Wojny polsko-niemiecka i płocko-kielecka. Piłka ręczna w roku 2014

Piłka ręczna

To był rok pełen emocji dla kibiców piłki ręcznej. W styczniu w mistrzostwach Europy walczyli panowie, w grudniu - panie. A po drodze mieliśmy mnóstwo wrażeń związanych z eliminacyjnymi bataliami drużyn Bieglera i Rasmussena. W kraju z kolei kolejne bitwy świętej wojny rozstrzygali na swoją korzyść kielczanie. Zapraszamy na przegląd tego, co w mijającym roku było w polskim handballu najważniejsze i najciekawsze.

Każdy rok, jeśli idzie o konkurencję w kraju, ogranicza się do rywalizacji wyłącznie dwóch drużyn, Vive i Wisły. Ani przez moment nie było inaczej w 2014 roku. Pierwszy poważny test, jakby zwiastun tego co może wydarzyć się w wielkim finale ligi, nadszedł w kwietniu.

Święta wojna, czyli kolejne wiktorie kieleckie

Obie drużyny zagrały przeciwko sobie w finale pucharu Polski. To był mecz, który Wisła, wspiąwszy się na najwyższy poziom własnych umiejętności, mogła i powinna była wygrać. Powinna była, ale jak to bywało wcześniej i bywa do tej pory, na koniec ze zwycięstwa cieszyli się kielczanie. A Marin Sego, wówczas jeszcze bramkarz Wisły stał po meczu bardzo rozgoryczony. - Mieliśmy świetną okazję, by wygrać i zdobyć Puchar Polski. Graliśmy bardzo dobrze przez cały mecz, jest nam strasznie przykro... - mówił Sego, który już wtedy wiedział, że latem trafi do Kielc.

Mecz finałowy był do samego końca emocjonujący i bardzo wyrównany, a skończył się jednobramkową wygraną Vive. W drużynie z Kielc w głównych rolach strzelec dziewięciu goli Karol Bielecki i zdobywca decydującej bramki Michał Jurecki.

- Bohater meczu? Bohaterem było Vive - oceniał Bielecki. - Wygraliśmy bardzo wyrównane spotkanie, takie zwycięstwa smakują najlepiej - dodał. Z kolei bohater ostatniej akcji zapewniał, że gol na wagę pucharu nie był przypadkowy. - Tę ostatnią akcję trener ustawił pode mnie. Wszyscy mieli mi zrobić miejsce, bym mógł zagrać jeden na jeden - opowiadał.

W tamtym sezonie to był już piąty mecz obu zespołów, po dwóch ligowych i kolejnych dwóch rozgrywanych w Lidze Mistrzów. Piąty przegrany przez Wisłę, ale pewnie wtedy właśnie, 13 kwietnia w Warszawie Wisła była najbliżej sprawienia niespodzianki, bo biorąc pod uwagę to, co dzieje się w ostatnich latach, każde zwycięstwo Wisły z Vive jest taką niespodzianką.


W roku 2014 Vive wyraźnie górowało nad Wisłą / fot. Cyfrasport

Czy można było spodziewać się czegoś nowego, świeżego w samym finale ligi? Na przykład powrotu do czasów, choćby takich gdy Wisła potrafiła wygrywać z Kielcach, nie wspominając już o zdobywaniu przez nią mistrzowskich tytułów.

Najwięksi optymiści w Płocku pewnie na taką rewolucję po cichu liczyli. Ale się... przeliczyli. Po dwóch meczach finału w Kielcach to Vive,  co by nie mówić, zgodnie z planem prowadziło 2:0 i jechało do Płocka po swoje kolejne mistrzostwo. Przyszedł mecz numer trzy, o być albo nie być Wisły w finale. I Wisła tamten mecz, 24 maja wygrała. Jedenaście bramek zdobył wtedy Mariusz Jurkiewicz.

- Zaczęliśmy bardzo dobrze, agresywnie w obronie, skutecznie w ataku. I co ważniejsze, nie tylko zaczęliśmy, ale kontynuowaliśmy do końca. Wciąż jednak stoimy nad przepaścią, najmniejszy błąd i nie ma nas już w grze o złoto - oceniał Jurkiewicz. - Jutro znów musimy walczyć - dodał.

Tak, tak, od samego początku niedzielny mecz był meczem walki, ale nie o to chyba w tym sporcie chodzi. Było nerwowo na boisku... i tuż obok. Do gardeł skakali sobie i piłkarze i trenerzy, Manolo Cadenas i Talant Dujszebajew. Długo to wszystko trwało i było zupełnie niepotrzebne.

