Błażusiak: Sam talent nie wystarczy

Moto
Błażusiak: Sam talent nie wystarczy
fot. Cyfrasport

Aż serce rośnie gdy niezwykle utytułowany polski motocyklista Tadeusz Błażusiak odbiera nagrody na światowych salonach. 32-letni jegomość z Nowego Targu, sześciokrotny mistrz świata w superenduro jest najpiękniejszą wizytówką Polski na planecie zwanej jednośladem...

Tumany kurzy wzbijają się w powietrze, czuć jedynie zapach spalanego paliwa… Eleganccy panowie w smokingach w bogatej we wrażenia sali teatralnej Villamarta w Jerez de la Frontera. Monte Carlo, Estoril, warsztat, pot, szampan, zmęczenie, czerwony dywan… Niezależnie od anturażu, twarz nowotarżanina bije blaskiem. Z Taddym, jak mówią o nim w świecie motocykli, przyjemnie spędza się czas. Szanują go największe tuzy: Jim Redman, Max Deubel, Hubert Auriol, Kari Tiainen, Anders Eriksson, Torsten Hallman, Heikki Mikkola, Casey Stoner, Massimiliano Biaggi, Carl Fogarty, Carlos Checa, Jorge Lorenzo, Marc Marquez, Hans Nielsen, Greg Hancock, Tony Rickardsson, Mary McGee, Ryan Villopoto, Ryan Dungey, Ken Roczen, Antonio Cairoli, Jeremy McGrath, Travis Pastrana, Mick Andrews, Dougie Lampkin, Toni Bou, Laia Sanz, Emma Bristow, Marc Coma, Antoine Meo.

 

MotoGP: Grand Prix Czech znów pod znakiem zapytania?

 

Tadeusz Błażusiak, absolutny król superenduro… Biegle władający hiszpańskim, angielskim, swobodnie mówiący po francusku. Uśmiechnięty, z gracją wkracza do przeuroczej bodegi, której gospodarze – państwo Gonzalez czynią wszystko, aby mistrzowie świata czuli się komfortowo. Flamenco, dieta, tor Formuły 1, trening, zwiedzanie, pasja do odkrywania nowych przestrzeni. I niezwykła kultura osobista. Taddy to gość, który lubi otwierać nowe wrota, nie boi się do nich zapukać, nie szufladkuje ludzi, uwielbia nowe wyzwania. Fenomen w skali światowej. Pochodzi z Polski – kraju o bardzo skromnej kulturze motocyklowej, dlatego jego subtelna dominacja w świecie superenduro jest powodem do zachwytu i swego rodzaju zaskoczeniem dla ludzi z państw o ugruntowanej tradycji w sportach motorowych. Dla szerokich mas Taddy jest świadectwem, że bezgraniczna miłość do tego co się robi w życiu jest w stanie doprowadzić człowieka do oazy szczęśliwości. Kochać, mieć pasję, nie wstydzić się jej, nie bać się szaleństwa, mieć dystans do siebie, ale również znać swoją wartość – tego można nauczyć się konwersując z Tadeuszem.

 

Po trosze Taddy jest niczym Igor Mitoraj. Cały świat zachwycał się rzeźbami Igora i podziwiał jego talent, a w Polsce tonął pod pierzyną utkaną z ciszy. Kto wie, być może z czarem Tadeusza Błażusiaka jest jak z muzyką Mike’a Oldfielda? Trzeba przyłożyć ucho do wyjątkowej piędzi ziemi (tudzież tłumika Akrapović), aby docenić boskość brzmienia albumów Ommadawn czy The Songs of Distant Earth… Piękne, acz obfitujące w przeszkody jest życie geniusza i misjonarza. Dla owych siedmiu tysięcy widzów zgromadzonych w łódzkiej Atlas Arenie podczas pierwszej rundy mistrzostw świata w superenduro warto rozmasować ramę motocykla i przekroczyć Rubikon…

 

Tomasz Lorek: Taddy, nigdy nie korciło cię, żeby zostać hokeistą?

 

Tadeusz Błażusiak: Nie… Chociaż rzeczywiście Nowy Targ słynie z hokeja na lodzie i ma bogate tradycje. Miałem wielu kolegów hokeistów. Od wczesnego dzieciństwa jestem zakochany w motocyklach… Pamiętam, że najpierw jeździłem motocyklem, a później z kolegami bawiłem się w hokej. Grywaliśmy, ale nigdy nie nosiłem w sobie takiego zamiaru, żeby zostać hokeistą.

 

Delikatnie liznąłeś hokeja?

