Nielsen: Żużel wciąż mnie ekscytuje, ale golf w Maroku też ma swój smaczek

Żużel
Nielsen: Żużel wciąż mnie ekscytuje, ale golf w Maroku też ma swój smaczek
fot. PAP

Klasa absolutna. Profesor na torze i poza nim. Potrafi z rozkoszą rozmawiać o rafie koralowej, przetrwaniu w lasach tropikalnych w stanie Queensland, praskich legendach i norweskich fiordach. Jest niezwykle wnikliwym obserwatorem światowego kina – to tylko kilka z cech Hansa Nielsena.

Wspaniale opowiada o talencie aktorskim Jodie Foster i Kate Winslet. Ilustracja obłudy, fałszu skrywanego pod maską uprzejmości, niebanalnego humoru, udawanej grzeczności, huśtawek emocjonalnych, genialne dialogi, świetna gra aktorów – to wszystko można znaleźć w znakomitym filmie Romana Polańskiego z 2011 roku. „Rzeź” to znakomite dzieło wybitnego polskiego reżysera. Co do tego jesteśmy z Hansem zgodni. Równie udany jest obraz Polańskiego „Autor widmo” z 2010 roku. Hans Nielsen doskonale pamięta też głos Romana Polańskiego obecnego na płycie „The City” z 1990 roku, którą nagrał świetny grecki muzyk Vangelis. Kiosk na dworcu kolejowym i magiczny głos Romana Polańskiego: „Czy są poranne gazety? Za wcześnie. A kanapka?” Brzęk rozrzucanych monet i słowo: dziękuję. Magia…


Czterokrotny indywidualny mistrz świata na żużlu zna tajniki golfa. Hans Nielsen czuje ten sport nie gorzej aniżeli Ivan Lendl, ośmiokrotny zwycięzca turniejów Wielkiego Szlema. Hans z rozrzewnieniem wspomina czasy kiedy w pierwszej polskiej stolicy mógł napić się zimnego „Lecha”. Koziorożec. Przenikliwy umysł, ale do przeprowadzenia interesującej rozmowy Hans nie potrzebuje wytwornych salonów. Równie swobodnie konwersuje na ławce w parku, w kasynie, za kierownicą busa, na lotnisku, na plaży, w górach. Dżinsy czy smoking – szata nie gra roli, Hans zawsze jest ciekawym rozmówcą. A im bardziej chcesz odkleić się od standardowego myślenia, to tym lepiej, bo Hans źle czuje się rozmawiając na jeden temat. To musi być przejazd przez zatłoczoną metropolię, refleksyjnie skonsumowane sushi, nocleg w hamaku, założenie bazy w górach, zainstalowanie poręczówek, zupa z papieru w obozie III, szachy, rozmowa z Szerpami, a w międzyczasie szczypta Szekspira. Konwersacja z Hansem Nielsenem to wertowanie wielkiej księgi. Niektórzy koledzy z toru mawiają o nim biznesmen, ale Duńczyk ma w sobie więcej ekonomicznej wrażliwości niż średniacy, którzy nigdy nie zbliżą się do sportowej klasy Nielsena, a mimo to żądają więcej za swoje usługi niż Hans w latach największej prosperity.


Wielka szkoda, że pomysły 22 – krotnego mistrza świata na żużlu (4 indywidualnie, 7 parami i 11 drużynowo) nie znajdują uznania wśród promotorów. Hans twierdzi, że we współczesnym speedwayu poziom sportowy jest bardzo wyśrubowany, ale zarazem zwraca uwagę, że żużel musi być lepiej promowany. Speedway ma docierać do szerszych kręgów, ma tryskać niebanalnymi spotami reklamowymi. Nielsen podaje za przykład zwiastuny jakie wyprodukowali spece od promocji Red Bull X – Fighters. Jeśli zawody odbywają się w Londynie, to musi być czarna taksówka, pub, dobry drink, szczypta abstrakcyjnego humoru i dobra nuta Pink Floyd podczas przekraczania bram starej elektrowni Battersea. Jeśli Madryt, to nie może zabraknąć corridy i torreadora. Najlepiej w tej roli obsadzić Dani Torresa, zaprosić 11 śmiałków, którzy zechcą pokonać Hiszpana, ustawić ich na arenie walk byków Plaza de Toros de Las Ventas, pokazać rozmodlonego Torresa w kapliczce, wirujące ziarenka piasku i kipiące energią trybuny. Potęga wyobraźni Hansa Nielsena to temat do przemyśleń dla „lekarzy”, którzy chcą uzdrawiać speedway.


Było tuż po północy, goście zaproszeni na galę FIM w Monte – Carlo utonęli w rozmowach, które toczyły się na „przedmieściach” Salle des Etoiles. A w sali, w której jeszcze niedawno wszystko lśniło, błyszczało i kąpało się w starannie zaprojektowanym półmroku, nikt już nie rozdawał medali, zrobiło się cicho, nikt nie trącał sztućców. Na scenę wkroczyli technicy, którzy rozbierali piękną szatę gali FIM. Stoły zmieniały ubarwienie, talerze, wazony, obrusy znikały z pola widzenia, gwiazdki spadały ze sztucznego nieba uszytego na potrzeby imprezy. Zamaszyste ruchy kelnerów i ekipy technicznej z telewizji w okamgnieniu zmieniały wystrój Salle des Etoiles, nikt już nie zaczepiał Hansa Nielsena, który przybył z gorących afrykańskich klimatów, pewnie dlatego chciał się schłodzić znakomitym browarkiem…   