- Nigdy czegoś takiego nie widziałem i szczerze mówiąc nie chciałbym oglądać, bo to nie jest gala KSW ani walka bokserska - niesmaku nie ukrywał Paweł Paczkowski, który z powodu kontuzji całą tę karczemną awanturę śledził z perspektywy trybun.

Po awanturze przyszły dyskwalifikacje. Hiszpańscy trenerzy w kilku pierwszych meczach trwającego sezonu nie  mogli prowadzić swoich drużyn.

A mecz, jak mecz, nie był wcale ładny, gospodarze nie potrafili powtórzyć wyczyny z soboty, całkowicie tym razem oddali inicjatywę rywalom. Przegrali tym razem bardzo wyraźnie i bezdyskusyjnie aż dziewięcioma bramkami. 25 maja, w niedzielę, wszystko się rozstrzygnęło. Vive obroniło mistrzowski tytuł.

- Od początku przeżywaliśmy ogromne emocje. Była mała prowokacja ze strony trenera Płocka, można nawet powiedzieć, że udana - śmiał się po meczu uradowany Sławomir Szmal. - Dzisiaj pokazaliśmy charakter i masę serca.

W nowym, trwającym sezonie na mecz otwarcia obu drużyn trzeba było czekać aż do listopada. Ale co to był za mecz! Wisła, na nowo budowana, słabsza niż kilka miesięcy wstecz, ponadto z Jurkiewiczem, który z powodu kontuzji nie grał przez kilka tygodni. Wisła o co najmniej klasę słabsza od mistrzów Polski. Przegrała, w tym meczu do jednej bramki, aż trzynastoma golami! Obyło się na szczęście bez niepotrzebnych pozasportowych wybryków piłkarzy i trenerów. Było spokojnie, ale bardzo, bardzo jednostronnie. - Byliśmy słabsi w każdym elemencie gry. W obronie zbyt miękko, w ataku zbyt czytelnie - przyznawał samokrytycznie Jurkiewicz.

Co teraz? Skoro Wisła przegrywa z Vive u siebie tak wysoko? Trzeba mieć nadzieję, że z każdym tygodniem płocczanie będą grać tylko lepiej, i że listopadowa sromota nigdy się już nie powtórzy.

Kadra Bieglera, czyli pod wodzą Niemca ruszamy na Niemców

Jeszcze kibice nie ochłonęli po emocjach związanych z walką zawodników Vive i Wisły, a już zawodnicy z Kielc i Płocka spotkali się w jednej drużynie, by ramię w ramię walczyć o mistrzostwa świata. Wyzwanie było trudne. Polacy chcąc zagrać w finałach musieli wygrać dwumecz z Niemcami. Z jednej strony świeża była pamięć o dorym występie kadry Bieglera na styczniowych mistrzostwach Europy i bardzo wysokim szóstym miejscu w turnieju uchodzącym - nie bez racji - za najtrudniejszy ze wszystkich. Z drugiej strony w starciu o mundial przyszło nam się mierzyć z rywalem nie byle jakim, utytułowanym, niewygodnym.

Choć ciężko jednoznacznie opisać obecny stan tamtejszego handballu. Bo z jednej strony ciągle najsilniejsza liga świata, z drugiej mimo wszystko chyba coraz bardziej przeciętna reprezentacja. A paradoks polega na tym, że popadła w nijakość głównie z powodu silnej ligi, w której niemieccy zawodnicy grają najczęściej role drugorzędne.

No, ale Niemcy to Niemcy, wiadomo, konteksty najprzeróżniejsze, rywalizacja niemal od początku świata, jeszcze nasz trener Niemiec, czyli poniekąd ich trener. W Ergo Arenie publiki więc nie brakowało. to było arcyistotne stracie finalistów mundialu z 2007 roku. Dla Niemców, bo nie było ich na ostatnich mistrzostwach Europy, dla Polaków, bo za nieco ponad rok sami będą EURO organizowali.


Mecze z Niemcami raz jeszcze udowodniły, że ręczna to sport dla twardzieli / fot. Cyfrasport

Jak wyglądał ten pierwszy mecz? Dla osłabionych brakiem Krzysztofa Lijewskiego Polaków, w pierwszej połowie źle. Przegrywaliśmy w pewnym momencie już nawet pięcioma golami. Na przerwę schodziliśmy tracąc trzy, czyli mimo wszystko znacznie poniżej przyzwoitości. A jak wyglądał ten mecz po przerwie? Dla Polaków co najmniej przyzwoicie, bo szybko odrobili trzybramkową stratę. Ba, równie szybko wyszli na trzybramkowe prowadzenie.