 

Tak. Na lodowisku dosłownie malutko, ale i tak sporo nauczyliśmy się. Na tej samej ulicy mieszkał mój dobry kolega, który grał w klubie młodzieżowym w Niemczech. Strzelaliśmy razem na bramkę. Miałem kontakt z hokejem.

 

Pamiętasz na jakiej pozycji grałeś? Byłeś napastnikiem?

 

Nie rozegrałem ani jednego meczu. Po prostu czysta zabawa. Krążek i pełna frajda. Bawiliśmy się pod gołym niebem. Było tak zwyczajnie... Wystarczył krążek, trochę przestrzeni, skrawek ulicy, a zabawa była przednia.

 

Taddy, a twoja miłość do motocykli to bardziej zasługa taty Kuby czy brata Wojtka?

 

Z pewnością początki przygody z motorami to zasługa ojca Jakuba. Tata zaraził nas entuzjazmem do motocykli. W późniejszym okresie, kiedy sport zaczął dla nas przybierać bardziej profesjonalne ramy, to na pewno tą osobą był mój brat Wojtek. Bez brata nie byłbym dziś w miejscu, w którym jestem. Widzę to bardziej w takiej konfiguracji… Najpierw tata, potem brat.

 

Swego czasu Wojtek zdobył się na stwierdzenie, że to jego zasługa, iż Polska dziś może szczycić się sześciokrotnym mistrzem świata w superenduro, bo on często zasypywał Jakuba pytaniami: tatuś, a kiedy będę miał braciszka?

 

Tak (uśmiech). To znana historia, często opowiadana w rodzinnym gronie. Wojtek chodził za rodzicami i uroczo „męczył” tatę pytając o narodziny brata. Muszę być wdzięczny bratu za to, że był taki wytrwały i tak skutecznie namawiał tatę…

 

Ile dobrego uczynił dla ciebie jegomość, który jest ikoną wśród trenerów sportu motocyklowego w Nowym Targu Robert Błachut? Jak wspominasz pierwszy kontakt z Robertem?

 

Na pewno był to bardzo ważny gość, gdy stawiałem pierwsze kroki na motocyklu. Mój ojciec nigdy nie miał czasu, żeby z nami jeździć i nie mógł poświęcić nam tyle czasu, abyśmy mogli razem jeździć i bawić się na motocyklach. W tej kwestii tatę wyręczył jego dobry znajomy Robert Błachut. Jeździliśmy razem na wycieczki. Były częste wyjazdy, później już na zawody, zatem Robert Błachut uczynił dla nas wiele dobrego. A gdy ta karuzela nabrała większego rozpędu, ja wyjechałem zagranicę, a potem dołączył do mnie mój brat. Nie ulega wątpliwości, że w stadium zabawowym Robert odegrał istotną rolę.

A kiedy pojawił się pomysł, żeby wydostać się z Polski – kraju, który nie może poszczycić się wielką kulturą motocyklową? Kto cię zauważył na Zachodzie? W jaki sposób wyrwałeś się z naszego świata?

 

Prawda jest taka, że stało się to podczas drużynowych mistrzostw świata w trialu w Hiszpanii… Już nawet nie pamiętam w jakim mieście odbywały się te mistrzostwa… Byłem wtedy dzieciakiem. Miałem 13 lat, pojechałem z reprezentacją Polski, a mój brat startował wówczas w kadrze. Ja jeździłem motocyklem gdzieś na placu treningowym, ot, bawiłem się po prostu, a wypatrzył mnie Hiszpan Andreu Codina (zwycięzca Trial des Nations w 1989 roku). Andreu początkowo związany był z firmą Gas Gas. W tamtym okresie utworzył z kolegami firmę Sherco, która w fazie przejściowej nazywała się Bultaco. Jakby zapożyczyli nazwę… Codina zaprosił mnie do Andory i namówił na wyjazd do Hiszpanii. Powiedział, że umożliwi mi treningi itd. Oczywiście bardzo ważną rolę odegrali moi rodzice, którzy umożliwili mi wyjazd. Zgodzili się, żebym pojechał jako młody chłopak samemu do Hiszpanii… I tak się zaczęło. W Hiszpanii zobaczyłem jak wygląda prawdziwy świat sportów motorowych, jak smakuje motorsport... Ten wyjazd trochę otworzył mi oczy i dzięki takim początkom, ta machina nabrała rozpędu. I do dziś ta przygoda trwa…

 

Powiadasz Sherco... To sponsor Brytyjki Emmy Bristow, aktualnej mistrzyni świata w trialu motocyklowym, tak?

