Lorek: Komu galę, komu?

Żużel
Lorek: Komu galę, komu?
fot. PAP

Kiedy w październiku 2015 roku Jason Doyle doznał złamania siódmego kręgu w odcinku szyjnym podczas GP Australii, nikt nie sądził, że piąty zawodnik cyklu mistrzostw świata, wróci jeszcze silniejszy na tor. W tym roku ambitny chłopak z Nowej Południowej Walii udowadnia, że nigdy nie warto rezygnować z marzeń. Australijczyk w porywającym stylu wygrał GP w stolicy Szwecji i jest na dobrej drodze, aby sięgnąć po złoty medal.

 Ubiegłoroczny turniej o GP Australii był bodaj najciekawszą rundą rozegraną na układanym torze. Kreatywnie wyprofilowane wiraże, tor usypany z niezwykłą pieczołowitością, niezwykłe szarże. Mark Webber, były znakomity kierowca F1, człowiek, któremu podium GP na Silverstone, Interlagos czy Monte Carlo nie było obce, wspominał ową rundę podczas tegorocznego Australian Open. „Tomasz, ta kraksa w finałowym wyścigu, w której ucierpiał Doyley – to był tak potężny dzwon, że aż ciarki powędrowały po moim ciele. Myślałem, że będzie krucho z Jasonem, ale sam jestem Australijczykiem, a my tak łatwo nie kapitulujemy wobec przeciwności losu” – mówił Webber, który gościł na meczu legendarnego Lleytona Hewitta z Jamesem Duckworthem. Webber darzy ogromnym szacunkiem żużlowców za hart ducha i determinację, ale Doyley należy do grona zawodników, którzy popłynęli łajbą Ferdynanda Magellana w najbardziej oszalały ocean. Nawet Tierra del Fuego (Ziemia Ognista) eksplorowana  we flanelowej koszuli nie odstraszyłaby Doyle’a. Tacy żużlowcy, którzy mają czelność stawiać czoła wielkim przeszkodom, prędzej czy później wdrapują się na szczyt. Oprócz złamanego siódmego kręgu w odcinku szyjnym, Jason miał przebite płuco. „Dwa, a może nawet trzy tygodnie minęły zanim opuchlizna zniknęła z moich barków i rąk. Myślę, że jestem wielkim szczęściarzem, bo wypadek mógł się skończyć tragicznie. Oglądałem zapis finału w Melbourne na video częściej niż dziesięć razy. Makabra… Nie pamiętam momentu wyjazdu na tor przed finałowym wyścigiem. To dobry znak, bo łatwiej wraca się do sportu jeśli nie można odtworzyć przebiegu feralnego wyścigu. Upadki były, są i będą – to nieodłączna część speedwaya. Trzeba nauczyć się z tym żyć” – wyznaje szczęśliwy Doyley, który dziś wyrasta na wielkiego kandydata do tytułu indywidualnego mistrza świata. I pomyśleć, że gdy ścigał się w Rawiczu, Łodzi, Somerset czy na Isle of Wight, nikt nie stawiał na niego. Ba, byli tacy, którzy wyzywali go od amatorów i sugerowali, że więcej osiągnąłby jako kierowca ciężarówki podróżujący po australijskim interiorze…

 

Romans haka z zębatką

 

23 wyścig GP Australii na przepięknym obiekcie Etihad Stadium wciśniętym pomiędzy drapacze chmur i ścisłe biznesowe centrum Melbourne. Na starcie finałowego wyścigu kończącego cykl Speedway Grand Prix’2015 stanęli: Greg Hancock, Maciej Janowski, Jason Doyle i Niels-Kristian Iversen. 24 października, 27 000 fanów na trybunach, Jason Crump komentujący zawody dla australijskiej telewizji. I pamiętne wejście w pierwszy wiraż. Dwóch żużlowców upatrzyło sobie tą samą ścieżkę… Zupełnie jakby spojrzeli na tą samą dziewczyną, która zacumowała przy barze… „Myślę, że Greg Hancock nie spodziewał się, że wyskoczę tak dobrze z trzeciego pola. Pierwsze pole było iście królewskie w Melbourne, więc Amerykanin miał optymalną pozycję do ataku i zwycięstwa. Greg idealnie wyciągnął się na motocyklu, chciał podyktować twarde warunki w pierwszym łuku, ja uderzyłem w niego, obróciło Grega, a hak jego motocykla zaczął romansować z tylną zębatką w moim bike’u. Ten niezwykły kontakt sprawił, że wyleciałem jak z katapulty i solidnie grzmotnąłem głową o tor. Speedway jest ekstremalnym sportem. Nie mam prawa oczekiwać, że w finale którykolwiek z zawodników podaruje mi choćby cal wolnej przestrzeni. Nie żywię żalu do Grega, bo taki jest ten sport. Nie winię nikogo, bo speedway nie polega na kłanianiu się w pas, tylko jeździe na całego. Choć przyznaję, że w GP, chociaż zabrzmi to paradoksalnie, często rządzi taktyki i trzeba ruszać szarymi komórkami. Jazda w lidze przypomina lekką awanturkę i walkę bez pardonu. W GP warto puknąć się w makówkę i opracować przebiegłą strategię. Musiałem się nauczyć chłodnej kalkulacji, bo na ligowym poletku byłem małym rozbójnikiem. Tak czy owak, finał, który osiągnąłem w Melbourne uważam za ogromny sukces, zważywszy, że był to mój debiutancki sezon w cyklu Speedway GP” – podkreśla Jason Doyle.