Tomasz Lorek: Hans, miałeś więcej szczęścia ode mnie. Nie musiałeś przedzierać się przez zamieć śnieżną, nie korzystałeś z dobrodziejstwa szwajcarskich linii lotniczych. Okazuje się, że nie wszyscy Szwajcarzy są równie pracowici jak Roger Federer. Odśnieżanie lotnisk nie każdemu się uśmiecha. Przybyłeś do Monte – Carlo z kraju, w którym panuje przyjemny klimat…


Hans Nielsen: To prawda, wygrzewałem się w marokańskim słońcu. Przybyłem na galę FIM prosto z Marrakeszu. Moja córka Daisy, trenuje w Maroku. Wkrótce czeka ją udział w prestiżowym turnieju golfowym. Nie zabawię zbyt długo w Monaco, bo już o 5.15. rano muszę opuścić Monte Carlo, aby zdążyć na samolot z Nicei do Marrakeszu. W czwartek Daisy rozpoczyna grę. Mam ciekawe życie, spędzam mnóstwo czasu z dziećmi. Zarówno córeczka Daisy jak i syn Daniel są utalentowanymi golfistami. Fachowcy twierdzą, że Daisy i Daniel należą do ścisłej duńskiej czołówki. Niebawem wkroczą w świat zawodowstwa. Daisy wkrótce będzie obchodzić 18 urodziny. Aktualnie uczęszcza do szkoły, w której przygotowuje się golfistów do profesjonalnej kariery. Wraz z duńskimi koleżankami przebywa w Maroku. To sprawdzony od lat duński system przygotowań do przekroczenia bram zawodowstwa. Daisy mieszka w hotelu, ma precyzyjnie nakreślony grafik zajęć i robi wszystko, aby jak najlepiej przygotować się do występów na polu golfowym.


W jaki sposób następuje przejście do profesjonalnej gry w golfa?


Daisy zagra w turnieju kwalifikacyjnym. Stawką będzie awans do profesjonalnego Ladies European Tour (to rozgrywki zainaugurowane w 1979 roku). Na liście startowej widnieje aż 160 nazwisk. Kobiety rywalizują przez 4 dni, a z grona 160 zawodniczek wyłania się 90 najlepszych. Później 90 zawodniczek rozgrywa coś na kształt półfinału eliminacji. Rywalizacja toczy się przez 5 dni. Z tej grupy wyłania się 50 zawodniczek, a kolejna selekcja odbywa się na poziomie 30 dziewczyn. Ta elitarna trzydziestka otrzymuje prawo startu w profesjonalnym europejskim tourze golfa. Zapowiadają się bardzo interesujące tygodnie, zobaczymy jak pójdzie Daisy. Już nie mogę doczekać się rywalizacji.


Wszystko wskazuje na to, że przekazałeś dzieciom sportowe geny, skoro tak dobrze radzą sobie w golfie.


Mam nadzieję, że odziedziczą choć szczyptę talentu po tatusiu (śmiech). Oczywiście golf to zupełnie inna dyscyplina aniżeli speedway, ale tu też każdy chce wygrać. Trzeba ciężko pracować, wytyczyć sobie cel, walczyć do końca. Mam nadzieję, że Daisy i Daniel okażą się ambitnymi sportowcami i uwierzą, że same geny i talent to za mało, aby osiągnąć sukces w sporcie.

 

Daisy i Daniel Nielsen / fot. kanalfrederikshavn.dk

Daisy i Daniel Nielsen / fot. kanalfrederikshavn.dk


Czy pracowałeś z dziećmi nad przygotowaniem mentalnym, starałeś się zbudować w nich podwaliny odporności psychicznej?


Nie, nie. W golfie, podobnie jak w speedwayu zaczynasz od zabawy. Dziecko musi wiedzieć, że nic nie dzieje się na bazie przymusu. Ma odczuwać radość, ma mieć frajdę bawiąc się w sport. Na początku jest śmiech i czyste hobby. Oczywiście, że w każdej dyscyplinie sportu ważna jest wola zwycięstwa, każdy marzy o wygrywaniu, ale warto zadbać o to, aby początki nie wykraczały poza ramy hobby. Daisy i Daniel mają już tą fazę za sobą, wiedzą na co się decydują. Chcą profesjonalnie bawić się w golf. Teraz kiedy już wiem, że nasze dzieci będą zawodowo grać w golfa, mogę zagłębić się w psychologię wyczynowego sportu. Uważam, że do pewnego stopnia, w golfie można użyć tych samych „narzędzi” co w speedwayu. Mam na myśli przygotowanie mentalne. Owszem, w speedwayu skupienie i koncentracja dotyczą sprinterskich dystansów, a w golfie trzeba inaczej rozłożyć akcenty, ale w obu dyscyplinach trudno marzyć o triumfie jeśli nie przebyło się sensownego kursu przygotowania mentalnego.


Z punktu widzenia rodzica, miewałeś rozterki z gatunku: dzieciaki, pilnujcie golfa, ale jednym okiem zerkajcie na szkołę, bo edukacja jest równie ważna jak kariera sportowa?


Tak. Jak każdy tata, dbam, aby dzieci nie zaniedbywały nauki. Wiem, że Daisy i Daniel chcą grać zawodowo w golfa, ale pilnuję, aby dzieci nie opuszczały się w szkole. Latem 2013 roku Daisy kończy naukę, a potem mam nadzieję będzie odnosić sukcesy w golfie.


Ile lat miała Daisy kiedy po raz pierwszy spróbowała sił w golfie?


Jeśli mnie pamięć nie myli, miała bodaj 6 lat. Daniel zaczął bawić się w golfa w wieku 5 lat. To dość wcześnie, ale żadne z nich nie żałuje tego kroku.


Czy miłość waszych dzieci do golfa zrodziła się pod wpływem częstych transmisji telewizyjnych?


