Myślicie, że Deyna jechałby bez biletu? - Polsatsport.pl na audiencji u Króla Kibiców

Piłka nożna
Myślicie, że Deyna jechałby bez biletu? - Polsatsport.pl na audiencji u Króla Kibiców
fot. Rafał Hurkowski
Andrzej Bobowski pod pomnikiem swojego wieloletniego przyjaciela, Kazimierza Deyny.

Niewielu traktuje fakt bycia kibicem tak dosłownie, jak on. Fanatyk. Był na 10 Mundialach, obejrzał 257 meczów reprezentacji Polski, a Bohdan Tomaszewski nazwał go królem polskich kibiców. „Pokaż mi takiego drugiego, jak ja” - odpowiada krytykom. Z Andrzejem „Bobo” Bobowskim spotkaliśmy się tam, gdzie się wszystko zaczęło – na Legii. Tematów multum: spotkania z Pele, przyjaźń z Kazimierzem Deyną, stosunki z ukochanym klubem i tysiąc zakręconych mundialowych historii. Po prostu, futbol od kulis.

Rafał Hurkowski: Kupił Pan już bilet do Francji?

 

Andrzej Bobowski: (śmiech) Czekam na losowanie grup. Ale i tak nadal obstawiam, że awansujemy z pierwszego miejsca! Potrzebne zwycięstwa nad Szkocją i Irlandią oraz chociaż jeden remis Niemców – wtedy mamy równą ilość punktów, a gol Roberta Lewandowskiego we Frankfurcie daje nam pierwsze miejsce w grupie. Cieszę się bardzo, bo to będą już moje siódme mistrzostwa Europy. Ostatni raz we Francji byłem na Mundialu w 1998 roku i na 27 dni meczowych obejrzałem na żywo 24 spotkania. Teraz obstawiam podobny wynik, mimo że gier będzie już nie 64, ale 51.

 

Warszawski mecz z Niemcami był Pana 250. kadry obejrzanym na żywo. Niesamowite, że nie zdołała ich pokonać, ani ta wspaniała drużyna Kazimierza Górskiego, ani żadna spod batuty kilku jego wielkich następców – za którymi tyle Pan przejeździł – ale właśnie ta, dzisiejsza, w której nikt nie pokładał większych nadziei...

 

Wielki sukces, ale tak naprawdę powinniśmy to uczynić we Frankfurcie już w 1974 roku... Nadal uważam, że ten mecz nie powinien się odbyć. Nie w takich warunkach. Piłkarze RFN mieli zresztą tę przewagę, że na bieżąco informowano ich o decyzji organizatorów. My staliśmy w tunelu zupełnie zdezorientowani. Jestem pewien, że gdyby nie ten deszcz, nie to błoto, Niemcy padliby naszym łupem już 40 lat temu. Osobiście bardzo żałuję, że nie mogłem być wtedy z reprezentacją – zbierałem na ten wyjazd kilka dobrych miesięcy, ale ostatecznie zostałem przymuszony przez żonę do kupna w zamian kolorowego telewizora – nadrobiłem sobie jednak cztery lata później, kiedy leciałem na Mundial do Argentyny. Żona, która pracowała wtedy na Okęciu, chyba przez wyrzuty sumienia załatwiła mi międzylądowanie we Frankfurcie. Także mogłem zobaczyć ten stadion na własne oczy. Wiele lat później poznałem też Seppa Maiera, Franza Beckenbauera i Bertiego Vogtsa. Niestety, moje argumenty co do tamtego meczu nie zrobiły na nich większego wrażenia... Chciałbym ich spotkać po wygranej w Warszawie!

 

W latach 70. na pewno łatwiej było się zbliżyć do kadry, niż teraz?