 

Nie potrzebował zaproszenia i stałej dzikiej karty od możnowładców z BSI. Doyle wywalczył sobie awans do elitarnego grona w drodze katorżniczych eliminacji. Przed dwoma laty znakomicie pojechał w GP Challenge w Lonigo i zapewnił sobie przepustkę do cyklu Speedway Grand Prix. Komplementował organizatorów (Etihad Stadium), którzy sprawili, że indywidualne mistrzostwa świata po 13 latach powróciły do Australii. Od 2002 roku i zwycięstwa Grega Hancocka w Sydney minęło 13 lat do momentu, gdy Doyley stanął pod taśmą w stolicy stanu Victoria. „W tym roku nie popełnię błędu dotyczącego zbyt późnego wylotu z Europy. W 2015 roku dotarłem do Melbourne w środę. To stanowczo zbyt późno, aby zegar biologiczny zareagował na zmianę stref czasowych. Lądowanie na Tullamarine (nazwa lotniska w Melbourne) w środę w kontekście sobotnich zawodów to marny pomysł. Nie byłem w pełni wypoczęty przystępując do GP Australii” – przyznał Doyley, który 6 października ukończy 31 lat.

 

Jednakowoż, gdyby jakiś śmiałek przepowiedział w styczniu 2015 roku, że Jason ukończy sezon na piątym miejscu, zderzyłby się z kaskadą smiechu. Co więcej, któż po tak makabrycznym finiszu GP Australii mógł zakładać, że Doyley aktywnie włączy się do walki o mistrzostwo świata w sezonie 2016? „Przed sezonem 2015 założyłem sobie, że zadowoli mnie ósme miejsce i perspektywa utrzymania się w elicie. Wiedziałem, że pomimo zaawansowanego wieku, cała czołówka ma nade mną kolosalną przewagę. Rywale wiedzą jak się przygotować, mają wypracowane znakomite rozwiązania logistyczne, bazują na doświadczeniu w cyklu GP. Ja byłem chłopakiem z podstawówki, a oni studentami. Jestem realistą. Nie zakładałem, że w debiucie zdobędę medal. Poznałem wspaniałych ludzi. Nigdy nie zapomnę, że po feralnym wypadku w Melbourne, w szpitalu odwiedzili mnie Phil Morris (dyrektor GP) i Armando Castagna (szef Komisji Wyścigów Torowych w FIM). Wypadek w finale paradoksalnie dodał mi energii. Mogłem przemyśleć wiele kwestii. Zrozumiałem, że nawarstwiające się zmęczenie rozłożyło mnie w końcówce sezonu. Przed sześć miesięcy nie spędziłem ani jednego weekendu w domu. Żużlowiec, choćby nie wiem jak kochał motocykle, musi czasami oczyścić głowę z toksyn. Postanowiłem, że moja wspaniała partnerka Emily, potrzebuje mnie bardziej, a i ja nie mogę co weekend włóczyć się po Europie i ścigać do upadłego” – dostrzega analityk Doyley.

Ot, świat z perspektywy szpitalnego łóżka wygląda zupełnie inaczej. Spojrzenie spod poduszki wyostrza zmysły. Doyley, który przemierzył setki mil, spostrzegł, że czasami warto wyspać się we własnym łóżku...

