym alpejczykiem, ale też dobrze strzelał, trenował skoki do wody, dobrze też radził sobie przy pingpongowym stole, a gdy podczas pobytu w Garnizonowym Wojskowym Klubie Sportowym Łódź przyszło mu grać u boku Ernesta Pola, znakomitego piłkarza Górnika Zabrze i reprezentacji Polski, to też prezentował się obiecująco. Ale gdy wrócił do Zakopanego i dostał się w ręce Mariana Woyny - Orlewicza jego los był już przesądzony. Trener widząc jego talent do narciarstwa w dużej mierze przyczynił się do tego, że Groń Gąsienica zajął się na poważnie kombinacją norweską.

 

W Cortina d’Ampezzo miał szansę nawet na złoty medal. Wygrywał przecież na skoczni wszystkie treningi, więc oczekiwano, że podobnie będzie w olimpijskim konkursie. Niestety w pierwszej serii młody polski dwuboista popełnił błąd i zajmował po jej zakończeniu ostatnie miejsce. Ale się nie załamał, walczył w kolejnych twardo do końca i zajął dziesiąte miejsce.

 

W biegu na 15 km mijał tych, którzy wyprzedzali go po skokach jednego po drugim i znalazł się na podium jako pierwszy Polak w historii olimpiad zimowych. To był wielki sukces polskiego sportu i młodego chłopaka z Zakopanego, który pokazał na tych igrzyskach, że nie ma rzeczy niemożliwych.

 

 Smutne tylko, że nikt do tego sukcesu nie nawiązał, choć były czasy, że dwuboistów mieliśmy naprawdę światowej klasy, tak samo jak trenerów wśród których był już Franciszek Groń Gąsienica.

 

Poznałem go wiele lat temu przy okazji skoków narciarskich. Był przecież dziadkiem Tomka Pochwały, czołowego polskiego skoczka z czasów, gdy trenerem kadry był Apoloniusz Tajner, a jej największą gwiazdą Adam Małysz. Kiedy Tomek miał ciężki wypadek na mamuciej skoczni w Planicy, na szczęście zakończony tylko kilkudniowym pobytem w słoweńskim szpitalu, przypomniał mi się opisywany w sportowej prasie podobny dziadka Franciszka na Wielkiej Krokwi w Zakopanem w 1957 roku. Tyle, że skutki tamtego sprzed lat były znacznie poważniejsze. Medalista olimpijski z Cortina d’Ampezzo połamał się dokumentnie i trzy dni leżał w śpiączce. Wydawało się, że to kres jego kariery. Ale się z tego wykaraskał i rok później wystartował na mistrzostwach świata w Lahti. Wprawdzie bez powodzenia, ale najważniejsze, że znów mógł biegać i skakać na międzynarodowym poziomie. W tym samym roku wygrał też mistrzostwa Polski, bo to był facet z charakterem.

Janusz Pindera, Polsat Sport

PolsatSport.pl w wersji na telefony z systemem Android i iOS!

Najnowsze informacje i wiadomości na bieżąco, gdziekolwiek jesteś.

Komentarze