 

Dokładnie. To ta firma. Francusko – hiszpańska, kiedyś hiszpańsko – francuska, teraz chyba już tylko francuska. Nawet nie wiem jak wyglądają kwestie własnościowe, bo to było dawno temu kiedy Codina nadawał kształt firmie, ale to właśnie ta marka, która teraz sponsoruje Emmę Bristow.

 

Czy to prawda, że gdy byłeś brzdącem, to pielęgnowałeś prospekt z motocyklami? Wymiętoliłeś go solidnie pod poduszką?

 

Tak, to prawda. Podobno nawet z nim spałem… Ja dokładnie tego nie pamiętam, bo byłem zbyt małym smykiem, żeby kojarzyć takie fakty. Wiem, że oglądałem ten motocykl i marzyłem o nim. To trochę trwało… Może nie kilka dobrych lat, ale na pewno minął rok zanim tata kupił mi ten motocykl. Nosiłem ten prospekt ze sobą i go „wynosiłem…”

 

Od szesnastego roku życia uprawiałeś trial motocyklowy, prawda?

 

Tak. Zgadza się.

 

Czy kiedykolwiek w głowie kiełkowała ci myśl, żeby być drugim Dougiem Lampkinem (Brytyjczyk, dwunastokrotny mistrz świata)? Chciałeś rozwijać się w tym kierunku czy z biegiem czasu pomyślałeś, że mógłbyś połączyć supercross z enduro?

 

Zacząłem jeździć na trialu, dlatego, że trial niemalże mieszkał u nas w domu. Ten sport zaszczepił mi mój ojciec, który kiedyś jeździł sobie dla zabawy. To nie było tak, że ja wybrałem pomiędzy motocrossem, żużlem a trialem. Po prostu dla mnie w tamtym okresie motocykle to był trial. Jasne, że gdy wkroczyliśmy w ten bardziej profesjonalny świat, to z pewnością Dougie Lampkin czy Jordi Tarres byli zawodnikami, których chciałem podpatrywać, których obserwowałem, podziwiałem ich kunszt. A sprawa z enduro wyszła w międzyczasie, gdy byłem już bardziej dojrzałym gościem i lepiej orientowałem się na czym polega profesjonalny sport. Kiedy zaczynałem tą przygodę, to nie wszystko było dla mnie zrozumiałe. Nie wiedziałem do końca co, gdzie, jak i czym to się je… Nie wiedziałem jak ten mechanizm funkcjonuje. To była bardzo długa i wielka droga. Tak jak powiedziałeś, wychodząc z miejsca, w którym my jesteśmy i dojść do tego poziomu, który prezentuję dziś... prawie niewyobrażalne. To była bardzo kręta droga. Trzeba było wszystkiego nauczyć się na własnej skórze. Wówczas nikt nie mógł mi podpowiedzieć, nie mógł wskazać drogi. Niestety, wszędzie przebijaliśmy się jak przez mur. Ale opłaciło się. Jako małolat nie zraziłem się i wytrwałością udało mi się dojechać do miejsca, w którym jestem dziś.

 

Zupełnie inaczej smakuje sukces kiedy wdrapałeś się na szczyt mimo niesprzyjającej aury. Zbierasz owoce katorżniczej pracy…

 

Dokładnie. Na pewno lepiej docenia się coś, co wygryzło się konkurentom niż gdyby to dostało się w prezencie. Sto procent racji.

Taddy, a pamiętasz słynny nocleg w pobliżu góry Erzberg? Jak to wyglądało, gdy przyjechałeś z kolegą na Erzberg rodeo w 2007 roku? Rozbijaliście namiot pod rozgwieżdżonym niebem? Totalnie spontaniczna reakcja?

 

Nie. Przyjechaliśmy samochodem kempingowym. Jechaliśmy we dwójkę, pod górę dotarliśmy w nocy. Spaliśmy krótko, ale nie pod gołym niebem.

 

Rzeczywiście ktoś użyczył ci przechodzonego KTM-a?

 

Motocykl KTM był nowy, a motocykl, który był przechodzony to był Gas Gas, z którym przyjechaliśmy. Użyczył go ówczesny importer Gas Gas – Maciek Wróbel. Wymyśliliśmy to z dnia na dzień, jak zresztą głosi ta historia. To prawda, że z dnia na dzień wpadliśmy na pomysł, aby jechać na Erzberg, ale ja nie miałem motocykla enduro, więc… Wymyśliliśmy, że poprosimy importera Gas Gas i udało się. Tyle, że ten motocykl miał już swój przebieg… Pojechaliśmy do Austrii z tym starym motocyklem. A w międzyczasie, po dobrych kwalifikacjach i być może po rekomendacji zawodników, którzy mnie widzieli w akcji m.in Bartka Obłuckiego, udało się dostać motocykl KTM-a.

