Pocztówka z Melbourne Park: Fred, jak mogłeś…?

Tenis
Pocztówka z Melbourne Park: Fred, jak mogłeś…?
fot. PAP
Fred Perry

Czy niespodziewana śmierć Freda Perry’ego w lutym 1995 roku w Melbourne sprawia, że nad Andym Murrayem wisi klątwa? Duch Perry’ego straszy i uniemożliwia Andy’emu zwycięstwo na australijskim kontynencie? Spytajmy łóżka w szpitalu Epworth, w którym zmarł legendarny brytyjski tenisista…

Geoff Hann ma 79 lat. Ukryty za stertą zabójczo pachnących białych ręczników, wygląda jak Maorys, który połowę życia spędził w jaskini Waitomo. Ręczniki taszczy niejaki Ruben Mateu – Hiszpan urodzony w Walencji, były piłkarz ręczny, a dziś fizjoterapeuta sióstr Williams. Balonmano – tak lirycznie nazywa się piłka ręczna w języku Rafy Nadala… Geoff umarłby, gdyby nie zagadnął serdecznego jegomościa z Półwyspu Iberyjskiego. Za moment Hann dowie się, że Serena nie rozmawia z Rubenem po hiszpańsku, jeno po francusku i że wpada we wściekłość, gdy masażysta dotyka jej ciała dłużej niż przez 67 minut. Co innego Venus. Jej nie przeszkadza nawet trzygodzinna sesja z Rubenem, aby ciało było sprężyste po pięciu meczach turnieju gry pojedynczej w Melbourne. Ruben nauczył się fachu w akademii Patricka Mouratoglou, a że nie bardzo wiedział co począć po mało spektakularnej karierze na parkiecie, przeto trener Sereny oświecił go. „Byłeś obrotowym (kołowym) w piłce ręcznej, więc jesteś spryciarzem i rozgarniętym człowiekiem. To idealne zajęcie dla ciebie” – rzekł Patrick. Zapomniał dodać, że dłonie Hiszpana są równie wielkie jak Kokosza, wiernego przyjaciela Kajko. Dłonie – niebagatelny atut w pracy masażysty obu Amerykanek.

 

Geoff Hann nie jest wielkim fanem kobiecego tenisa, ale darzy szacunkiem siostry Williams. Dałby się pokroić za bilet na mecze z udziałem Federera i Kyrgiosa. „Jestem obrzydliwym starcem, ale kocham doskonałe wino, kobiety i zarabianie szmalu. Parę lat temu wpadłem na zwariowany pomysł, aby zorganizować wycieczkę do Afganistanu dla miłośników ekstremalnych doznań. Wątpiłem czy akcja będzie udana, bo Australijczycy, którzy dysponują zasobnym portfelem wolą Fidżi, Nową Zelandię czy Tajlandię. Ku mojemu osłupieniu okazało się, że Australia ma w sobie gigantyczne pokłady pozytywnych świrów. Gdy nadmieniłem w ulotce, że podczas trzech tygodni spędzonych w Afganistanie, turyści będą mogli doświadczyć dziurawych szos, zasadzek w górach, wybuchów bomb i poczuć jak zimna jest lufa Kałasznikowa, rozdzwoniły się telefony. Ustaliłem, że aby wyjść na swoje muszę zainkasować od każdego chętnego 5700 dolarów australijskich. Cena zawiera przelot, noclegi o niskim standardzie, wątpliwej jakości śniadania i transport archaicznym autobusem przez bezdroża Afganistanu od Kandaharu aż po Kabul. Zdziwiłbyś się kto jest moją żelazną klientelą. Nie są to ludzie ciężko pracujący na chleb, nie ma pracowników fizycznych. Dominują ludzie znużeni atmosferą biura, klasyczni krawaciarze cierpiący na brak ostrych doznań. Są przerażająco samotni. Uwierzysz w to, że jeden z nich stracił trzy palce podczas eskapady do Afganistanu? Jego kalectwo tak wzruszyło pewną damę, że postanowiła wyjść za niego za mąż. Wspaniałe.