Komu przypisać największe zasługi? Wielu powie, że drużynie. Niech będzie, ale o skromnym jednobramkowym zwycięstwie, zadecydowała postawa kilku, tych najbardziej doświadczonych, kluczowych postaci. W bramce był Szmal, w ataku gole strzelał Jurkiewicz. Z siódmego metra ani razu nie pomylił się Bartosz Jurecki.

- Trener wyznaczył mnie do wykonywania rzutów kanych, wczoraj dopiero trochę potrenowałem - opowiadał z szelmowskim uśmiechem obrotowy naszej kadry.

Prowadziliśmy więc do przerwy, bo to dwumecz, jedną bramką. Niby mało, nawet skandalicznie mało, ale przy okazji całkiem sporo, bo jednobramkowe zwycięstwo daje przecież milion razy więcej mocy niż ewentualna jednobramkowa porażka.

Wreszcie nadszedł sądny dzień. Być albo nie być i dla jednych i dla drugich. W Magdeburgu Polacy z wracającym na boisko Krzysztofem Lijewskim, ale za to bez Mariusza Jurkiewicza. Czy wobec tego ktoś mógł sobie wyobrazić ustawienie naszej drugiej linii? Biegler wymyślił wariant w jakimś sensie sensacyjny, ale jak się okazało skuteczny. Na środku zagrał Michał Jurecki. Nowe otwarcie, nowa strategia, jednorazowa, wymuszona konkretnymi okolicznościami, ale opłaciło się - choć dopiero na koniec - bo pierwsza połowa, mimo że lepsza niż w meczu u siebie skończyła się sporą stratą.

- W przerwie powqiedzieliśmy sobie, że nasz czas przyjdzie, musieliśmy tylko poprawić obronę, bo w pierwszej połowie były w niej za duże dziury, co Niemcy wykorzystywali - wyjawił Bartosz Jurecki.

Do przerwy przegrywaliśmy czterema bramkami, brakowało skuteczności w ataku i właściwej odpowiedzi na kilka niemieckich schematów, z którymi niestety nie potrafiliśmy sobie poradzić. Szmal już nie grał takiego meczu jak tydzień wcześniej, kontuzjowanego Jurkiewicza na boisku nie było, Lijewski wrócił po kilku tygodniach przerwy. Z czego tu czerpać optymizm? Z faktu, że Polacy potrafią grać zdecydowanie lepiej. To poważny argument, ale też żaden argument. Ale istotnie, zagrali lepiej.

Do bramki wszedł Piotr Wyszomirski i stał się jedną z kluczowych postaci tego meczu. W najlepszym z możliwych momentów do niemieckiej bramki zaczął regularnie trafiać Karol Bielecki. Polacy znów wygrali jedną bramką.

- To jest jak piękny sen. Wygrać z Niemcami na niemieckiej ziemi, to smakuje pysznie... Jestem dumny z naszej drużyny - nie krył szczęścia Krzysztof Lijewski.

Dla Niemców tamta porażka miała oznaczać koniec historii. Miało ich nie być na kolejnym dużym turnieju. Stało się jednak inaczej. Niemcy otrzymali "dziką kartę" i w Katarze, kosztem wykluczonej Australii, zagrają. Więcej, zagrają z Polską w jednej grupie. Z Polską, w barwach której zadebiutuje Andrzej vel Andreas Rojewski, rozgrywający, który choć urodził się w Wejherowie, to jako dzieciak wyjechał do Niemiec i tam gra do tej pory.

- Z Magdeburga świetnie znam się z Bartkiem Jureckim. Chłopaków, którzy wcześniej grali w Bundeslidze też miałem okazję poznać, z Płockiem graliśy ostatnio sparingi, była okazja pogadać. Nie będzie więc żadnego problemu z integracją z drużyną - mówił nam Rojewski podczas swojego pierwszego zgrupowania reprezentacji Polski.

Czego spodziewać się po Polakach w styczniowych mistrzostwach świata? Nikt na tak postawione pytanie nie znajdzie odpowiedzi. Jedno jest tylko pewne: w Katarze będzie gorąco...

Liga kobiet, czyli czwarta drużyna świata wraca do domu

W żenskim szczypiorniaku rok 2014 rozpoczął się w okolicznościach wyjątkowych i - nie bójmy się tego określenia - absolutnie bezprecedensowych. Na ligowe boiska wybiegły bowiem zawodniczki  "czwartej drużyny świata", bo na takie zaszczytne miano reprezentacja Polski zapracowała podczas serbskiego mundialu. Tę wyjątkową atmosferę czuć było i na parkietach, i na trybunach. Były kwiaty, puchary, seredeczności.