Nie. Głównie dlatego, że rodzice często grywają w golfa. Z Suzanne bardzo lubimy sobie pograć. Chcieliśmy, aby dzieci były aktywne i spędzały sporo czasu na powietrzu. Daniel szybciej załapał golfowego bakcyla. U Daisy miłość do golfa rozwijała się nieco wolniej. Dojrzewała, nie było mowy o zauroczeniu po pierwszym spojrzeniu. Daisy w dzieciństwie bardziej fascynowała się końmi. Marzyła wówczas o jeździectwie. Jednak kiedy widywała nas grających w golfa, w naturalny sposób zaczęła interesować się tą dyscypliną. Przynajmniej raz w tygodniu pojawialiśmy się na polu golfowym. Pamiętam doskonale, że gdy Daisy miała 8 lat, zagrała w dziecięcym turnieju golfowym i okazała się najlepsza. Spytała mnie wtedy czy to oznacza, że jest dobra w golfa i co ma zrobić, aby grała jeszcze lepiej. Pojawiła się ambicja, powiedziała koniom do widzenia, ukłoniła się grzecznie zamykając drzwi do stajni i postanowiła, że będzie sumiennie pracować, aby dojść do perfekcji w golfie. Powiedziała to z tak poważną miną, że wiedziałem, że to nie przelewki.


Ile lat ma Daniel?


17. Jest niewielka różnica wieku pomiędzy naszymi dziećmi. Daniel od trzech lat gra w juniorskiej reprezentacji Danii.


A czy teraz Daisy, kiedy zaczyna czuć smak zawodowego sportu nie dworuje sobie z taty i nie mówi: tato, obiecałeś, że przywieziesz mi złoty medal z finału światowego w Vojens w 1994 roku?


Nie. Wyobraź sobie, że Daisy jest średnio zainteresowana tym tematem. Kiedy moje dzieci słyszą hasło żużel, są zdumione i pytają mnie: tato, ty naprawdę byłeś mistrzem świata na żużlu? Wtedy muszę sięgać do naszej domowej biblioteczki, odpalam dvd, zanurzamy się w archiwa i mówię: proszę bardzo, oto dowód, tata naprawdę był mistrzem świata na żużlu. (śmiech) Rzadko oglądamy stare żużlowe taśmy. Czasami, dla polepszenia sobie humoru, kiedy ogarnia nas nostalgia, wrzucamy coś z żużlowego działu.


A jeśli już sięgacie po żużlowe archiwa, to nie pokazujesz córce i synowi finałów IMŚ, w których zdobyłeś srebrny medal, tylko wybierasz zawody, w których nie miałeś sobie równych jak chociażby finał IMŚ w Monachium’89?

 

Zaręczam cię, że upewniam się przed włożeniem płyty dvd czy to na pewno zawody, w których wygrałem (kaskadowy śmiech taty). Tak, miło się pośmiać po latach. Szczerze mówiąc, nie dziwi mnie to, że dzieci nie żyją żużlem, bo Daniel miał 3 lata, a Daisy 4 lata kiedy ja kończyłem żużlową karierę. Nigdy tak naprawdę nie oglądali mnie na motocyklu na żywo. Nie pojawiły się w ich głowach zalążki myśli w stylu: ach tak, mój tata był żużlowcem, więc może i ja zostanę żużlowcem.


Nie miałeś w zwyczaju zabierać dzieci na speedway?


Raczej nie, bo były zbyt małe w schyłkowym okresie mojej kariery. Kiedy miały 3, 4 lata z rzadka zaglądały do parku maszyn.


Zdarza ci się uronić łezkę kiedy spoglądasz na stare, romantyczne czasy speedwaya? Już nie usiądziemy w starym budynku klubowym w Gnieźnie, nie poprosimy kelnerki o szklaneczkę zimnego Lecha, nie cofniemy czasu i nie zobaczymy twoich fenomenalnych pojedynków z Erikiem Gundersenem, Janem Osvaldem Pedersenem, Samem Ermolenko, Shawnem Moranem, Tonym Rickardssonem, Davem Jessupem. Żużel zniknął z Wembley, nie ma mowy o jednodniowych finałach… Mamy Cardiff, ale czy to choć w części oddaje klimat starego Wembley? Nie żal ci trochę, że to już bezpowrotnie przeminęło? Kiedy oglądasz GP z wysokości sofy, odczuwasz podobny rodzaj emocji jak przed laty?


Myślę, że jeśli przyjrzysz się takim stadionom jak Parken w Kopenhadze czy Millennium w Cardiff, to zdajesz sobie sprawę, że na tych obiektach panuje kapitalna atmosfera. Oczywiście, że stare Wembley było czymś wyjątkowym, czymś z innej planety i myślę, że ludzkość już nigdy nie przeżyje tak niezwykłych emocji jak wtedy gdy finały światowe odbywały się na Wembley. Owszem, budzi się we mnie nostalgia kiedy wspominam Wembley. Pamiętam jednak dokładnie jak burzliwe dyskusje toczyły się wtedy gdy zaniechano rozgrywania jednodniowych finałów IMŚ. Mówiono: a, co to za twór to GP, to już nie będzie ten sam klimat co jednodniowy finał, nie będzie tej niezwykłej ekstazy, atmosfery, nie będzie bajkowych wieczorów itd. Tymczasem życie pokazało, że wieczory z Grand Prix mogą być fascynujące nawet z perspektywy sofy. Cardiff po części oddaje atmosferę wielkiego żużlowego święta jakim był jednodniowy finał w Anglii w latach siedemdziesiątych. Uważam, że Grand Prix rozwinęło się, stoi na wysokim poziomie. Czasem aż trudno uwierzyć mi w to, że cykl składa się z 12 turniejów, że co dwa tygodnie serwuje się nam tak doskonałe widowisko telewizyjne. Myślę, że żużel doczekał się ciekawych czasów.


