Huzarski: Kolarstwo przestaje być zabawne

Inne
Huzarski: Kolarstwo przestaje być zabawne
fot. Facebook

"Współczesne kolarstwo przestaje być zabawne. Odchodzę z tego sportu bez żalu, spełniony i z konkretnymi planami na przyszłość" - powiedział w wywiadzie dla PAP Bartosz Huzarski, który w minioną sobotę w rodzinnej Sobótce oficjalnie ogłosił zakończenie kariery.

Polska Agencja Prasowa: Nie przedłużono z panem kontraktu w ekipie Bora na sezon 2017.

 

Bartosz Huzarski: Miałem w czasie tegorocznego Tour de France możliwość zmiany ekipy. Zrezygnowałem, ponieważ liczyłem na to, że zostanę w zespole Bora. Dwa tygodnie po Tour de France dowiedziałem się jednak, że wbrew wcześniejszym deklaracjom nie przedłużą ze mną umowy. To zabolało, że po sześciu latach zostałem tak potraktowany. Ale z drugiej strony myślałem o zakończeniu kariery od kilku lat. Brak kontraktu był dodatkowym bodźcem, by podjąć tę decyzję.

 

Pozostanie pan w kolarstwie?

 

Mam dużo pomysłów na przyszłość. Myślę o roli dyrektora sportowego w jakiejś ekipie, mam swój projekt akademii kolarskiej i w nim się realizuję. To bardzo fajna praca - z dziećmi i z dorosłymi. Projekty świetnie się rozwijają, drzemie w nich duży potencjał. Ścigałem się na rowerze od 1994 roku, a od 2002 w grupach zawodowych na najwyższym poziomie. Wystarczy.

 

Czy jest pan spełniony jako kolarz?

 

Jestem. Bardzo dobrze czułem się w roli pomocnika. Potrafiłem jednego dnia pomagać w górach Emanuelowi Buchmannowi albo Leopoldowi Koenigowi, a drugiego rozprowadzać na płaskim etapie Sama Bennetta. Uzyskiwałem niezłe wyniki: drugie miejsce na etapie Giro d'Italia, trzecie na etapie Vuelty, dwa razy w pierwszej dziesiątce na Tour de France. Wygrywałem etapy na wyścigach Coppi-Bartali i Settimana Lombarda. Przejechałem fajne wyścigi Mediolan-San Remo, Liege-Bastogne-Liege, Amstel Gold Race. Zdobyłem koszulkę najlepszego "górala" Tour de Pologne, byłem najlepszym Polakiem w tym wyścigu. Trochę sukcesów się uzbierało. Znam jednak swój organizm i wiem, że jeden, dwa, trzy dni w roku jestem w stanie pojechać na superpoziomie, ale więcej już nie. Fizjologii nie da się przeskoczyć.

 

Który z tych sukcesów uważa pan za najważniejszy?

 

Największym moim osiągnieciem było pogodzenie zawodowego kolarstwa z życiem rodzinnym. Dochowałem się trójki dzieci, mam wspaniałą żonę, udało mi się wybudować dom, mieszkam tam, gdzie zawsze chciałem.

 

Był pan bardzo lubianym kolarzem.

 

Moje niedostatki nadrabiałem aktywnością w mediach społecznościowych, otwartością wobec kibiców, działalnością na Facebooku, na Youtube. Ludzie się potem odwdzięczają. Gdy miałem kraksę na Vuelta a Espana, dostałem ze 150 maili z życzeniami szybkiego powrotu do zdrowia, setki podobnych wpisów na Facebooku. Przykro tylko, że był to ostatni wyścig w mojej karierze i że przy moim nazwisku są literki DNF - nie ukończył. Ale odchodzę z kolarstwa bez żalu. Zobaczyłem kawał świata: byłem trzy razy w Tybecie, w Australii, w innych krajach. Piękne wspomnienia.

 

W swoich wpisach krytycznie ocenia pan współczesne kolarstwo.

 

Niestety, wiele rzeczy mi się nie podoba. Kolarstwo zmienia się tak, jak całe nasze życie. Te wartości, które przekazywały nam babcie, jak uczciwość i szacunek do drugiej osoby, zaczynają zanikać. Widać to na ulicy i w szkole, gdzie stosunek ucznia do nauczyciela jest zupełnie inni niż dziesięć lat temu. W kolarstwie pewne niepisane reguły, które pamiętam z połowy lat dwutysięcznych, odchodzą do lamusa. Kiedyś te reguły były przekazywane przez starszych kolarzy młodszym. Jeśli ktoś je łamał, dostawał "kocówę".

 

Jaki incydent najbardziej pana zbulwersował?

 

B.H.: W ubiegłorocznym Tour de France, gdy jadący wówczas w żółtej koszulce lidera Fabian Cancellara leżał w kraksie, a dyrektor sportowy jego ekipy chciał zatrzymać wyścig, kolarze zaczęli się burzyć. Jak to? Mogą przecież urwać cenne sekundy! Kiedyś takie zachowanie było nie do pomyślenia.

 

Może meta była niedaleko...

 

Wręcz przeciwnie. Mieliśmy przed sobą jeszcze 120 km. Kraksa lidera zawsze była sygnałem do tego, aby wszyscy się zatrzymali. Niepisany kodeks zobowiązywał też wszystkich do postoju, gdy konieczna była przerwa na sikanie.

 

Czy może pan podać inne przykłady łamania zasad?

 

Zawodnicy rzucają bidony pod koła, zmieniają kierunek jazdy bez żadnego ostrzeżenia, jakby sami byli na drodze. Są też sytuacje, które bardzo mnie denerwują: jedzie cała drużyna, jeden za drugim, do mety 150 km, a ja wiozę bidony i chcę przejechać prawą stronę. Nikt mnie nie puszcza, muszę objeżdżać peleton. Gdy rozmawiam ze starszymi zawodnikami, to wszyscy jak jeden mąż mówią, że przestaje to być zabawne. Gdy sport nie daje radości, gdy kolarz jak robot wykonuje swoją pracę z klapkami na oczach, a wszystkie rozkazy są przekazywane drogą radiową przez słuchawki, to nie jest to już fajne.

 

Dlaczego te zasady przestały obowiązywać?

 

Wchodzą w grę bardzo duże pieniądze, a dodatkowo istnieje ogromna konkurencja przy znacznie mniejszej liczbie ekip zawodowych niż dawniej. Rynek wymaga większej zawziętości i - może niejednokrotnie wbrew sobie - łamania zasad, żeby pozostać w świecie zawodowego kolarstwa. Problemem jest to, że wielu młodych zawodników wychowanych w Stanach Zjednoczonych, Kanadzie, Australii kieruje się zasadą: liczysz się tylko ty i twoja drużyna. To zjawisko trwa już ładnych parę lat.

 

Nie ma odwrotu? Tak teraz będzie wyglądało kolarstwo?

 

Liczę na to, że tendencja się odwróci. Już na tegorocznym Tour de France widać było, że Peter Sagan próbuje towarzystwo okiełznać, że przystopował peleton na początku wyścigu, gdy ścigaliśmy się na płaskich etapach. Kolarze go posłuchali. Jechaliśmy spokojnie, było dużo mniej kraks niż przed rokiem. Jest więc nadzieja na powrót do zasad.

MC, PAP
Przejdź na Polsatsport.pl

PolsatSport.pl w wersji na telefony z systemem Android i iOS!

Najnowsze informacje i wiadomości na bieżąco, gdziekolwiek jesteś.

Komentarze

Przeczytaj koniecznie