 

Uratowałem czyjąś duszę, a mój portfel kipi od gotówki. Stać mnie na wejściówkę na wieczorną sesję na Rod Laver Arena. Życie jest piękne...” – mówi 79-letni Geoff, który ma już prawnuki. Nie przemęcza się. Organizuje cztery wyprawy rocznie do Afganistanu. Telefon nie milknie, wprost nie można opędzić się od chętnych. Starszego pana nie korci, żeby wykupić sobie pakiet dla nieprzyzwoicie bogatych, pić dobre winko, zajadać frykasy i oglądać jednoręczny bekhend Federera z perspektywy luksusowej sofy? „Przenigdy nie wyrzuciłbym takiej kasy w błoto. Klimatyzowane pomieszczenie? Preferuję świeże powietrze. A poza tym, mógłbym natknąć się na moich klientów z wyprawy do Afganistanu… Nie chcę słuchać ich wynurzeń w stylu: straciłem nogę, ale było bosko…” – mówi właściciel firmy Hinterland Travel. Szaleństwo. Geoff był kontent, bo obejrzał trzy sety pojedynku Rogera Federera z Miszą Zwieriewem i udał się w drogę powrotną do domu. „Przebiegły lis z tego Rogera. Kocham oglądać go w akcji. Wszystkim dookoła opowiada, że brakuje mu rytmu meczowego, a on miał gwarancję trzech meczów w Pucharze Hopmana, przyzwyczaił się do wieczornych sesji i nie przemęczał się pojedynkami o punkty jak przed laty gdy występował w Brisbane. Psychologicznie stawia się w roli proszącego o łaskę, niemalże underdoga, a tak naprawdę wygrywa już mecz w szatni penetrując głowę przeciwnika. Mądry gość. Życzę mu 18 tytułu w Wielkim Szlemie. A Kyrgiosa szanuję za to, że jest naturalny i pozostaje sobą w świecie tych bezlitosnych szakali” – Geoff uśmiecha się niczym Bazyliszek.    

 

A – Rod, czyli Andy Roddick, który toczył z Federerem pojedynki o niezapomnianej skali urody, doczekał się swojego wyśnionego finału. To nieistotne, że przegrał jako nastolatek na Florydzie z Sereną. Andy jest częścią pokolenia sióstr Williams. Dojrzewał do wielkich sukcesów, gdy Federer sięgał po pierwszy tytuł Wielkiego Szlema wygrywając z Markiem Philippoussisem finał Wimbledonu w 2003 roku. W tymże roku Roddick wygrał US Open i został numerem 1 na zakończenie sezonu. Teraz A – Rod nieco wyłysiał, ale wciąż zachwyca poczuciem humoru charakterystycznym dla ludzi z Nebraski: „Roger to szczęściarz. Ma farta, że postanowiłem zakończyć karierę. Wygrałem z nim nasz ostatni pojedynek”. A – Rod przechadza się po Melbourne Park i z sentymentem wspomina finał juniorów Aussie Open z 2000 roku, kiedy pokonał Chorwata Mario Ancicia 7-6, 6-3. „To miejsce, które pachnie historią. Czuję się jakbym stąpał po korcie w Newport na Rhode Island. Nie wiedziałem, że część mojej duszy lśni romantyzmem” – wyznał Andy. Wciąż przechowuję w pamięci jego wypowiedź z maleńkiej salki w Melbourne Park kiedy padło pytanie o kolor kortu. W 2008 roku zmieniono nawierzchnię z Rebound Ace (zieleń) na Plexicushion (kolor niebieski): „Połowa mojej familii to daltoniści, więc kolor kortu i tak nie ma większego znaczenia”. Ostatni Amerykanin, który wdrapał się na szczyt rankingu na finisz sezonu nie wybrałby się za żadne skarby do Afganistanu nawet, gdyby Geoff Hann wręczył mu voucher z 20% zniżką… Smak lufy do nie interesuje. Ruben Mateu tylko się uśmiechnął przechodząc obok A – Roda… Ręczniki nadają się do prania, ale na sobotni wieczór będą gotowe. „Spójrz na niego. Będzie masował obie siostry przed finałem. Magiczne zajęcie” – Andy Roddick nigdy się nie zmieni…

 

Karolina znalazła Słowaka

 