Próbowałeś swoich sił w roli telewizyjnego komentatora. Czy to fascynujące zajęcie dla ciebie?


Okazjonalnie byłem zapraszany przez duńską telewizję, ale nie ciągnie mnie do roli stałego eksperta. Telewizja postawiła na Tommy’ego Knudsena, co mi bardzo odpowiada. Wolę płodozmian. Lubię od czasu do czasu wpaść do studia i porozmawiać o żużlu, ale zdecydowanie bardziej odpowiada mi rola gościa aniżeli stałego współpracownika. Nie mam czasu, aby aż tak bardzo poświęcić się temu zajęciu. Większość weekendów spędzam z dziećmi podróżując na turnieje golfowe. Owszem, pojawiam się na najważniejszych imprezach w duńskim kalendarzu żużlowym, bywam na Parken w Kopenhadze czy w Vojens, ale to wszystko jeśli chodzi o speedway.


Żartujesz sobie z Tommym Knudsenem, że byłeś od niego lepszy na torze, więc teraz nie przeszkadza ci, kiedy Tommy odkrył swój kolejny talent i może poczuć się lepszym od ciebie przy mikrofonie?


Hi, hi, hi. (uroczy śmiech Hansa). Nie, nie jestem zazdrośnikiem. Jesteśmy dobrymi kolegami, czasami grywamy razem w golfa. Przez półtorej godziny gry na polu golfowym udaje nam się poruszyć temat żużla. Nie jestem odludkiem, spotykam się z kolegami z żużlowego toru. Ostatnio spędziłem miły wieczór z Erikiem Gundersenem. Zabawiliśmy u Henrika, brata Helge Frimodta Pedersena, menedżera Nickiego Pedersena. Na spotkaniu starej gwardii był Erik, było dwóch tunerów, mechanicy. To dosłownie rzut beretem od miejsca, w którym mieszka Helge Frimodt. Wypiliśmy z Erikiem kilka piw, pośmialiśmy się, powspominaliśmy dawne czasy.

 

 


Z perspektywy wielkiego mistrza, sądzisz, że dmuchane bandy sprawiły, że chłopcy jeszcze bardziej ryzykują, są jeszcze odważniejsi?


Podejrzewam, że tak. Dmuchana banda daje większe poczucie bezpieczeństwa, więc rogate dusze przeprowadzają jeszcze odważniejsze akcje na torze. Pewnie więcej na ten temat powiedzieliby aktywni żużlowcy, ale myślę, że „dmuchawce” pomagają żużlowcom jeszcze bardziej odfrunąć i popuścić wodze fantazji.


Czy czujesz się szczęściarzem, że mogłeś ścigać się w świątyni żużla, londyńskim Wembley? Dotknąłeś emocji jakie towarzyszyły wybitnym piłkarzom, którzy mieli okazję grać na gigantycznych stadionach posiadających duszę.


Tak, czuję się szczęściarzem, ale z drugiej strony mogę spojrzeć na to zagadnienie w ten sposób, że nie mam szans, aby pościgać się w Cardiff czy na Parken. Uważam, że współczesna era speedwaya jest równie ciekawa jak czasy kiedy ja jeździłem na żużlu. Chciałbym poczuć jak to jest startować 12 razy w sezonie w turnieju GP, ale wiem też, że finał światowy był czymś z pogranicza kosmicznych doznań, bo wyzwalał niezapomniane emocje. Problem w tym, że był to tylko jeden, wyjątkowy wieczór w roku. Dziś żużlowiec światowego formatu ma możliwość jazdy na pięknych stadionach typu Parken, Millennium czy stadion w Toruniu. Polskie żużlowe stadiony bardzo wypiękniały.


Miewasz momenty kiedy statystyki cię krępują? Są chwile kiedy kładziesz na szalę swoje 22 złote medale (4 indywidualnie, 7 parami i 11 drużynowo), co czyni cię najwybitniejszym żużlowcem w historii, po czym myślisz sobie: no tak, ale nie mam 6 złotych krążków IMŚ jak Tony Rickardsson i Ivan Mauger?


Uważam, że nie wolno zapominać o tym, że zdobyłem aż 6 srebrnych medali IMŚ. Jestem zdania, że gdyby system Grand Prix wprowadzono w połowie lat osiemdziesiątych, mógłbym sięgnąć po 3 dodatkowe złote krążki.

 

Pewnie nie możesz odżałować finałów w Pocking’93 (porażka z Samem Ermolenko) i w Vojens’88 (przegrany baraż z Erikiem Gundersenem).


Na pewno żałuję bawarskiego Pocking, z pewnością szkoda Vojens i przegranego barażu z Erikiem. Było sporo sytuacji, w których otarłem się o złoto, ale dziś to są już tylko spekulacje. Najważniejsze, że dobrze się bawiłem, że robiłem to co kochałem. Kiedy sięgam pamięcią wstecz, najistotniejszy był pierwszy złoty medal IMŚ zdobyty w Chorzowie w 1986 roku. Gdy patrzę na przeszłość z dzisiejszej perspektywy, to wiem, że nie ma większego znaczenia to czy zdobyłem 3, 4, 5 czy 6 tytułów, ale bardzo dużą wagę przykładam do pierwszego złotego medalu IMŚ. Jasne, że gdy zdobywa się pierwszy złoty medal, to czujesz, że jesteś w stanie sięgnąć po kolejne krążki. Wierzysz we własne możliwości, zrzucasz z siebie presję oczekiwań, jest ci łatwiej sięgać po kolejne złote medale. Uważam, że cztery tytuły indywidualnego mistrza świata to niewiarygodne osiągnięcie.