 

Niebo a ziemia. Kiedy pierwszy raz wyjechałem za kadrą w 1975 roku – na rewanż z Holandią (aktualnym wicemistrzem świata), chwilę po wygranym 4:1 meczu w Chorzowie – zapytałem Pana Kazimierza Górskiego, czy zabierze mnie na stadion. „Nie ma problemu, Andrzej, wsiadaj!” - usłyszałem. No i wsiadłem do tego autokaru, a tam... Nie ma gdzie szpilki wetknąć, tylu Pan Kazimierz kibiców nabrał! Wszyscy robili sobie zdjęcia, brali autografy, śmiali się, rozmawiali z reprezentantami. Dzisiaj nie można się nawet zbliżyć do autokaru. Zdarzały się jeszcze takie okresy, gdy na przykład Bayern i Barcelona przyjeżdżały na starą Legię – można było wsiąść do autokaru, wziąć sobie autograf. Karlowi-Heinzowi Rummenigge podarowałem nawet koszulkę z jego podobizną. Po miesiącu odesłał mi koszulkę Bayernu z autografem! Zupełnie inne czasy. Wtedy piłkarze nie byli tylko Panami z telewizji.

 

„To nie ja ich znam. To oni znają mnie.” – powiedział mi Pan kiedyś w kontekście dawnych reprezentantów.

 

Tak to wygląda. Bardzo często spotykam się z Heńkiem Kasperczakiem, z Jurkiem Kraską, ze Zdziśkiem Kapką i wieloma innymi zawodnikami, którzy byli wtedy w kadrze. Weźmy taki mecz oldbojów: Polska – Real Madryt rozegrany przed jedenastoma laty na stadionie Widzewa Łódź. Przyjechały prawdziwe legendy, jak Paco Gento, Emilio Butragueno czy Amavisca. U nas grali z kolei Józek Młynarczyk, Waldek Matysik i Krzysiek Warzycha. Trenerem Kasperczak. No i ja zabieram się z tą kadrą, jeszcze niepełną, z Warszawy, dojeżdżamy do hotelu, siadamy gdzieś w knajpie w oczekiwaniu na resztę. Nagle podchodzi do mnie jakiś człowiek. „Cześć Bobo! Kopę lat!” - mówi. Ja wielkie oczy, „cholera, kto to jest?” - myślę. Po dłuższym zastanowieniu coś mi świta. „Jurek Wijas?” - pytam. Okazało się, że stoi przede mną 17-krotny reprezentant Polski. Innym razem oldboje grali turniej charytatywny pod egidą Jana Pawła II. Siedzimy już w autokarze z Piotrkiem Rzepką, śmiejemy się, wygłupiamy i w pewnym momencie pyta mnie: „A ty co, bez medalu wracasz? Wszystkim dali, a tobie nie?”. Potem pretensje do organizatorów, dlaczego „Bobo” nie dostał medalu. (śmiech) Także można powiedzieć, że w jakimś stopniu byłem jednak w tej kadrze.

 

Szczególna więź łączyła Pana chyba też z Kazimierzem Deyną. Przegadaliście wiele nocy. Kiedyś ponoć zrobiliście w konia kanarów w autobusie.

 

W trolejbusie. Tutaj („Bobo” wskazuje na ulicę Łazienkowską – RH) chodziła kiedyś linia „51”. Kazio akurat nie miał biletu, więc od razu, gdy wsiedliśmy, poszedłem skasować dwa. W tym momencie przydybało go dwóch kanarów. Już tam chcą go wylegitymować, a ja podchodzę i mówię: „Panowie, co wy, myśleliście, że Kazimierz Deyna jechałby bez biletu? Tutaj, proszę, właśnie mu skasowałem”. Tak zaczęła się nasza przyjaźń. Kaziu nigdy nie był w rozmowie zbyt lotny, ale zawsze dbał o przyjaciół. Jedno z naszych ostatnich spotkań przypadło na Mundial w Meksyku. Siedzieliśmy akurat w knajpie z jakimś jego kolegą z USA. Nagle podchodzą wysocy rangą oficjele FIFA i zapraszają go na bankiet. Kaziu na to: „Chwileczkę, ale ja mam tutaj przyjaciół. Poznajcie króla polskich kibiców” - wskazał na mnie. „Bez nich się nie ruszam” - dodał. No i poszliśmy we trójkę. To właśnie na tamtym turnieju zarywaliśmy noce. Analizowaliśmy, dlaczego jego kariera potoczyła się tak, a nie inaczej, wspominaliśmy tamto chamskie zachowanie pijanej hołoty w Chorzowie, która wygwizdała go po bramce z rzutu rożnego.