Panna Pliskova zagrała w finale US Open na Flushing Meadows i nie może nachwalić się pracy słowackiego fizjoterapeuty, którego sama praktycznie wykopała spod ziemi. Martin Nosko – tak nazywa się człowiek, który sprawia, że Karolina podnosi się z kolan i wygrywa mecz z Jeleną Ostapenko. Łotyszka zarumieniła się, gdy padło pytanie o warunki do uprawiania tenisa w jej ojczyźnie. „Trenuję w Rydze, a nigdy nie byłam w Daugavpils. Dlaczego miałabym jechać do drugiego największego miasta na Łotwie?” – pytała samą siebie Ostapenko. Cóż za pytanie: a motocyklionnyje gonki pa gariewoj darożkie, znaczit spidwiej, to nie łaska napocząć? Żarty na bok, Łotyszka prowadziła 5-2 w trzecim secie na najpiękniejszym, uwodzicielsko kameralnym Margaret Court Arena i… przegrała mecz z Czeszką. David Kotyza, trener Karoliny, był święcie przekonany, że nie samym tenisem żyje człowiek, dlatego interweniował gdy Karolina Pliskova zapragnęła oglądać tenis na trzech ekranach: telewizora i laptopach. David, były trener Petry Kvitovej, zaordynował: obiecaj mi, że zanim zaśniesz w hotelowym pokoju, zanim skleisz powieki, obejrzysz dwa odcinki serialu „Seks w wielkim mieście”? A Karolinka, jak przystało na grzeczną dziewczynę z miasteczka Louny, zastosowała się do rad trenera. I po cóż jej to było? Poległa w meczu z Mirjaną Lucić – Baroni. Niby szczęśliwa opuszczała Melbourne, bo nigdy przedtem nie awansowała do ćwierćfinału Aussie Open, wygrała turniej WTA w Brisbane, ale...

 

Zrezygnowała z przysługującego jej noclegu w luksusowym hotelu, a przecież warto byłoby pofrunąć samolotem i obejrzeć klejnoty australijskiej przyrody na Tasmanii. Dwa odcinki „Seks w wielkim mieście” u wrót jaskini Marakoopa albo w obłędnie pięknej zatoce Wineglass Bay i człowiek nie chce słyszeć o lodowatej Europie… Ewentualnie zobaczyć jak Marc Polmans i Andrew Whittington eliminują z turnieju deblistów najwyżej rozstawioną parę, mistrzów Wimbledonu: Nicolas Mahut – Pierre-Hugues Herbert. Polmans, który 2 maja ukończy 20 lat,  posyłał bajeczne półwoleje z linii serwisowej wprawiając Mahut w konsternację. Co ciekawe, Marc Polmans pragnie powrotu do mody a la Ivan Lendl. Polmans grał w Melbourne w czapce legionisty chroniąc kark przed promieniami słońca. Zupełnie jak jego idol Ivan Lendl w czasach, gdy posyłał pociski z głębi kortu na Kooyongu…

 

Po dramacie jaki zrujnował spokojny żywot Petry Kvitovej, Czeszkom ostały się dwie strzelby: Karolina Pliskova, która może zabrnąć daleko pod wodzą Martina Nosko z Bratysławy i Lucie Safarova, która w Melbourne dotarła do finału debla wraz z Bethanie Mattek-Sands i ani myśli przestać kolekcjonować trofea…

 

Grigor o Kontinenie

 