 

Miłość do Leicester

 

Doyley potrafi docenić ludzkie serce. Działacze z Leicester walczyli o niego jak lwy (wszak zespół nosi nazwę Leicester Lions), umożliwili mu uzyskanie wizy i pozwolenia na pracę. „Opiekowali się mną w tym klubie jak mama noworodkiem. To z jakim entuzjazmem ocalili mi miejsce pracy na Wyspach sprawiło, że bez wahania podjąłem decyzję o przedłużeniu kontraktu. Mój drugi sezon w Leicester to oznaka wdzięczności dla Davida Hemsley i ludzi pracujących w klubie za to, że nie zostawili mnie na pastwę losu. Miałem wiele ofert na Wyspach przed rozpoczęciem sezonu 2015, ale pozostałem wierny Lwom. W głębi duszy wiedziałem, że niektórzy polscy promotorzy będą zrzędzić, ale chciałbym, aby działacze czasami wczuli się w położenie zawodnika. Jazda na motocyklu nie jest męcząca, to podróże wysysają z nas energię. Po sobotnich zawodach w Leicester, obierałem kurs na lotnisko Stansted. Kładłem się w pośpiechu do łóżka, ale zanim dotarłem na Stansted, na zegarze wybijała już pierwsza w nocy, a o piątej rano musiałem być na nogach, aby zdążyć na poranny lot do Bydgoszczy. We wrześniu zaczęło schodzić ze mnie powietrze, bo żaden organizm nie wytrzyma takich obciążeń. Spotkałem się z krytyką, że nie przyjeżdżam wypoczęty na ważne spotkania ligowe w Polsce. Postanowiłem zmienić klub na Wyspach i przeniosłem się do Swindon Robins. Rudziki jeżdżą u siebie w czwartki, więc mogę podróżować bez nadmiernego stresu na trening przed GP” – wyjaśnia Doyley.

 

Sporo do myślenia dał mu dramatyczny wypadek Darcy’ego Warda na zielonogórskim torze. „Nawet jeżeli ścigałem się z Darcym, odczuwałem przyjemność. Ten człowiek wyczyniał niewyobrażalne numery na motocyklu. Urodził się dla speedwaya. Czasem, obserwując go z perspektywy parku maszyn, nie pojmowałem jak to możliwe, aby wykonywać tak dzikie manewry jakie przeprowadzał Darcy. Wiem, że mamy w Australii wielu uzdolnionych zawodników. Co więcej, w porze europejskiej zimy odbywają się u nas zawody cyklu Heffernana, więc o narybek nie ma się co martwić, bo kangury mają we krwi rywalizację i miłość do dwóch kółek. Lecz czy znajdzie się drugi tak pozytywny wybryk natury jak Darcy? Śmiem wątpić” – zamyśla się Doyley.

 

Kiedy ścigał się Leigh Scott Adams, dziesięciokrotny mistrz Australii i wicemistrz świata z 2007 roku, federacja australijska pomagała swoim zawodnikom ściągać sprzęt z Europy. Chodziło o to, aby obsypywać diamentami utalentowanych żużlowców australijskich wracających po trudach sezonu ligowego na Starym Kontynencie. Zmęczeni chłopcy pragnęli surfować po falach oceanu i tańczyć z dziewczynami aniżeli walczyć o indywidualne mistrzostwo Australii. Jednak, gdy federacja opłacała kontenerowiec i umożliwiała przerzut sprzętu ważącego blisko 200 kilogramów, zawodnicy skwapliwie korzystali z tej opcji. „Problem polegał na tym, że wielu zawodników przesadzało i ładowało na statek rzeczy nie mające nic wspólnego z uprawianiem sportu żużlowego. Przerzut klamotów drogą powietrzna jest kosmicznie drogi, a na łajbę można więcej załadować. Cóż, natura ludzka jest taka, a nie inna… Federacja ukróciła owe praktyki w banalny sposób. Przestała wynajmować kontenerowce… A sam pamiętam jaki byłem szczęśliwy ładując na statek dwa motocykle i jedną skrzynkę z narzędziami…” – wspomina Jason. Cóż, są takie miejsca na Tasmanii, które zaświadczają o przeszłości tej uroczej wyspy zwanej Ziemią van Diemena. Zesłańcy i przestępcy mieli głowę na karku. Cosik pozostało z duszy pierwszych białych osadników. Australijczycy z pewnością umieją się bawić w niebanalny sposób. Czy ktoś widział, aby zawodnicy, którzy stanęli na podium GP pili szampana z dolnych pokładów butów Daytona? Chris Holder i Jason Doyle łyknęli szampana w Sztokholmie, ale zacny płyn, choć nie był to Moet & Chandon, powędrował do ich gardzieli z żużlowych butów… Przepiękny pomysł kangurów, którzy kapitalnie ścigali się na Friends Arena…

 