- Mieliśmy czas, żeby poświętować, akurat w święta. Potem kadrowiczki dostały jeszcze kilka dni wolnego, ale teraz jesteśmy już gotowi, by wznowić rozgrywki naszej ligi - mówił w pierwszy styczniowy weekend Antoni Parecki, drugi trener reprezentacji, a także opiekun Startu Elbląg.

Znakomita większość kadrowiczek gra na co dzień w rodzimej Superlidze więc była okazja, by z bliska zobaczyć zawodniczki, które chwilę wcześniej dotarły do półfinału mistrzostw świata.

Zdarzały się nawet takie perełki jak mecz Pogoń Baltica Szczecin - Vistal Gdynia, w którym po parkiecie jednocześnie biegało aż pięć bohaterek z Serbii. Było to zresztą także jedno z najbardziej emocjonujących spotkań sezonu zasadniczego.

Im dłużej jednak trwał sezon, im mocniej oddalaliśmy się od mistrzostw świata, tym bardziej ewidentne okazywało się, że między liczbą kadrowiczek w składzie a szansą na sukces w lidze nie ma żadnej zależności. Z pozycji numer jeden do fazy play-off przystępował - tradycyjnie już - zespół z Lublina, który na mundial wysłał przecież jedynie Alinę Wojtas.

W rywalizacji o medale podopieczne Sabiny Włodek kroczyły od zwycięstwa do zwycięstwa. Po pięciu wygranych - dwóch z Piotrcovią i trzech z Pogonią - były w finale.

Po dwóch kolejnych - prowadziły już z Zagłębiem Lubin 2:0 w batalii o złoto. Na koronację mistrzyń Polski musieliśmy jednak poczekać. Zagłębie wygrało u siebie mecze numer trzy i cztery, w tym ostatnim dosłownie uciekając spod opadającej gilotyny.

- Emocje sięgnęły dziś zenitu, nawet kiedy na dziesięć minut przed końcem przegrywałyśmy różnicą kliku bramek nie załamałyśmy się - opowiadała tuż po meczu zachrypniętym od tych emocji głosem Karolina Semeniuk-Olchawa.

Wszystko rozstrzygnąć się więc miało w meczu numer pięć. Meczu, który miał być też pożegnaniem legendy lubelskiej piłki ręcznej. Małgorzata Majerek postanowiła zakończyć karierę po - uwaga - dziewiętnastu latach spędzonych w klubie z Lublina! I to było godne zakończenie pięknej przygody. MKS wygrał, a Majerek rozegrała jedno z najlepszych spotkań w ostatnich sezonach. Znakomita skrzydłowa mogła więc świętować szesnasty tytuł mistrzowski wywalczony z lubelskim hegemonem.


Małgorzata Majerek zakończyła karierę z przytupem / fot. Cyfrasport

- Po dwóch przegranych w Lubinie pomyślałam sobie, że może tak miało być. Może te przegrane były po to, by cieszyć się z mistrzostwa wspólnie z naszymi kibicami... Dla mnie to tym wspanialsze, że z tych wszystkich tytułów wywalczonych dla Lublina, tylko dwa miałam okazję świętować przed własną publicznością - przypominała po meczu, nawet nie próbując ukryć wzruszenia, Małgorzta Majerek.

Ale tego dnia z MKS-em żegnała się nie tylko ona. - Mogę już potwierdzić to oficjalnie: to mój ostatni mecz tutaj, odchodzę - potwierdziła krążące od dłuższego czasu pogłoski Alina Wojtas. - Spędziłam tu cudowne lata i zawsze będę wspominała Lublin wyłącznie dobrze - dodała z łezką w oku.

Do kolejnego sezonu obrońca tytułu przystępował więc w zmienionym składzie, ale w niczym nie zmieniło to pozycji lublinianek w ligowej hierarchii. Jedenaście meczów - dziesięć wygranych - jeden remis. To bilans zawodniczek Sabiny Włodek po pierwszej rundzie sezonu 2014/2015.

- Taki był nasz cel, by zgromadzić jak najwięcej punktów. Tym bardziej, że w rundzie rewanżowej z niemal wszystkimi najgroźniejszymi rywalami gramy na wyjazdach - przypominała Sabina Włodek.