 

Ach, czyli Bartek Obłucki też pomagał przy tej „operacji”…

 

Tak. Zresztą kolega, który był ze mną na zawodach to właśnie Bartek Obłucki. Wtedy razem byliśmy na Erzbergu. Znaliśmy się dobrze, kumplowaliśmy się. Kilka tygodni przed wyjazdem na Erzberg, Bartek złamał żebra na zawodach. Ja miałem akurat małą przeprawę z moim włoskim teamem. Kroczyliśmy po ścieżce rozstania. Zarówno Bartek jak i ja mieliśmy lukę w kalendarzu. Spotkaliśmy się w Krakowie, a wieczorem przy kolacji uzgodniliśmy, że lecimy na Erzberg. No i pojechaliśmy…

 

Fin Kari Tiainen (zaczynał od motocrossu, a następnie zdobył siedem tytułów mistrza świata w enduro), opowiadał mi na gali FIM we włoskim Saint Vincent, że wedle jego opinii Bartek Obłucki to wielki entuzjasta i fachowiec od enduro. Potwierdzasz opinię fińskiego mistrza?

 

Oczywiście. Bartek Obłucki to swego czasu świetny zawodnik enduro. Fenomen.

 

Na Erzbergu rywalizowałeś dla zabawy z mistrzem świata Formuły 1 z 2007 roku, Kimim Raikkonenem. Przegrany miał umyć sprzęt zwycięzcy. Sporo czasu zajęło ci umycie rajdowego samochodu należącego do Fina?

 

(długi, szczery śmiech). To była bardziej zabawa niż mycie. Bardzo fajny event. Ludzie z Citroena dokonali kilku zmian w trasie przejazdu, więc nie było szans, żeby motocykl jechał tak szybko jak samochód WRC. Straciliśmy dosyć sporo czasu. Wiadomo, napęd na cztery koła, tam wszystkie zakręty są pod kątem 180 stopni, czyli późne hamowanie, nawrót i ogień… Samochód robił zatem kolosalną różnicę, ale impreza była bardzo fajna. Super, że miałem okazję pościgać się z Kimim. Przetarłem bok samochodu ze znakiem Red Bulla i nazwiskiem Kimiego i na tym się skończyło, ale bardzo miło wspominam tamte chwile…

 

Kimi to bardzo miły człowiek. Na paddocku F1 sprawia wrażenie zamkniętego w sobie, ale Kimi wie na czym polega szaleństwo…

 

Jak ktoś go zna i on kogoś szanuje, to wiadomo, że jest zupełnie innym człowiekiem niż głosi o nim obiegowa opinia. W rzeczywistości nie ma nic wspólnego z obrazem gościa, o którym ludzie mówią na ulicy.

 

Czy czujesz, że święta Katarzyna, patronka Nowego Targu, czuwa nad tobą? Zawsze zakładasz medalik, gdy wyruszasz na zawody czy na trening?

 

Nie. Nie wierzę w żadne zabobony. Nie przywiązuję wagi do przesądów czy patronów… Wierzę w to co przerobiłem na treningach, wiem ile potu przelałem, wierzę w to jak bardzo jestem wytrenowany. Bardziej w moim przygotowaniu upatruję tego co trzyma mnie przy życiu i czyni mnie bezpiecznym niż w czymkolwiek innym...

 

Czyli nie wygląda to tak, że najpierw zakładasz lewą rękawiczkę, a później prawą?

 

Nie. Pewnie tak robię, bo każdy ma jakiś swój rytuał, w takim sensie, że robi i powtarza te same czynności bezwiednie. Podejrzewam, że zawsze tak samo się ubieram, ale nie zwracam na to szczególnej uwagi. Nie ma to dla mnie żadnego znaczenia. Lewą czy prawą nogą, przodem czy tyłem, bokiem, nie ma to znaczenia… Trzynasty, dwunasty, piętnasty – pełny luz.

 

Na torze Circuito de Jerez w Andaluzji jest taki słynny zakręt imienia Angela Nieto. Angel Nieto – 12 + 1, bo Hiszpan trzynaście razy zdobył mistrzostwo świata w wyścigach szosowych. Angel jest przesądny i nie chciał, żeby trzynastka widniała na zakręcie noszącym jego imię... Rozumiem, że gdy zdobędziesz 13 tytułów mistrza świata w superenduro, to nie wyszyjesz numeru 12 + 1 na kombinezonie?

 

Biorę trzynastkę w ciemno. Nie ma problemu.

 

W którym momencie twojej zawodowej kariery pojawił się Alex Doringer? Jak doszło do spotkania z Austriakiem, który został twoim menedżerem?