Ciągle uważasz, że zatrudnienie Ivana Maugera w 1986 roku podczas finału IMŚ na Stadionie Śląskim było strzałem w dziesiątkę?


O tak, oczywiście, że to był sensowny ruch. Wówczas przekonałem się, że warto mieć obok siebie doświadczonego mistrza. W moim przypadku przyniosło to wymierny efekt, bo współpraca z Ivanem Maugerem była owocna. To, że sięgnąłem po Ivana miało kolosalne znaczenie psychologiczne, bo w tamtym okresie Erik Gundersen ściśle współpracował z Ole Olsenem. Olsen przyczynił się do tego, że Erik sięgnął po dwa tytuły mistrza świata (84 i 85). Wydaje mi się, że zdobyłem swojego rodzaju przewagę psychologiczną, bo Erik i Ole zaczęli spoglądać na mnie z większym szacunkiem kiedy w moim boksie zobaczyli słynnego Nowozelandczyka. Na najwyższym poziomie rywalizacji, kiedy walka toczy się o mistrzostwo świata, wojna psychologiczna jest czymś naturalnym. Niezależnie od aspektu psychologicznego, Ivan udzielał mi cennych i fachowych wskazówek w sensie czysto żużlowym.


Hans, w 1986 roku zrealizowałeś swoje największe sportowe marzenie, zostałeś indywidualnym mistrzem świata. Jak wyglądała kwestia nagrody? Otrzymałeś konia o przydomku „Śląski” w prezencie czy musiałeś za niego zapłacić?


Na tym świecie nic nie ma za darmo. (śmiech) Musiałem zapłacić za konia, rzeczywiście nazwałem go „Śląski” na pamiątkę pierwszego złotego medalu IMŚ. Kupiłem tego konia w Anglii. Miałem znajomego hodowcę na Wyspach Brytyjskich, który polecił mi tego konia. Jako dziecko często jeździłem konno. A zatem „Śląski” był niejako powrotem do dziecięcych lat, do dziecięcych marzeń…


A miłość do jeździectwa wyssałeś z mlekiem mamy? Rodzice rozkochali cię w koniach, tak jak ty swoje pociechy w golfie?

 

Nie. Konie to wielka miłość mojego najstarszego brata. Najstarszy z licznego rodzeństwa Nielsenów zawsze pasjonował się hippiką, nigdy nie fascynowały go konie mechaniczne. Nie widział świata poza stajnią. Moi dwaj inni bracia byli fanatycznie zakochani w motocyklach, ale najstarszy wolał konie. Czasami chciałem posmakować pasji brata. Wiadomo jak to się odbywa, starszy brat coś robi, więc młodszy chce też tego zakosztować. Jako dziecko jeździłem zatem konno. Miałem wtedy może z dziesięć lat… Miłe chwile, dobre czasy.


Piękna sztafeta pokoleń. Sam byłeś aktywny jako dziecko, więc chcesz przekazać dzieciom miłość do czynnego wypoczynku tudzież uprawiania sportu.


Tak. Myślę, że to naturalna kolej rzeczy. Jeśli samemu było się aktywnym, spędzało się mnóstwo czasu na świeżym powietrzu, to normalne, że zechcesz przekazać zamiłowanie do ruchu własnym dzieciom. Niezależnie od dyscypliny sportu, czy to jest futbol, piłka ręczna, badminton czy jeździectwo, uważam, że miło robi się rodzicowi na sercu jeśli widzi swoje dzieci uganiające się na świeżym powietrzu za piłką, pływające na basenie czy biegające na bieżni. Zauważyliśmy z żoną, że im bardziej aktywne są nasze dzieci, tym lepiej uczą się w szkole. Były bardziej skupione na lekcjach, miały świeżą, otwartą głowę, lepiej chłonęły wiedzę kiedy zażyły sporej dawki ruchu. Uważam, że to bezcenne, bo dzieci uczą się tego, że wysiłek fizyczny może być czymś przyjemnym. Kiedy już wejdzie im w nawyk zabawa w sport, wówczas uznają, że to integralna część życia, że sport może pomóc wejść w dorosłe życie, sprawi, że umysł będzie lepiej pracował jeśli uroczo spocą się na bieżni, basenie czy boisku.


Hans, jakie uczucia budzą się w tobie kiedy obserwujesz grę byłego numeru 1 w kobiecym tenisie, Karoliny Woźniackiej?


Mówisz o Dunce czy Polce? – zażartował Hans.


O duńskiej dziewczynie z Odense, która ma polskie korzenie…


Cieszę się, kiedy dziewczynie dobrze wiedzie się w tak trudnym i wymagającym sporcie, niezależnie od tego czy w jej żyłach płynie polska czy duńska krew. Duńczycy będą pewnie obstawać, że to stuprocentowa Dunka bez domieszki polskiej krwi, a Polacy będą twierdzić, że to prawdziwa Polka, tych uroczych sporów nie unikniemy. Ważne, że Caroline dobrze radzi sobie w zawodowym tenisie, że ma ciekawą osobowość, że obudziła w Danii boom na tenis, że wnosi coś nowego do kobiecego tenisa.


I trenuje boks, traktuje pięściarstwo jako formę przygotowań do gry tenisa. Hans, pamiętasz jak wraz z Samem Ermolenko reklamowaliście galę lodową w Telford i zaaranżowano bokserski pojedynek pomiędzy tobą a Amerykaninem? Miało to symbolizować napięte stosunki po finale IMŚ’93 w Pocking.