Wiele ciekawego działo się za plecami lublinianek. Ich tradycyjnie największy rywal - Zagłębie Lubin - z powodu kontuzji stracił kilka ważnych zawodniczek i kilka ważnych punktów. Na plus zaskoczyły za to Energa AZS Koszalin, która w nielicznym składzie osiąga bardzo dobre wyniki oraz Vistal Gdynia, który po letniej rewolucji, zmianie trenera i radykalnym odmłodzeniu składu radzi sobie nadspodziewanie dobrze.

- Biorąc pod uwagę zmiany w składzie, to ile mamy teraz w kadrez młodych zawodniczek, to powinnyśmy być zadowolone z wyników uzyskanych w tej rundzie. I jesteśmy zadowolone - zapewniła liderka trójmiejskiego zespołu, Iwona Niedźwiedź.

Jedenasta drużyna Europy, czyli wcale nie tak źle

Podsumowanie roku w wykonaniu naszych szczypiornistek zaczęliśmy od sukcesu kadry i na reprezentacji wypadałoby zakończyć. Ekipa Kima Rasmussena w 2014 roku miała potwierdzić, że wielki sukces w Serbii nie był dziełem przypadku. Cel podstawowy był jasny: awans na kolejną wielką imprezę, tym razem mistrzostwa Europy.

Pierwszym krokiem w tym kierunku, krokiem najłatwiejszym, były dwie wygrane nad Portugalią. Przy okazji tej odniesionej na własnym parkiecie przekonaliśmy się, że magia "czwartej drużyny świata" działa. W Zielonej Górze padł rekord frekwencji na meczu kobiecej reprezentacji - spotkanie z trybun oglądało cztery i pół tysiąca widzów.

Ten rekord utrzymał się tylko do czerwca. Mecz z Czarnogórą w Częstochowie przyciągnął do hali sześć tysięcy widzów. Nieco gorszy był wynik ustalony na parkiecie. Wicemistrzynie olimpijskie znów okazały się za mocne pokonując Polki 25:22. O awansie na chorwacko-węgierskie Euro miał więc decydować mecz wyjazdowy z Czeszkami...

- My kobiety takie już jesteśmy, że lubimy same stawiać się w trudnych sytuacjach. I to właśnie zrobiłyśmy - komentowała Karolina Siódmiak. - Cóż musimy teraz wygrać ostatni mecz w Czechach.

Polki potrzebowały zwycięstwa różnicą przynajmniej trzech bramek. I dokładnie o tyle trafień okazały się lepsze. Powiedzieć o tym meczu, że był emocjonujący, to nic nie powiedzieć. Ale warto było się podenerwować, by kolejny raz w ostatnich miesiącach oglądać szalejące ze szczęścia polskie szczypiornistki.

Polki awansowały więc na drugą wielką imprezę z rzędu, na mistrzostwa Europy powróciły po ośmiu latach przerwy. Znakomite humory popsuło nam nieco losowanie grup turnieju finałowego, jeszcze mocniej nastroje pogorszyła wiadomość o kontuzji Kingi Byzdry, ale nastroje w ekipie wciąż były bojowe.


W meczu z Rosją Polki odniosły jedyne zwycięstwo na ME 2014 / fot. Cyfrasport

Na węgierskich parkietach bolesna weryfikacja nastąpiła już w meczach z Hiszpanią i Węgrami. Wydawało się, że spotkanie z Rosją będzie ostatnim dla Polek podczas EURO. Ale znów okazało się, że kadra Rasmussena z Rosjankami grać potrafi. Znów, jak dwa lata wcześniej w pamiętnym meczu w Kwidzynie biało-czerwone grały znakomicie, znów bramkę zamurowała Izabela Prudzienica. Wygrana nad ekipą trenera Trefiłowa dała Polkom awans do drugiej rundy i w konsekwencji - mimo porażek z Danią, Norwegią i Rumunią - rozstawienie przed barażami o mistrzostwa świata.

Warto pamiętać, że do mundialu w 2013 roku musieliśmy przebijać się od prekwalifikacji. Teraz byliśmy rozstawieni w fazie play-off. I to jest właściwa miara postępu naszej kobiecej reprezentacji i współrzędne miejsca, w którym jesteśmy. Miejsca dużo lepszego niż to, w którym polski kobiecy handball tkwił przez wiele ostatnich lat.

Szymon Rojek, Tomasz Włodarczyk, Polsat Sport

PolsatSport.pl w wersji na telefony z systemem Android i iOS!

Najnowsze informacje i wiadomości na bieżąco, gdziekolwiek jesteś.

Komentarze