 

Na pewno ma Pan w środowisku jeszcze wielu przyjaciół, ale są też tacy, z którymi miał Pan na pieńku...

 

Chodzi Panu pewnie o Andrzeja Buncola. Do dziś jestem wdzięczny Markowi Leśniakowi, że wziął mnie pod swoje skrzydła, kiedy pojechałem z wizytą do Bayeru Leverkusen, a Andrzej udał, że mnie nie zna... Zresztą, spotkałem go na Narodowym podczas meczu z Niemcami, nawet pogadaliśmy, ale on już dobrze wie, że od tamtego momentu jest u mnie spalony. Są ludzie i parapety. Ale – tak jak Pan mówi – mam w środowisku wielu przyjaciół i nad jednym Buncolem płakał nie będę. A Marek Leśniak bardzo porządny, zawsze jakieś bilety na Bundesligę załatwił. Sporo łączyło mnie też z Andrzejem Rudym, który pomógł mi się spotkać z Lukasem Podolskim i Miroslavem Klose. W końcu mój wierny kompan Hubert Kostka! Wysłali mnie kiedyś z PZPN-u (Andrzej Bobowski od lat pracuje tam społecznie – RH) na obóz Zagłębia Sosnowiec, którego Hubert był akurat trenerem. Zwykła wizytacja... Złapaliśmy na tyle dobry kontakt, że któregoś dnia zabrał mnie na świniobicie. Tak dobrej kaszanki w życiu nie jadłem!

 

Dobrze, to żeby było trochę trudniej, chciałbym Pana prosić o stworzenie jedenastki najlepszych piłkarzy zagranicznych, których poznał Pan osobiście na swojej drodze. Do każdego krótki opis okoliczności.

 

Tylko jedenastki? (śmiech) Na pewno Pele – pierwszy raz otarłem się o niego w centrum prasowym w Rosario podczas Mundialu 78'. Za drugim razem, podczas Euro 96' w Londynie, już nawet rozmawialiśmy i zrobiliśmy sobie zdjęcie. To była jakaś konferencja prasowa, na której poznałem też Bobby'ego Charltona. Podpisał mi koszulkę. Miałem także kontakt z jego bratem – Jackiem Charltonem, wtedy selekcjonerem reprezentacji Irlandii. Co ciekawe, poznaliśmy się na Watykanie – zaczepiłem go na Placu Świętego Piotra. To był akurat Mundial 90'. Dalej: Bobby Robson, poznany na MŚ 98'. Mam takie zdjęcie, na którym wręczam mu całą torbę legijnych pamiątek. Oczywiście Franz Beckenbauer, z którym w obiektywie uchwycił nas Michał Listkiewicz – „Franz, daj ci zrobię zdjęcie z królem polskich kibiców, bo już mnie męczy.”. (śmiech) W tym samym hotelu spotkałem Davora Sukera – cały czas mówimy o Mundialu we Francji – i obejrzeliśmy wspólnie mecz Japonia – Jamajka... Duży zaszczyt spotkał mnie ze strony Michela Platiniego, który podczas charytatywnego meczu oldbojów Polska – Francja na Legii, wręczył mi list gratulacyjny za osiągnięcia w światowym ruchu kibica. W bramce na pewno Sepp Maier, o którym już wspominaliśmy. Ponadto mam zdjęcia z Johanem Cruyffem (na lotnisku w Warszawie), z Zico i Roberto Rivelino – obu poznałem na Mundialu 78'. Wtedy też prowadziłem mecz juniorów Rosario Central (Bobowski ma również na koncie kurs sędziowski – RH) i na pamiątkę dostałem... koszulkę oraz buty samego Mario Kempesa! Jego akurat nie możemy zaliczyć do składu.