Tak, oczywiście, że pamiętam. Nie sposób zapomnieć chwili kiedy skrzyżowało się rękawice z Samem Ermolenko. Zabawne, że o to pytasz, bo kilka dni temu otrzymałem taśmę video z brytyjskiej firmy ReRun Productions. 160 minut wspaniałych wspomnień… Na taśmie zawarte były materiały dotyczące moich czterech tytułów mistrza świata, wywiady z czasów jednodniowych finałów światowych, wyścigi z moim udziałem, a w to wszystko wpleciony został turniej w Telford i filmik, na którym udajemy z Samem bokserów i poprzysięgamy sobie walkę do ostatniego tchu na lodowym ringu… Miałem niezły ubaw podczas projekcji. Dopiero po latach człowiek dostrzega inne kolory życia i spogląda z uśmiechem na to co wyczyniał w zawodowym życiu.


Oczywiście z Samem Ermolenko pozowaliście tylko dla mediów, nie było mowy o walce na śmierć i życie w ringu. To niegodne takich mistrzów…


Jasne, całe to zabawne przedstawienie miało na celu wywołanie szumu wokół turnieju żużlowego na tafli lodowej.


Starzy mistrzowie darzyli swoich przeciwników ogromnym szacunkiem, ale rywalizowali ze sobą na torze do upadłego.


Oczywiście, ale nigdy nie tworzyliśmy ponurego klimatu. Erik i ja walczyliśmy ze sobą na torze, w podobnym okresie debiutowaliśmy w Anglii, rywalizowaliśmy o każdy centymetr toru. Fachowe pisma poświęcały sporo miejsca naszym pojedynkom na torze, ale nigdy nie towarzyszyły temu złe emocje. Uważam, że jedyne zło jakie się wydarzyło to powierzenie Ole Olsenowi roli menedżera Erika Gundersena. Olsen był w tym samym czasie menedżerem reprezentacji Danii, więc starał się forować Erika. Nie pamiętam, aby Erik kiedykolwiek wybuchnął złością, ale fakt faktem, że to Ole poprzez swoje wypowiedzi, gesty czy postępowanie, doprowadził do lekkiego zaognienia stosunków. Owszem, trzeba zdać sobie sprawę, że trudno być bliskim przyjacielem kogoś z kim walczysz o tytuł indywidualnego mistrza świata, ale nie potrzeba sztucznie podgrzewać tej rywalizacji. Po zakończeniu sportowych karier zostaliśmy prawdziwymi przyjaciółmi, nie nosimy w sobie urazy, widujemy się, żartujemy przy piwku.


To prawda. Andy Murray powiedział otwarcie, że woli nie zaprzyjaźniać się z Novakiem Djokoviciem, bo wówczas pojawiają się opory, aby pokonać przyjaciela na korcie podczas ważnych spotkań w Wielkim Szlemie. Powrócę do twojej współpracy z Ivanem Maugerem. Czy równie istotne jest to, aby korzystać z rad i wskazówek byłego wielkiego mistrza kiedy zdobyło się już pierwszy tytuł? Czy warto zaprosić byłego championa przy drugim ataku szczytowym czy ten mariaż sprawdza się tylko przy pierwszym podejściu?


Nie. Uważam, że współpraca z wybitnym mistrzem ma znaczenie przy pierwszym tytule. Nie masz wówczas uczucia odosobnienia, nie czujesz, że ucieka ci życie, a ty wciąż nie masz tytułu. Wszyscy wokół trąbią o tym, że jesteś mistrzem, a ty masz świadomość upływającego czasu. Dlatego warto sięgnąć po legendę przy pierwszym tytule. Później nie ma to już znaczenia czy zdobywając drugi, trzeci czy czwarty tytuł masz w boksie obok siebie Fundina, Maugera czy Briggsa. Kiedy dorzuciłem złoto IMŚ w Amsterdamie i Monachium, zacząłem w siebie wierzyć i pomyślałem, że byłoby lepiej, gdyby zbyt wiele osób nie kręciło się wokół mnie (śmiech).


Przy rozlicznych obowiązkach rodzinnych, znajdujesz czas na to, aby usiąść sobie wygodnie na sofie i oglądać regularnie turnieje GP kiedy cykl wyrusza poza Danię?


Oczywiście. Zapraszam mojego dawnego mechanika, moich przyjaciół, Suzanne szykuje nam coś do przekąszenia, ja dbam o to, aby nie zabrakło piwa, siadamy, oglądamy GP i dyskutujemy. Bardzo relaksuję się kiedy oglądam GP w telewizji.


A kiedy nadchodzi czas na GP Nowej Zelandii, to Suzanne nastawia budzik na 4 rano, rozkładacie obrus i jest czas na pyszne śniadanie o brzasku? Czy to już byłby zbyt duży hardcore?


Nie jestem aż tak wielkim maniakiem. Nastawiamy nagrywanie, śpimy spokojnie, wstajemy o normalnej, a nie o barbarzyńskiej porze, jemy śniadanie i oglądamy speedway zarejestrowany na taśmie czy na dysku. Grand Prix Nowej Zelandii to kapitalne zawody. W 2012 roku było sporo walki na torze w Auckland. Uważam, że speedway nic nie stracił z dawnego uroku. To wciąż ekscytujący sport.


Hans, po raz pierwszy zaproszono cię na galę FIM jako gościa – żużlową legendę. Kto zajął się organizacją twojego przelotu i noclegów?


