Trybański: Pamiętam jeszcze kolor skarpetek

Koszykówka

Cezary Trybański dokonał rzeczy, wtedy wydawało się, niemożliwej: dostał się do klubu NBA. Kilka tygodni temu ogłosił zakończenie kariery. Jak wspomina tamten czas?

Łukasz Majchrzyk: Pamięta pan jeszcze kolor skarpetek, jakie dostał na dzień dobry w Memphis?

Cezary Trybański: Oczywiście, że pamiętam. Dostałem białe, bo tam były do wyboru tylko białe, albo czarne. Był podział: do białych butów - białe skarpetki, a do czarnych butów - czarne skarpetki. Tylko już nie pamiętam, który zestaw był na mecze u siebie, a który na wyjazdowe. Na pewno obowiązywały przepisy, które zabraniały grania w różnokolorowych butach.

Na "dzień dobry" nowy zawodnik dostawał sprzęt opakowany logo NBA...

Dostawałeś sprzęt, dostawałeś koszulki "wyjściowe". A czy każdy dostawał taki zestaw? Pamiętam zabawną historię. Kiedy byłem jeszcze na testach i odwiedzałem kolejne drużyny, to na trening dostałem komplet ubrań. Na skarpetkach było logo, a ja założyłem je przed podróżą samolotem. Na lotnisku zaczepiła mnie jakaś nieznajoma dziewczyna i zaczęliśmy rozmawiać. Zapytała, gdzie gram? Odpowiedziałem, że jestem z Polski i gram w Europie, bo wtedy jeszcze nie było mowy o żadnym pewnym kontrakcie. Powiedziałem prawdę, a ona na to odparła, że jestem niemiły i ją oszukuję. Nie wiedziałem, o co chodzi. Dopiero później dowiedziałem się w klubie, że wtedy jeszcze takich skarpetek nie można było nigdzie kupić i mogli je mieć tylko zawodnicy klubów NBA.

Ta sytuacja zdarzyła się w USA? Może to była jedna z gruppies, polujących na zawodników NBA, która zwietrzyła swoją szansę?

Nie wiem jak to odebrać (śmiech). Mogło coś w tym być, skoro wiedziała, że tylko zawodnicy mają skarpetki (śmiech).

To musiał być wielki przeskok: początek lat 2000 w Polsce i tutaj nagle wielki świat. Jak się udało nie utonąć?

Wszystko było nowe i wszystkiego musiałem się uczyć. Chyba najtrudniejsze było to, że nikogo przede mną nie było. Nie było do kogo zadzwonić, ani zapytać się o wskazówki. Jedyną osobą, która próbowała mi pokazać ten świat była śp. Małgosia Dydek. Podeszła do mnie podczas Ligi Letniej w Utah i opowiadała mi jak wyglądają treningi, zajęcia. Ostrzegała, że będzie to dla mnie trudny okres i codziennie będę musiał dawać z siebie wszystko. Każdy czeka na moje miejsce. I tak było.

Wchodził pan do drużyny, gdzie Generalnym Menedżerem była jedna z legend, czyli Jerry West. To od razu ustawia wszystko w odpowiednich proporcjach?

Dla mnie to było miłe zaskoczenie, kiedy pojechałem na trening pokazowy, a Memphis Grizzlies grali Ligę Letnią w LA. Zostałem zaproszony do nich na trening pokazowy i zjawił się sam Jerry West. Robiłem różne ćwiczenia, testy, a tu nagle poproszono mnie o oddanie rzutu z połowy. Wziąłem piłkę, rzuciłem i wpadło. West był bardzo zaskoczony i poprosił mnie, żebym zrobił to drugi raz, bo to pewnie przypadek. Rzuciłem drugi raz i też wpadło. Nie zapomnę też testów na skoczność, kiedy West był zaskoczony, jak wysoko sięgnąłem. West powiedział, że testował wielu wysokich zawodników i rzadko byli w stanie tak wysoko skoczyć. Tam, poza Jerry'm Westem było kilku skautów tej drużyny i oni zwracali uwagę na każdy szczegół: na to, w jaki sposób ustawiam stopy, jak odpoczywam. Pamiętam, że podczas jednego treningu jeden z zawodników oparł ręce na kolanach, żeby odpocząć. Usłyszał, że nawet, jeśli jest zmęczony, to ma stać prosto. Następny, który tak zrobi, zostanie wyrzucony z treningu. Jeśli pokazywałeś, że jesteś profesjonalistą, to nawet jeśli miałeś mniejsze umiejętności, miałeś szanse na kontrakt.