 

Ta nasza jedenastka i tak bardzo ofensywna: Maier – J.Charlton, Beckenbauer – B.Charlton, Platini, Cruyff, Zico, Rivelino – Pele, Suker, Robson. Kto trenerem?

 

Hm, może Vujadin Boskov, którego poznałem na Euro 2000 – akurat prowadził kadrę Jugosławii. Pojechałem z dziennikarzami na konferencję, ale nie miałem przepustki. Zdążyłem jednak zamienić z nim kilka słów, gdy nagle podchodzą do mnie ochroniarze... „Panowie, zostawcie go, on jest ze mną” - powiedział. I zostałem. 

 

Bardzo dużo miał Pan podobnych szalonych sytuacji. Ponoć kiedyś wysępił Pan bilet od Brazylijczyka na finał Mundialu z udziałem... Brazylii! Tak przynajmniej twierdzi Paweł Zarzeczny.

 

Nie, coś się Pawłowi pomyliło. Pewnie chodziło mu o to, że podczas MŚ 94' Brazylijczyk dawał mi 500 dolarów za bilet na finał z udziałem Brazylii, a ja mu pokazałem drzwi. Za nic nie mogłem odpuścić takiego meczu. Canarinhos fascynowali mnie od zawsze, a tu jeszcze taka dramaturgia, rzuty karne. Nie żałuję. Ale ma Pan rację, mnóstwo było podobnych zwariowanych sytuacji. W końcu byłem na 10 Mundialach!

 

Szczególnie zaimponował mi Pan akcją z 1978 roku – nie dość, ze był Pan jedynym kibicem z Polski, to jeszcze żegnał Pan kadrę na Okęciu, a potem witał ją w Buenos Aires!

 

To prawda o tyle że wylatywałem tego samego dnia. Powiedzmy, że miałem samolot o 14:00 i w tej samej chwili na lotnisko przyjeżdża kadra. Nie można więc powiedzieć, że ich żegnałem – po prostu, widziałem ich przez te małe okienka. No ale później zdążyłem spędzić już cały wieczór w Buenos, przespać się, by powitać ich dopiero nazajutrz. Oni lecieli chyba przez Lizbonę – jakimiś liniami brazylijskimi. Później spotykam się z Andrzejem Strejlauem i pytam: „Chłopie, cholera, co to jest? Czekam tu na was już osiem godzin! Na przyszłość zmieńcie przewoźnika.”. Strejlau mi na to: „Andrzejku, dobrze, już zawsze będziemy się ciebie radzić, czym mamy lecieć.”. (śmiech) A to że byłem jedynym kibicem z Polski, to również nie do końca prawda. Dziennikarz przecież też kibic. Jeden z nich, słynny Bohdan Tomaszewski, powiedział mi wtedy: „Panie Andrzeju, jak dla mnie jest Pan królem polskich kibiców, bo Pan jako jedyny człowiek z Polski przyjechał do Argentyny za własną kasę.”. Czyli jak już to raczej pod tym kątem.

 

Zawsze też potrafił się Pan znaleźć w odpowiednim miejscu i czasie – Michał Listkiewicz wspomina bankiet dla VIP-ów podczas Mundialu 90', na którym miał być jedynym Polakiem, a tu nagle spod ziemi wyrasta „Bobo”.