Tak, to pierwsza wizyta w roli gościa (wcześniej Hans był na gali w Las Vegas jako mistrz świata’95). Jean – Paul Gombeaud, koordynator z ramienia FIM, zaaranżował wszystko. Zadzwonił w listopadzie, zapytał czy chcę przyjechać na galę jako legenda żużla. Jean – Paul nadmienił, że FIM co roku zaprasza na galę legendę z każdej motorowej dyscypliny. Pomyślałem: dlaczego nie? To bardzo miłe, że pamiętają o mnie w FIM – ie. W międzyczasie zadbałem o to, aby dotrzeć z Daisy do Maroka i dopiąłem szczegóły jej pobytu w Marrakeszu. Kiedy zorganizowałem już przelot dla Daisy, Jean – Paul Gombeaud zapytał ponownie czy raczę pojawić się na gali FIM. Potwierdziłem obecność, a FIM pomógł mi znaleźć połączenie z Maroka do Nicei i z powrotem. Przyjemnie było powrócić do świata motocykli. (konwersację przerwał jegomość, który grzecznie poprosił nas, aby opuścić Salle des Etoiles i przejść do foyer).


Co porabia Suzanne?


Prowadzi sklep. Jest bardzo zajęta, bo oprócz biznesu, dba również o dom.  


A czy mógłbym być klientem waszego sklepu?


Raczej nie. Suzanne sprzedaje kobiece tekstylia...


To rzeczywiście brzmi jak wykluczenie z powtórki wyścigu.

 

W sklepie Suzanne można też zaopatrzyć się w dobre wino, ale tu napotykamy kolejny problem, bo ty nie pijesz wina. (śmiech Nielsena)


Tak. Popatrz Hans, jak te plotki szybko się roznoszą… Gdyby ktoś obudził cię w środku nocy i poprosił o odpowiedź na pytanie: z czym kojarzy ci się Polska, to co byś powiedział?


Nie zdążyłbym przetrzeć oczu, a już mówiłbym o pierwszym występie w meczu ligowym w barwach Motoru Lublin. 1990 rok… To były niesamowite chwile, pełne trybuny, ogromne emocje związane z moim przyjazdem, w który nikt do końca nie wierzył. Z pewnością nigdy nie zapomnę finału światowego IMŚ w Chorzowie z 1986 roku. Pamiętam też finał DMŚ w Lesznie w 1984 roku i problemy ekonomiczne z jakimi wówczas borykała się Polska. Spotykałem wielu biednych ludzi z ogromnym sercem, którzy nie poddawali się, choć rzeczywistość nie malowała się w różowych kolorach. Nie zapomnę też startów w Pile.


Hans, a pamiętasz kobietę, która rozlała kawę kiedy usłyszała, że przy stoliku siedzi wielki profesor speedwaya z Danii? Nie mogła uwierzyć, że przyjechałeś do Polski… Spontaniczna reakcja, coś pięknego…


Teraz mi przypomniałeś… Niesamowite ile lat minęło od tamtych chwil. Muszę ją obronić, bo nie tylko ona jedna nie wierzyła w to, że Nielsen przyjedzie na mecz ligowy do Polski. Tak, cudowna reakcja kelnerki… Lublin, pierwsze występy, to były wspaniałe czasy.  Konferencje prasowe, tłumy dziennikarzy, mnóstwo kibiców na trybunach, którzy przeżywali każdy wyścig. Coś co na zawsze zostanie w pamięci.

 

Nielsen gościł w Polsce także w 2014 roku / fot. Cyfra Sport


Hans, podczas gali FIM w Monte  Carlo, Jim Redman, sześciokrotny mistrz świata, legenda wyścigów szosowych z lat 60–tych, był nie do powstrzymania przez prowadzącą Suzi Perry. Zarówno Jim Redman z Rodezji jak i Amerykanka Mary McGee, legenda wyścigów szosowych oraz świetny kierowca rajdowy, nie znają świateł stop, co czyni ich pięknymi. Oni mogą bez końca opowiadać o swojej pasji, nie zważają na to, że gala ma ramy czasowe, ale słucha się ich z rozrzewnieniem i chciałoby się, aby tym opowieściom nie było końca, prawda?


Tak, dla wielu dawnych mistrzów ich pasja pozostaje tematem nr 1 w życiu. Trudno się dziwić, że tkwią przy tym co pokochali w młodości. Inni szukają drogi poza sportem motorowym, muszą mieć więcej przestrzeni, ale obie drogi prowadzą do szczęścia. Ja od bardzo dawna grywam w golfa. Zacząłem grać jeszcze podczas czynnej kariery żużlowej. O ile pamięć mnie nie myli, przygoda z golfem rozpoczęła się w 1985 roku. To wspaniałe hobby. Żużel traktowałem jako pełnoetatową pracę, ale musiałem w jakiś sposób ładować baterie, mieć odskocznię od speedwaya. Golf idealnie wypełnił tą lukę, stał ;się miejscem, gdzie mogłem się oczyścić mentalnie od zawodowego stresu. Myślę, że pierwsze 3, 4 lata po zakończeniu kariery to okres słodkiego nieróbstwa, a kiedy już nacieszysz się swobodnym oddechem, wracasz do swojego hobby.


Czy golf w Danii jest rozrywką tylko dla ludzi bogatych?


Nie. Roczna opłata za grę kształtuje się na poziomie 5000 koron duńskich. To około 700 – 800 euro, więc nie jest to wygórowana stawka.


5000 koron od osoby za rok gry?


Tak. Jeśli wystarczy ci energii, możesz grać codziennie przez 12 miesięcy. Ktoś kto ma regularną pracę, może sobie pozwolić na takie hobby.