Ambasador Greg

 

Były cudne wyścigi, porywające pojedynki dwóch Duńczyków (Kildemanda i Iversena), z których śmietankę spijał Doyle, szarża Zmarzlika, który w bajkowy sposób wyprzedził człowieka pająka. Był niezwykły manewr Holdera, który w szesnastym wyścigu cudownie wjechał pomiędzy Piotra Pawlickiego i Petera Kildemanda niczym legendarny pociąg Ghan sunący przez australijskie bezdroża. Porywającą akcją popisał się w siódmym wyścigu Piotr Pawlicki, który omal nie otarł się o bandę i kevlar Woffy’ego. Dwa wilczki z Wolverhampton zaciekle, ale z klasą walczyły o zwycięstwo na układanym torze w Sztokholmie. Piotr już nie ściga się na Monmore Green, ale mistrz świata Tai Woffinden wrócił na tor Wilków, bo chciał zapełnić z lekka dziurawy kalendarz startów. Olśniewającą formę zademonstrował Matej Zagar. Słoweniec, który ma to szczęście, że trafił na wspaniałego sponsora rodem z Gorzowa Wielkopolskiego – Krzysztofa Kozaryna, dobrał idealne ustawienia i ku osłupieniu Jasona, pokonał Australijczyka w czwartym wyścigu wieczoru po kapitalnej akcji na zewnętrznej części toru. Jak się później okazało, do Zagara dołączył jedynie Bartosz Zmarzlik, który w trzynastym wyścigu po fenomenalnej jeździe pokonał Doyle’a. A zatem Jason Doyle jedyne dwa punkty stracił na rzecz zawodników Stali Gorzów…

 

Szwedzi liczyli na lepszy występ trzykrotnego mistrza świata Grega Hancocka. Dla Grega Szwecja jest drugim domem. Stadion położony w dzielnicy Solna leży rzut beretem od miejsca, w którym wspaniała rodzina Hancocków śniada, bawi się i odpoczywa… Greg miał pecha, bo dwukrotnie jego biegi były przerywane na skutek upadków innych zawodników. Takie sytuacje wybijają z rytmu największych mistrzów. Paradoksalnie, powtarzane wyścigi padały łupem Grega, więc pozornie nie nadciągał złowrogi wiatr, ale sprzęt się zużywał, koncentracja umykała, choć Kalifornijczyk wciąż zdumiewa fenomenalnym refleksem. Szkopuł w tym, że Greg, choć nie zawodził pod taśmą, nie miał szczęścia na dystansie. W dziewiętnastym wyścigu Hancock kapitalnie ruszył spod bandy, ale zabrakło mu długości dwóch paznokci Sereny Williams, aby założyć na prostej przeciwległej Taia Woffindena. Tak się jednak nie stało. Woffy poszerzył wyjazd z łuku, udaremnił Gregowi nabranie prędkości, a z zamieszania skwapliwie skorzystała dwójka: Holder i Zagar. Holder obchodził swoje 29 urodziny i sprawił sobie przepiękny prezent plasując się na drugim miejscu… Brak punktów Amerykanina w piątej serii startów był niemiłym sygnałem ostrzegawczym.

Greg jest cudownym człowiekiem i prawdziwą legendą speedwaya. Szwedzi poprosili go, aby promował rundę rozgrywaną na Friends Arena. Hancock, który wie na czym polega rozsiewanie pozytywnych wibracji, przy każdej możliwej okazji informował świat o tym, że warto wybrać się na GP Sztokholmu, bo ten piękny obiekt gwarantuje komfort oglądania dobrych zawodów. Znakomite nagłośnienie, wspaniale wpisany tor, świetne połączenie komunikacyjne kolejką Pendeltag. Żyć nie umierać. Szwedzi złożyli ofertę Amerykaninowi. Nie powierzyli roli ambasadora GP Toninho Lindbaeckowi, który stracił znakomitego mechanika rodem z Częstochowy – Krzysztofa Stempla zwanego Szybkim. Nie przypadł im do gustu wracający do wysokiej formy Freddie Lindgren, który w Vetlandzie zapewnił sobie awans do GP’2017. Nie wybrali Andreasa Jonssona, przemiłego człowieka i wicemistrza świata z 2011 roku. AJ przegrał wyścig z czasem. Nie zdołał wyleczyć kontuzji i zrezygnował ze startu w GP.