 

To był mecz RFN – Czechosłowacja. Michał stał na linii. Po ostatnim gwizdku kręcę się gdzieś tam pod trybunami i nagle słyszę znajomy głos. „A co, wchodzę!” - myślę. Otwieram drzwi, a tam arbiter główny tego meczu, Michał, drugi liniowy, obserwator. To nie był nawet bankiet, ale jakieś spotkanie sędziów. „Listek” w szoku, bo jesteśmy przecież na Mundialu i taki ktoś, jak ja nie miał prawa się tam znaleźć. W końcu do niego podchodzę, witam się i mówię: „Michał, już się zmywam, tylko daj mi zadzwonić do żony.”. (śmiech) W ogóle, wszyscy o mnie mówią, że jestem w czepku urodzony. Podczas lotu do Argentyny spotkałem na przykład sędziego, który prowadził mecz Stali Mielec z Realem Madryt w Pucharze Europy rok wcześniej. Nazywał się Ulf Erikson. Życzyłem mu, żeby tym razem trafił mu się finał Polska – Argentyna. No i rzeczywiście trafił mu się taki mecz – tyle że, niestety dla nas, trochę wcześniej. Od groma mam takich wspomnień.

 

Spróbujmy je uporządkować pod kątem tych najważniejszych. Najlepszy mecz, na jakim Pan był?

 

Mam dwa: Polska – Holandia w eliminacjach ME 76' (4:1), czyli wysokie zwycięstwo nad aktualnym wicemistrzem świata oraz to zeszłoroczne 2:0 z Niemcami – aktualnymi mistrzami świata. Jeśli chodzi o telewizję, to Włochy – Polska (1:2) w MŚ 74'.

 

Najlepszy turniej?

 

Zdecydowanie Argentyna. Nic nie przebije tej atmosfery. Od 1 do 25 czerwca na ulicach non stop „Argentina Campeon!”. Emeryci, matki z niemowlakami – wszyscy oni chodzili na mecze. Podobnie nastawiałem się na Brazylię, ale nie dorośli swoim sąsiadom do pięt. Szczególnie zawiedziony byłem też we Włoszech i Hiszpanii. Gdy w Barcelonie oglądałem na stadionie Espanyolu mecz Brazylia – Włochy, trybuny od murawy dzieliło dobre 15 metrów. Dramat. Nie widziałem gdzie jest sędzia. We Włoszech natomiast dowiedziałem się bardzo ciekawej rzeczy – u nich nie ma tak, jak w Polsce, że cały naród kibicuje reprezentacji. Nie, mają tam swoje Intery, Milany, Juventusy – tylko na nich się skupiają. I zabawna sytuacja: oglądam sobie Argentyna – Włochy, obok mnie z jednej strony rodzina argentyńska, z drugiej włoska. Italia strzela gola. Argentyńczycy w płacz, a Włosi? Nic, zero emocji. Po chwili pytam sąsiada: „Co Pan taki markotny? Przecież prowadzicie!”. On: „Ja tu przyszedłem tylko dla Maradony.”. Brak słów.

 

Najbardziej kosztowny turniej?

 

Chyba jednak Korea i Japonia. Mój sponsor (co ciekawe – Białorusin) przekazał mi na wyjazd 70 tysięcy złotych. Nie starczyło. Po przyjeździe musiałem zapłacić jeszcze 3600 dolarów za bilety (150 dolarów x 24 mecze) – cud, że w ogóle PZPN mi je udostępnił! Czyli sumując już tak wszystko, a zabrałem tam jeszcze dość pokaźne kieszonkowe, Mundial kosztował mnie i mojego sponsora coś koło 100 tysięcy złotych. Dobry samochód. A gdyby tak zliczyć wszystkie moje turnieje, mógłbym dziś otworzyć salon. (śmiech)

 

Najważniejszy rekord?