 

Alex Doringer… Poznaliśmy się przy okazji moich początków w enduro. Gość pracował wówczas w KTM-ie jako koordynator teamu. W okolicach 2008 roku pozmieniały się trochę struktury w KTM-ie i Alex działał jako firma zewnętrzna, która pracowała dla KTM-a. Wtedy dogadaliśmy się odnośnie współpracy. Najpierw była to relacja menedżer – zawodnik. W międzyczasie zostaliśmy bliskimi znajomymi i kolegami. Bardzo się wspieramy. Nasze zawodowe relacje są znakomite, wciąż się rozwijamy. Alex to bardzo fajny gość. Cieszę się, że taki człowiek znalazł się na mojej profesjonalnej ścieżce.

 

Austriak i Polak stworzyli świetnie rozumiejący się duet…

 

Alex to były piłkarz. A zatem ktoś kto kiedyś liznął sportu i wie czym to się je. Grał bodajże w drugiej lidze niemieckiej, a wiadomo, że trzeba się trochę napocić, żeby móc w niej rywalizować. Trzeba trochę poodbijać tą piłkę, żeby dokopać się do drugiej ligi niemieckiej.

 

Taddy, jesteś wielkim fanem sportów motorowych. Czy nie odnosisz wrażenia, że zwykły śmiertelnik fascynuje się, gdy wyjeżdżasz na tor do motocrossu, żeby potrenować, a dla zawodowca to okrutne cierpienie jak dla muzyka piłowanie nut? Jak trudno przekonać samego siebie codziennie rano, że warto coś zrobić?

 

Słuchaj, nie jest chyba żadną tajemnicą, że sport to ciężko przepracowane godziny. To nie jest tak, że ktoś ma talent, wsiada na motocykl i wszystko mu wychodzi bez wkładu pracy. Na pewno trzeba ją wykonać codziennie. Jeżeli pracę odstawi się chociaż na chwilę, to robi się krok do tyłu. Motocykle są dla mnie wielką pasją, ale nie sposób codziennie na trening wyjść z uśmiechem na twarzy. Owszem, zdarzają się takie treningi kiedy jest fajnie, bo coś super wyszło, ale trening to jest tylko trening. Trzeba go zrobić, trzeba znaleźć motywację, trzeba odkryć fun w końcowym wyniku czy w osiąganiu celu… To jest trochę tak jak z ludźmi, którzy chodzą na siłownię. Nie idą po to, bo jest fajnie gdy ćwiczą, tylko chcą bosko wyglądać w lecie, prawda? Wiadomo jak to działa. Trochę potu trzeba wylać…

 

Wciąż przygotowujesz śniadanka na super tosterze KTM czy robisz je tylko od wielkiego dzwona?

 

Zdarza mi się robić śniadanie… Jak robię tosty, to na tosterze KTM.

 

Nie jest tak, że sponsor kazał czy wymusił, abyś robił grzanki w tosterze KTM dla potrzeb programu telewizyjnego? (na grzance tworzy się napis KTM).

 

Nie. Wiadomo, że jak każdy inny toster, tak i ten podgrzewa chleb. Mam w domu toster KTM, którego używam.

Pięciokrotny mistrz świata w enduro, Fin Mika Ahola, fenomenalny sportowiec… Gdy Mika Ahola poniósł śmierć na motocyklu, to zapaliła się lampka w twojej głowie? Czy raczej pomyślałeś sobie: trudno, był wielki w swoim fachu, ale widocznie Bogowie odchodzą młodo? (Mika Ahola miał zaledwie 38 lat kiedy odszedł w zaświaty…).

 

To była okrutnie ciężka sprawa. Bardzo dobrze znałem się z Miką… Nie tak dawno były jego urodziny, a 15 stycznia miną 4 lata odkąd już nie ma go z nami… Dobrze znaliśmy się, trenowaliśmy często razem itd. Trzeba sobie zdawać sprawę, że to co robimy codziennie, gdy przekładam nogę przez fotel motocykla… Wszystko może się zdarzyć… Oczywiście, że robimy wszystko, żeby było bezpiecznie, ale trzeba sobie zdawać sprawę, że to nie jest gra w szachy… Tylko coś zgoła odmiennego. Ja bardzo przeżyłem śmierć Fina, ale niestety, takie jest życie… Trzeba żyć dalej i robić to co się robi najlepiej… Trzeba żal i smutek jak najszybciej wyciągnąć z głowy i pamiętać o przyjacielu. I tyle… Cóż więcej można powiedzieć…

 

Pomyślałem sobie co czułeś, gdy miałeś przerwę po Erzberg rodeo aż do pierwszej rundy mistrzostw świata w łódzkiej Atlas Arenie (5 grudnia)… Jakie to musi być okrutne dla takiego perfekcjonisty jak ty, który potrafi sobie wytłumaczyć naturalną kolej rzeczy: kontuzja, operacja, rehabilitacja, złamany obojczyk czy inna kość, a tu nagle okazuje się, że masz wirus Epstein-Barr. Jak poradziłeś sobie z tym tajemniczym wirusem? Kto go odkrył w twoim organizmie?