 

Opaska ambasadora bardzo dobrze świadczy o Gregu, który wiele dobrego uczynił dla speedwaya, dwukrotnie zajmował drugie miejsce na Friends Arena (2014 za Jarkiem Hampelem, a w 2015 za Taiem Woffindenem), ale… W walce o czwarty tytuł mistrzowski, Greg zanotował występ o jakim chciałby jak najszybciej zapomnieć. Jednak znając ambicję Kalifornijczyka, stanie na rzęsach, aby odrobić stratę pięciu punktów do Jasona Doyle’a. Tym bardziej, że kolejny turniej odbędzie się już 1 października na toruńskiej MotoArenie, a więc obiekcie, na którym Greg ściga się w meczach ligowych…

 

Ach, te czarujące gale…

 

Erik Riss, najmłodszy mistrz świata w wyścigach na długim torze nie będzie musiał wyprawiać się jak sójka za morze, aby dotrzeć na galę mistrzów FIM. 27 listopada Erik Riss, młodszy syn Gerda Rissa, znakomitego stolarza i jeszcze lepszego żużlowca (osiem złotych medali na długim torze), odbierze medal na gali w Berlinie. Znad Jeziora Bodeńskiego, w pobliżu którego mieszka familia Rissów nie jest to kosmiczny dystans. Cóż miał powiedzieć Darcy Ward, który jako indywidualny mistrz świata juniorów leciał ze stanu Queensland do Lizbony, a potem limuzyną do Estoril, aby „zjeść obiad i odebrać złoty krążek” w zabytkowym kasynie!? Na szczęście Darcy wynegocjował wówczas przelot klasą biznes… Doyley, Grin Hancock czy Woffy  nie będą musieli pokonywać długich dystansów, bo mają swoje bazy w Europie, więc nie spędzą w samolocie wielu godzin… A w listopadowy wieczór przy lampce szampana jeden z nich będzie mógł rozmawiać z dygnitarzami i legendami o tym jak na pierwszy finał indywidualnych mistrzostw świata przybyło 66 018 widzów. Tak, tak, 10 września 1936 roku na Wembley Stadium tylu fanów speedwaya obejrzało pierwszy finał, w którym dziwaczny pojedynek stoczyli Brytyjczyk Eric Langton i Australijczyk Lionel van Praag… 80 lat później w niemieckim Teterow po zwycięstwo sięgnął Jason Doyle. Cóż za splot wydarzeń. Szykuje się gala w Berlinie, a 80 lat temu złoto zdobył Australijczyk van Praag. Teraz liderem jest Doyle… W 1936 roku honorarium dla championa wynosiło 500 funtów, ale w przeliczeniu na dzisiejsze realia były to kosmiczne apanaże. Sowicie opłacano wówczas wysiłek mistrza świata, bo owe 500 funtów to odpowiednik 83 000 funtów w 2016 roku. A zatem, współczesnym herosom tak dobrze się nie wiedzie jeśli chodzi o sakiewkę.

 

Jednak gale to nie miejsce, aby zaglądać do trzosika. 3 października, a więc dwa dni po GP na toruńskiej MotoArenie, odbędzie się gala PGE Ekstraligi. Będą wręczane Szczakiele, przepiękne statuetki powędrują do rąk znakomitych żużlowców. Jerzy Szczakiel, przemiły człowiek, który w 1973 roku olśnił żużlowy świat i sięgnął po złoto na Stadionie Śląskim wciąż cieszy się dobrym zdrowiem. Gościł podczas GP na gorzowskim Jancarzu. Oddycha żużlem, nie zapomina o dyscyplinie, która dała mu wiele wzruszeń. Hotel Hilton w Warszawie będzie gościł sławy współczesnego speedwaya i tego, który warto wspominać z łezką w oku. Bruce Penhall miałby o czym opowiadać. W 2013 roku Bruce, dwukrotny mistrz świata był gościem honorowym GP w Toruniu. Wówczas Greg Hancock tak bardzo chciał wygrać na oczach swojego idola, ale w finale wyprzedził go Adrian Miedziński. Przed nami dwa rozdania: turnieje w Toruniu i w Melbourne. Goście, którzy w strojach koktajlowych dotrą do warszawskiego hotelu Hilton będą mieli mnóstwo tematów do rozmowy, choć będą już mądrzejsi, bo będą znać zwycięzcę zawodów na stadionie położonym przy ulicy Pera Jonssona, legendarnego szwedzkiego żużlowca…

Tomasz Lorek, Polsat Sport
Przejdź na Polsatsport.pl

PolsatSport.pl w wersji na telefony z systemem Android i iOS!

Najnowsze informacje i wiadomości na bieżąco, gdziekolwiek jesteś.

Komentarze

Przeczytaj koniecznie