 

Zdecydowanie 10 Mundiali, a na nich – 135 meczów na żywo. Nie chcę się kopać z dziennikarzami, ale podejrzewam, że nie ma gościa, który dokonałby czegoś podobnego. Poza tym dziennikarz nie płaci – ma akredytację... Jestem ponadto jedynym człowiekiem, który obejrzał na żywo 250 meczów reprezentacji Polski. A żeby było ciekawiej, to spotkanie z Niemcami na Narodowym ja sobie specjalnie dopasowałem, żeby wypadła okrągła liczba – po 248. meczu wiedziałem, że muszę pojechać do Faro na Gibraltar. Tak to bym przecież nie jechał! Odnośnie tych rekordów wkurza mnie tylko jedna rzecz – księga Guinnessa. Proszę sobie wyobrazić, że aby rekord się liczył, musiałbym na każdy mecz zabierać dwóch sędziów. Opłacić im pewnie jeszcze podróż i nocleg... Jedna wielka ściema. Owszem, słyszałem o jakimś facecie, który obejrzał w Korei 21 spotkań i pobił rekord Guinnessa, chociaż ja obejrzałem ich 24. Miał tych sędziów, ale miał też wszędzie „VIP-a”, transport, wszystko pozałatwiane. Ja, oprócz pomocy finansowej sponsorów, wszystko ogarniam sam.

 

Najsłynniejszy Pana odpowiednik, Manolo, też nie działa sam...

 

Tak, hiszpańska federacja pokrywa mu 90 procent kosztów. Manolo to zresztą mój dobry przyjaciel i wcale mu nie zazdroszczę, bo nawet nie ma czego – jemu akurat przez kibicowanie rozpadła się rodzina. Lubię go bardzo, bo to taki sam wariat, jak ja – ile razy się zdarzyło, że jechał na reprezentację prosto ze szpitala? Tylko że my jesteśmy trochę innymi typami kibica – on ogląda na Mundialach, których ma zresztą o jeden mniej, tylko reprezentację Hiszpanii, ja natomiast wszystko. Także pod względem liczby obejrzanych meczów nie możemy się nawet równać.

 

Wróćmy do kategorii „naj” – stadion, który zrobił na Panu największe wrażenie?

 

Na początku mojej przygody na pewno San Siro. W 1980 roku roku mówiłem o nim: „stadion XXI wieku”. Dlaczego? Tam kwadrans po ostatnim gwizdku nie ma ani jednego widza. Tak to jest świetnie skonstruowane. Natomiast w ramach ciekawostki powiem, że najgorszy stadion na jakim byłem, to ten w Jokohamie, gdzie były tylko cztery korytarze: północ, południe, wschód, zachód. Gdyby nie daj Boże skończyło się jakąś zawieruchą, nie wiem czy ktokolwiek wyszedłby stamtąd cało. A ci Japończycy jeszcze na tyle cwani, że ze stadionu wchodziło się bezpośrednio do metra, albo do... centrum handlowego! Proszę sobie tylko wyobrazić, jaki musieli mieć tam utarg! Jeśli z kolei chodzi o obecne czasy, to znakomicie prezentuje się nasz Stadion Narodowy. Szkoda tylko, że mocno przepłacony i że w trakcie meczu pół Warszawy stoi...

 

Poza Polską, najlepszych kibiców ma?

 

Jeśli idzie o kulturę – wszyscy będą zdziwieni – Japonia. Nie ma krzyku, nie ma alkoholu, nie ma właściwie niczego. (śmiech) A tak na poważnie – Anglicy. Na Mundialu we Włoszech wybrałem się na półfinał RFN – Anglia w Turynie. Pech chciał, że jakiś idiota wyrwał mi pod stadionem bilet... Musiałem szukać „konia”. W końcu, dziwnym trafem, podchodzi do mnie pewien Włoch i mówi: „Masz tu ode mnie prezent, biedaku, widzę, że się szwendasz od dobrej godziny i nie możesz nic załatwić.”. Autentyczna historia! Patrzę, a ten bilet na sektor Anglików. Wchodzę i aż mnie dreszcze przeszły! Tak donośnego, agresywnego dopingu w życiu nie słyszałem! Na wyjazdach może trochę jeszcze rozrabiają, ale u siebie – pełna kultura.

 

Anglicy lepsi od Polaków?