 

To jest faktycznie dosyć trudna kontuzja. Tak jak powiedziałeś, kontuzja mechaniczna to bardzo prosta sprawa. Złamiesz nogę i możesz utrzymywać formę jakimiś innymi metodami. Nie wiem, choćby na rowerze, który kręcisz rękami... Istnieje milion sposobów, żeby pozostać w miarę dobrej formie fizycznej i czekać aż reszta się zagoi. W tej sytuacji było trochę inaczej. Było to trudne do zaakceptowania. Już pod koniec poprzedniego sezonu wiedziałem, że coś jest nie tak. Nie byłem w stanie zregenerować się pomiędzy zawodami czy pomiędzy treningami. Bardzo cierpiałem. Całymi dniami… Wydłużało się dochodzenie do siebie po treningach. Na początku zrzucałem to na długi i wyczerpujący sezon w USA i na to, że nie miałem przerwy od kilku sezonów. A wiadomo, jak w każdym sporcie, w superenduro też trzeba zrobić chwilę przerwy na to, żeby organizm się zregenerował. I zrobić trochę treningu bazy czyli tej podstawy, żeby później móc swobodnie działać. Zaraz po sezonie zrobiłem chwilę przerwy i gdy zacząłem czuć się troszeczkę lepiej, wróciłem do treningów. Znowu było to samo. Zaczęliśmy szukać odpowiedzi. Po jakimś czasie trafiliśmy do doktora Klemensa Trieba z austriackiego Wels, którego wyszukaliśmy z moim menedżerem. Sprawdziliśmy wszystkie zakamarki. To co znaleźliśmy, okazało się wirusem Epstein-Barr. Bardzo nieprzyjemna sprawa, dlatego, że w normalnym życiu może być praktycznie niezauważalny. Można to zrzucić na złe samopoczucie albo na zmęczenie. W przypadku zawodowego sportu oznacza on kilkumiesięczną przerwę. Niektórzy próbują przez to przejść, ale nie są w stanie zrobić żadnego wyniku. Nasza decyzja była taka, że po wielu sezonach obfitujących w sukcesy, uznaliśmy, że lepiej zrobić chwilę przerwy, stracić pół sezonu i doprowadzić się do porządnego stanu niż próbować jakoś to przetrwać i kto wie czy nie skończyłoby się to inną kontuzją.

 

Jasne. Lepiej się wykurować i wyleczyć w stu procentach niż ryzykować kontuzją.

 

Zgadza się.

 

Swego czasu twój brat Wojtek powiedział taką piękną sentencję: ponoć miałeś benzynę od malutkiego we krwi odkąd jako pięciolatek zacząłeś bawić się w motocykle. Gdyby pobierano tobie krew, to nie popłynęłaby sama benzyna? Myślisz, że z żył popłynęłoby więcej krwi niż benzyny?

 

(śmiech) Myślę, że popłynęłoby więcej krwi, ale pewnie sporo byłoby oparów, które w oczy pieką. Benzyna jest w naszej krwi. Zawsze powtarzam, że mieliśmy to szczęście, że ojciec był zwariowany na punkcie motocykli i mógł sobie pozwolić na taką pasję. Bez niego nie moglibyśmy tego robić. Pasja sprawiła, że doszliśmy do tego miejsca, w którym jesteśmy dzisiaj.

 

Czujesz wewnętrzną dumę gdy przyjeżdżasz na galę FIM do Jerez de la Frontera, Monte Carlo czy Estoril, spotykasz takich asów jak Giovanni Sala, Juha Salminen, Ryan Dungey czy Travis Pastrana i myślisz sobie: kurczę, warto było przemierzyć taki szmat drogi, żeby dzisiaj być obywatelem świata?