Bułgar to pozytywna jednostka. Odchorował swoje. Romans z pięciokrotną mistrzynią Wielkiego Szlema – Marią Szarapową, sporo go kosztował. Leczył zakamarki duszy, posłuchał mądrych rad Rogera Rasheeda, który przed rokiem stanowczo zasugerował chłopakowi z Haskovo: dziewczyny albo tenis. Roger to ciekawy przypadek. Zatroszczył się o ciało wielu znakomitych tudzież obiecujących tenisistów, po czym presja rozsadzała zawodników i dochodziło do zakończenia współpracy. Wenezuelczyk Dani Vallverdu, człowiek, który dorastał pod skrzydłami Andy’ego Murraya, uporządkował tenis Bułgara. Grigor nie obraża się nawet wtedy gdy włoski reporter pyta go o miłosne perypetie. „Śmiało, pytaj o kobiety i sercowe rozterki. Zasługujesz na znakomitą odpowiedź” – mówił Dimitrow, który wiele nauczył się po saltach i pocałunkach śmierci z Marią Szarapową. W kwietniu Rosjanka wraca na korty, ale serce Grigora już nie będzie płakać… Henri Kontinen, rywal Grigora podczas pamiętnego finału juniorów na kortach Wimbledonu w 2008 roku, wspaniały fiński deblista, wciąż wspomina słynnego dropszota, który nie wyrządził szkody Grigorowi, choć w założeniu powinien... „Uwielbiam Kontinena. Grałem z jego bratem Micke w Pucharze Davisa. Szanuję jego osiągnięcia. Gratulowałem mu wygranej w finale ATP Barclays World Tour Final w Londynie. To co Henri i jego partner rodem z Melbourne – John Peers, pokazali w O2 Arena przechodzi ludzkie wyobrażenie. Dzięki nim debel stał się spektaklem. Kto wie czy gdyby nie poważne urazy kolana, które dopadły Kontinena we wczesnej fazie kariery, dziś nie grałby o wielkie trofea w singlu. To prawdziwy kumpel i dobry człowiek” – prawi o mieszkańcu Tallina Grigor Dimitrow.          

                                   

Szpital Epworth

 

Ostatni przystanek Freda… Nikt się tego nie spodziewał. W 1995 roku Perry przyleciał do Melbourne, aby komentować turniej dla stacji BBC. Wspominał o swoim zwycięstwie na kortach White City w Sydney w 1934 roku. Godzi się przypomnieć, że Australian Open nie zawsze był rozgrywany w Melbourne. Bywały edycje kiedy gospodarzem turnieju były nowozelandzkie miasteczka takie jak Hastings czy Christchurch. Fred był psotnikiem, niezwykle barwną postacią, przeto ciekawą dla brytyjskich telewidzów. 29 stycznia 1995 roku Fred Perry skomentował finał singla panów pomiędzy Andre Agassim a Pete Samprasem. Cztery dni później w święto Matki Boskiej Gromnicznej Fred odszedł w zaświaty… Upadł podczas kąpieli w hotelu. Brał prysznic, nieszczęśliwie przewrócił się w strugach wody, połamał pechowo nogę i mimo nadludzkich wysiłków nie uratowano chłopiny, choć leżał w najlepszym szpitalu w Melbourne - Epworth. Smutne… Fred nie zamierzał umierać nad Yarrą. Chciał wyzionąć ducha nad Tamizą…

 

Fred był piekielnie utalentowany. Królował w tenisie stołowym (był mistrzem świata w 1929 roku), a na korcie błyszczał, choć rakietą zaczął wymachiwać okrutnie późno – w wieku 18 lat. Uchwyt kontynentalny, znakomity forhend. Perry wygrywał finały singla na Roland Garros, na wimbledońskiej trawie, na US Open. Kompletny zawodnik. Żaden brytyjski tenisista nie wygrał Australian Open od czasów triumfu Freda Perry’ego. John Lloyd przegrał finał w grudniu 1977 roku z Vitasem Gerulaitisem, a Andy Murray pięciokrotnie schodził pokonany z Rod Laver Arena. Klątwa wisi, a w tym roku okazała swoje wyjątkowo diabelskie oblicze: Murray odpadł już w IV rundzie. Prochy Freda spoczywają w muzeum na kortach Wimbledonu. Cóż musi uczynić Andy, aby odczarować australijskie korty i wygrać Szlema w Melbourne. Aborygeni z plemienia Dja Dja Wurrung twierdzą, że należy zjeść trawę rosnącą na Kooyong i zatańczyć corroboree. Wówczas demony odfruną…

Tomasz Lorek z Melbourne, Polsat Sport
Przejdź na Polsatsport.pl

PolsatSport.pl w wersji na telefony z systemem Android i iOS!

Najnowsze informacje i wiadomości na bieżąco, gdziekolwiek jesteś.

Komentarze

Przeczytaj koniecznie