 

Powiem Panu szczerze – wkurza mnie czasem ta pijana hołota na trybunach. Proszę sobie wyobrazić: jadę pewnego razu do Szwecji, towarzyszy mi jeszcze jeden kibic z Polski. Nic dziwnego, że wszedł na stadion kompletnie narąbany, skoro przez całą drogę pił. No i ten kibic zamiast dopingować, cały mecz przespał... Gorzej jednak, gdy pijany tłum śpiewa hymn. Nie dość, że hymn nie jest dopingiem dla piłkarzy, to przy jego śpiewaniu powinno się chociaż zdjąć czapkę. Ile razy pouczałem takich na stadionie? Nie trafia. Nie rozumiem też, dlaczego przyjęło się u nas, że w trakcie trwania meczu należy cały czas stać. No proszę Pana, to ani Niemcy, ani Anglicy, ani nawet bardzo żywiołowi Argentyńczycy czegoś takiego nie wymyślili. W kwestii kibicowania musimy się jeszcze sporo nauczyć.

 

Co dalej, Panie Andrzeju? Już na wyjazd do Brazylii ciężko było znaleźć sponsora...

 

To prawda, napisałem więc do trzech seniorów polskiej polityki: Bronisława Komorowskiego, Lecha Wałęsy i Aleksandra Kwaśniewskiego, którego znałem jeszcze z PZPN-u – nawet w jednej komisji zasiadaliśmy – z prośbą o honorowy patronat. Nie tam żadne pieniądze, jak to złośliwi dziennikarze sugerowali. Po prostu, z ich pomocą łatwiej byłoby mi znaleźć sponsora. Komorowski odpisał jednak, że nie są zainteresowani, Wałęsa podobnie, a Olek za wiele zdziałać nie mógł. Trudno, poradziłem sobie jak widać bez ich pomocy. I na pewno nie zamierzam jeszcze składać broni!

 

Czyli co, w 2018 roku kierunek Rosja?

 

Reprezentacja Polski po raz pierwszy grała na Mundialu w 1938 roku, ja się urodziłem w 1940 roku – gdy to dodamy, wyjdzie rok 1978, czyli moje pierwsze mistrzostwa świata. Ponadto mieszkam pod numerem 78, a w 2018 roku będę miał... 78 lat! Przeznaczenie, muszę tam być, o ile oczywiście dożyję. A później to i Katar mi nie straszny! (śmiech)

 

Wyższa numerologia, widzę. Proszę mi już tak na koniec powiedzieć, co z tą Legią? Obejrzał Pan ponad tysiąc meczów „Wojskowych”, tu się Pan właściwie wychował. Jak stosunki z kibicami i nowymi władzami?

 

Stosunki macochy z pasierbem. Od pewnego czasu czuję się na „Żylecie”, jak persona non grata. Nadal ciągnie się za mną ten rok 1993, kiedy nieprzychylni mi ludzie rozpowiedzieli, że na zjeździe PZPN głosowałem za odebraniem Legii mistrzostwa Polski. Co jest oczywiście wierutną bzdurą – nie miałem wtedy nawet prawa głosu. Nikt jednak do tej pory mnie nie przeprosił, nikt nawet tego nie odwołał. Coś tam jeszcze było, że Bobowski to agent, bo w stanie wojennym do Hiszpanii wyjechał... No, przykro, przykro. Ja przez 10 lat byłem członkiem Sekcji Sympatyka CWKS Legia, później nawet jej pierwszym prezesem-cywilem, a na 70. urodziny nikt z Łazienkowskiej mi nawet życzeń nie złożył. W dodatku, jak ostatnio sam próbowałem wyciągnąć rękę, nie chcieli ze mną rozmawiać. Cóż, takie życie. Może jeszcze kiedyś będę im potrzebny...

Rafał Hurkowski, Polsat Sport

PolsatSport.pl w wersji na telefony z systemem Android i iOS!

Najnowsze informacje i wiadomości na bieżąco, gdziekolwiek jesteś.

Komentarze