 

Na pewno… Ja dzisiaj jeszcze na to w ten sposób nie patrzę, bo jestem w tym towarzystwie już od… nastu lat. Dla mnie to nic nowego. Znałem się z tymi chłopakami jak jeszcze byli małolatami, a teraz powoli należymy do grupy starszych zawodników i zaczynamy być wzorami dla tych młodszych. Czas leci, razem dorastaliśmy… Może kibice czy ludzie patrzący z boku tak to odbierają… Ja się z nimi znam całe lata, startujemy jakby z tej samej planety. Na pewno jest to coś bardzo miłego, że można z takimi ludźmi i z takimi nazwiskami być w jednym wiaderku. Myślę, że miło spojrzy się na to później. Na razie to jest po prostu mój świat.

 

Jeszcze jesteś w gazie. Prawdziwie docenisz to gdy założysz kapcie…

 

Zgadza się. Wtedy nadejdzie czas na wspomnienia.

Andora to twoja baza. Zamieniłbyś ją na polski grunt? Wracasz na święta do Polski, do Nowego Targu czy spoglądasz na góry w Andorze?

 

W tym roku i w zeszłym niestety nie, dlatego, że zmienił się kalendarz mistrzostw świata w superenduro. Przez rundę, która odbędzie się na początku stycznia praktycznie nie ma czasu na wyjazd do Polski. Przy wyjeździe na święta, który potrwałby 3, 4, może 5 dni… Nie ma teraz takiej możliwości, aby przerwać treningi. Dziesięciominutowe wyścigi superenduro… Po to, żeby te 10 minut przetrzymać i iść pełnym tempem, potrzebne są miesiące ciężkiej pracy. Przerwa w rytmie treningowym przez kilka dni oznaczałaby takie plecy, które są zresztą bardzo widoczne podczas zawodów… Na razie niestety nie ma czasu na święta w Nowym Targu. Kręcę się pomiędzy Andorą a Hiszpanią. Wiadomo, że w zimie ze względu na śnieg zalegający w Andorze pędzimy do Hiszpanii, gdzie trenujemy na motocyklu. Tak jak mówisz, dom rodzinny i rodzinne święta byłyby pewnie w domu u mamy w Nowym Targu, ale niestety od paru lat nie udało się zawitać na Podhale. Ale… mam nadzieję, że jeszcze kiedyś człowiek będzie miał więcej czasu i wtedy będzie okazja, aby spędzać święta w Nowym Targu.

 

Druga runda mistrzostw świata w superenduro odbędzie się w Niemczech 2 stycznia w mieście Riesa. Potem Mediolan 16 stycznia i przeskok do Ameryki Południowej. Argentyna i Brazylia, a meta w czeskiej Pradze 12 marca. Logistycznie całość podróży zabezpiecza KTM? Jaki jest podział narodowości wśród twoich mechaników?

 

Cała logistyka jest po stronie teamu. Ja na miejscu współpracuję z Hiszpanem, który jest moim mechanikiem treningowym (tzw. practice mechanic), czyli gościem, który zajmuje się motocyklami treningowymi. On jest ze mną codziennie na treningu, pomaga z pit boardem, zajmuje się przygotowaniem motocykla. Trochę też testujemy na motocyklu treningowym, a później dane i informacje zostają przekazane do teamu. W Austrii na co dzień pracuje mój mechanik startowy (tzw. race mechanic). On zajmuje się moimi motocyklami startowymi zarówno w Europie jak i w Stanach. Jest Czechem. Wreszcie mogę sobie przynajmniej trochę po czesko – polsku pogadać na wyjazdach. Jesteśmy już razem cztery lata, a może i pięć? Nie wiem, ten czas tak szybko leci... Mam zaufanego człowieka w Austrii, mam też zaufanego człowieka pomiędzy Hiszpanią i Andorą gdy trenujemy, a cała reszta należy do teamu. Ja tylko odbieram maila i wiem co, gdzie i jak. Tak to działa.

 

Czyli z Czechem możesz w wolnej chwili zjeść smażeny syr z tatarskou omaćkou?

 

Dokładnie. Po tych wszystkich latach mamy wypracowany polsko – czeski język, którym się posługujemy. Super jest czasami po swojemu porozmawiać. Nikt nie rozumie naszej mowy i nie ma wglądu w waszą rozmowę.

 

Gdy lecisz do Argentyny czy Brazylii na mistrzostwa świata, to zespół zapewnia ci bilet w klasie ekonomicznej czy w klasie biznes. Czy na długich trasach latasz biznesem jak kierowcy F1?

 

Nie. Długie trasy są zapewnione przez team w klasie ekonomicznej. My sobie możemy zrobić upgrade, a przeważnie tych lotów wykonujemy tyle po Europie, że upgrade wychodzi automatycznie i wynika z liczby punktów. Lecę w łóżku. Może nie w łóżku, ale z nogami w górze.