Marzysz o tym, aby usiąść kiedyś na trybunie dla widzów, założyć przeciwsłoneczne okulary i oglądać swoje dzieci w akcji? Daniel w Ryder Cup (co dwa lata odbywa się mecz golfistów: Europa – USA), a Daisy w Solheim Cup (co dwa lata odbywa się mecz golfistek: Europa – USA) …


O tak, okulary, promienie słońca… Daisy grała już w juniorskim Solheim Cup przed czterema laty. To był przedsmak emocji jakie mam nadzieję, staną się jej udziałem w profesjonalnym golfie. Mam skryte marzenie, że nadejdzie taki rok, w którym Daisy zagra w Solheim Cup dla profi, a rok później Daniel zagra w Ryder Cup…


I dzieci państwa Nielsen zdominują światowy golf, a kamery telewizyjne pokażą wtedy opalone twarze Hansa i Suzanne…


O tak, z lampką szampana w dłoni, ewentualnie dobrego wytrawnego wina… - uśmiechnął się Hans.


Jesteś ojcem, który na wiele pozwala swoim dzieciom?


Myślę, że tak. Kiedy wrócę do Marrakeszu, będę pełnił rolę caddie.


Ach, tak, caddie czyli będziesz nosił torbę za swoją córką. Hans, do czego to doszło, żebyś za córką nosił torbę… (śmiech)


Prawda, że nigdy nie odgadniemy przyszłości? Ona kryje w sobie tyle zagadek… Caddie to nie tylko ktoś kto nosi torbę za zawodniczką, ale zna też pole golfowe, potrafi doradzić w zakresie strategii gry…


Tak, to również ktoś w rodzaju mentora. Wspaniała chwila dla taty. A będziesz mógł przemycić buteleczkę zimnego Lecha do torby kiedy będziesz pracował jako caddie?


Nie. Niestety nie (śmiech Hansa). Tylko wodę mineralną. Uważam, że to cudowne chwile dla ojca. Chodzę za moją córką, przeżywam emocje. Przyznam się, że okrutnie denerwuję się w roli caddie. Przeżywam grę Daisy. Chcę pomagać swoim dzieciom w odnoszeniu zwycięstw w profesjonalnym golfie. To wyjątkowy okres w moim życiu. Podróżuję z dziećmi, patrzę jak dojrzewają, jak stają się coraz lepszymi sportowcami, jak poznają świat, uczą się życia. To bardzo uroczy rodzaj włóczęgostwa po Europie. Nie potrafię wyobrazić sobie lepszej formy spędzania czasu z dziećmi. Zakończyłem starty na żużlu i wiedziałem, że dopiero teraz czeka mnie prawdziwe wyzwanie. Jak poradzić sobie z oceanem czasu, który dotąd był wypełniony przez podróże, treningi i zawody? Niezależnie od tego jaki sport uprawiałyby nasze dzieci, czy to golf, hippikę czy piłkę ręczną, uważam, że los podarował mi wspaniały prezent. Nie przypuszczałem, że będę mógł znów podróżować po Europie, dzielić smutki i radości z dziećmi, przeżywać ogromne emocje podczas ich startów i przygotowań. Dzięki dzieciom łatwiej jest zapomnieć o pustce, która naturalnie wprasza się do życia zawodowego sportowca po zakończeniu kariery. Boisz się tego co nastanie po zawieszeniu laczka na kołku... Pasja, którą przesiąknęły dzieci jest cudownym lekarstwem na te ojcowskie rozterki. Przeżywam wspaniałe chwile kiedy podróżuję z dziećmi na turnieje.


Nie będziesz surowy kiedy córka przedstawi ci kandydata na męża?


Myślę, że będę równie zdenerwowany jak wtedy kiedy Daisy będzie brała udział w turniejach golfowych albo tak samo nerwowy gdy zastygałem pod taśmą. Myślę, że każdy ojciec bardzo przeżywa sportowe występy swojej córki, a już decyzja o zamążpójściu będzie dla mnie niezwykłą próbą odporności psychicznej…


Ale nie zaprotestujesz jeśli wybranek serca Daisy okaże się żużlowcem?


Nie, nie będę protestował. Ważne, żeby Daisy szczerze go kochała, a on kochał ją.


To prawda. Nie będziesz czynił przeszkód nawet jeśli będzie to przeciętnej klasy żużlowiec?


Nie. Szanuję decyzje moich dzieci. Staram się wspierać je w każdym momencie, pomagać najlepiej jak potrafię. A jeśli już zakocha się w żużlowcu, a on w niej, to nieważne jaki będzie miał KSM, można być pewnym, że nie da Daisy spokoju… - serdecznym uśmiechem wybuchnął Hans.


***


Światła gasły, noc w Monte – Carlo była wyjątkowo ciepła, choć to grudniowa pora. Kroczyliśmy pustym korytarzem, wspominaliśmy jeszcze pilskie czasy, entuzjazm kibiców Polonii… Wskazówki zegara sugerowały, że Hans raczej nie zmruży oka tego wieczoru, skoro o 5.15 szofer miał zameldować się przed hotelem, aby zawieźć Duńczyka na lotnisko w Nicei. „Położę się na dwie godzinki, ale może najpierw sprawdzimy czy w tak słynnym kurorcie jak Monte  Carlo serwują pysznego, dobrze schłodzonego Lecha?” – uśmiechnął się Hans. Jasne, o światowej kinematografii, speedwayu i podróżach najlepiej rozmawiać nocą w księstwie Monaco przy zimnym Lechu. Coś czuję, że władze Startu Gniezno zaproszą profesora na zawody, skoro Hans nie może zapomnieć o tym magicznym turnieju „Lech Premium Cup”… Pamiętacie? 8 października 1995 roku, Gniezno, Hans Nielsen zdobywa 14 punktów i wygrywa turniej, a na wieżyczce sędziowskiej Roman Cheładze. Co za piękne czasy…              
                                                                        

Tomasz Lorek, Polsat Sport

PolsatSport.pl w wersji na telefony z systemem Android i iOS!

Najnowsze informacje i wiadomości na bieżąco, gdziekolwiek jesteś.

Komentarze