 

W podniebnym łóżku? Co ważne z wyprostowanymi nogami. Ok. Czy po zakończeniu ostatniej rundy mistrzostw świata w superenduro w Pradze obierasz kurs na Stany czy zostajesz w Europie i 14 maja zawitasz na Stadion Narodowy, aby obejrzeć Grand Prix na żużlu?

 

Będę starał się przyjechać do Warszawy, bo w 2016 roku sezon w Stanach nie zacznie się wcześniej niż przed końcem sierpnia, czyli podejrzewam, że wyjazd do USA z pewnością nastąpi kilka tygodni wcześniej. Zostanę w USA przez parę miesięcy. Postaram się być w Warszawie, bo chętnie zobaczyłbym dobry speedway. Interesuję się żużlem. Mam paru kumpli, którzy przeprowadzili się do Andory (choćby Joonas Kylmakorpi, były mistrz świata na długim torze). Przybliżają mi ten sport. Coraz lepiej go poznaję. Byłem też na kilku zawodach.

 

Rozumiem, że będziesz wspierał kwartet Polaków na Stadionie Narodowym?

 

Oczywiście. Jeśli tylko będę mógł, jeżeli mi nie wyskoczą żadne zawody w międzyczasie, bo wiadomo jak to bywa… Gdzieś mogą wskoczyć do kalendarza jakieś testy przedsezonowe itd. Na dzień dzisiejszy wygląda na to, że będę w Warszawie podczas Speedway Grand Prix.

 

Taddy, w 2011 roku byłeś gościem podczas Red Bull X-Fighters w Poznaniu. Rzuciłeś wtedy taki oldschoolowy tekścik: najbardziej lubię whipy. Rzeczywiście whip jest dla ciebie najfajniejszym trikiem we freestyle motocrossie? A nie tsunami czy ruler backflip?

 

Wiadomo, że pod względem trudności to mega trikami są te wszystkie backflipy: podwójne i nawet ostatnio potrójne (autorem potrójnego salta był Australijczyk Josh Sheehan), prawda? To jest coś nieprawdopodobnego. Ale ja patrzę na to jako racer… Podobają mi się whipy i to, że chłopaki potrafią w drugą stronę spojrzeć. To jest super. Oczywiście, to nie ma nic wspólnego z normalnym skakaniem na torze, ale pięknie to wygląda.

 

Rok temu, gdy walczyłeś o szóstą koronę mistrza świata w superenduro, to ponoć tuż przed mistrzostwami podjąłeś decyzję, aby przesiąść się na dwusuw. Czym kierowałeś się dokonując tej zmiany? Lżejszy i szybciej wchodzi na obroty i ma teoretycznie wyższą moc jednostkową?

 

Ten dwusuw to rzeczywiście była zmiana w ostatniej chwili. Chciałem coś zmienić, dlatego, że mieliśmy plan, aby pojechać sezon enduro, czyli Erzberg itd. Choroba pokrzyżowała nam szyki. Chciałem sobie przygotować ten motocykl podczas superenduro i trochę się go nauczyć. Ścigałem się dwusuwem dobrych kilka lat temu, więc wiedziałem czego mogę się spodziewać. Chciałem przeskoczyć prosto w sezon outdoorowy. Powiem szczerze, że dwusuw jest dosyć trudny do jazdy w hali. Czterosuwem jedzie się łatwiej i jest bardziej stabilny. Łatwiej go ustawić niż dwusuwa. Jak widać wygrałem mistrzostwa, czyli na pewno ten motocykl nie był zły. Ale tak jak mówię, przy dwusuwie jest dużo pracy, żeby go na każdej rundzie mistrzostw świata idealnie ustawić.

 

Brytyjczyk Jonny Walker jest jednym z twoich rywali w walce o mistrzostwo świata w superenduro. Czy jest miejsce dla Jonny’ego Walkera przy wigilijnym stole?

 

Team to nie rodzina… Jakby Jonny bardzo chciał, to oczywiście, że miejsce się znajdzie, ale to jest mój przeciwnik… Jesteśmy w jednym teamie, każdy ma dostęp do podobnego sprzętu, ale każdy z nas ma swoje kruczki i tajemnice. Ścigamy się po to, żeby wygrać. Wiadomo jak to działa.

 

Ślicznie dziękuję za rozmówkę.

 

Najstarsi górale nie pamiętają takiego niebiańskiego blasku jaki otulił Podhale 26 kwietnia 1983 roku. Słońce okrutnie mocno świeciło tego dnia…

Tomasz Lorek, Polsat Sport

PolsatSport.pl w wersji na telefony z systemem Android i iOS!

Najnowsze informacje i wiadomości na bieżąco, gdziekolwiek jesteś.

Komentarze