Michalis Kiritsis: w powszechnej opinii to on załatwił kontrakt w NBA.

Prawda jest taka, że kiedy został trenerem w Pruszkowie, był zdziwiony, że nie trenuję z drużyną i rzucam na boczne kosze. On pierwszy powiedział, że zagram kiedyś w NBA. Wtedy był wyśmiewany. Mój kontrakt się kończył, a on zostawał w klubie i bardzo nalegał na przedłużenie umowy. Pamiętam, że rozmawialiśmy o przedłużeniu kontraktu we trzech: on, ja i prezes. Bardzo mocno mnie przekonywał, aż wreszcie spojrzał na zegarek i powiedział, że musi lecieć, i resztę mam dogadać z prezesem. Usłyszałem, że umowę mam jeszcze do końca sezonu i dopiero wtedy usiądziemy do rozmów. Rozmowy zostały zawieszone. Potem wyleciałem do USA. Pewnie, gdybyśmy doszli do porozumienia, to podpisałbym umowę na dwa, trzy lata i nigdzie bym nie poleciał. Byłem wolnym zawodnikiem, miałem wizytówki do agentów i zadzwoniłem. Powiedziałem, że szukam klubu w Europie, ale musiałem być gotowy na wyruszenie na treningi w każdej chwili. Powiedziałem, jaka jest prawda, że nie mam gdzie trenować i usłyszałem: przylatuj do Stanów, do będziemy trenować. Dalszy ciąg historii media wielokrotnie opisywały.

Na wysokich, białych zawodników był wtedy popyt?

Kiedy ja byłem w lidze, szukano wysokich centrów, którzy grają blisko kosza. Teraz to się zmienia, szuka się ludzi, którzy biegają i rzucają z daleka. Nie umiem odpowiedzieć na pytanie, co zaważyło, że trafiłem do NBA. Byłem tam, trenowałem, zwróciłem uwagę skautów. Zapytali się, czy mam agenta, poprosili o numer. Wieść się rozeszła, że jest wysoki zawodnik, który potrafi też wysoko skakać i na trening pokazowy przyjechali przedstawiciele 11 drużyn, z czego 9 wyraziło chęć, żebym odwiedził ich w centrach treningowych. Jeździłem tam, trenowałem i potem od wszystkich dostałem propozycję podpisania kontraktu. To nie było tak, że spodobałem się tylko jednej osobie.

Słynny mecz z Michaelem Jordanem...

Jestem z tego pokolenia, które dorastało na Jordanie, czy Dennisie Rodmanie. Każdy z nas marzył o tym, żeby zobaczyć spotkanie z jego udziałem na żywo. Złożyło się tak, że wylądowałem w USA i oglądać go z bliska. Dla mnie zaskoczeniem było też to, że przed meczem ćwiczyło się w siłowni. Myślałem, że wysłali mnie, bo jestem rookie. Wszedł tam Shaquille O'Neal i zaczął ćwiczyć. Podszedł do mnie i porozmawiał, mówił, że będzie ciężko. Wspominał, jak był szczuplutki i wysoki, trafiając do ligi. Byłem pod wrażeniem tego, na jakich ciężarach pracował.

Wiedział nawet, że jest pan z Polski.

Wiedział i to też było dla mnie zaskoczeniem. Przybilismy piątki.

Z Jordanem takiego kontaktu nie było?

Podziękowaliśmy sobie po meczu, minąłem go w szatni, ale nawet nie próbowałem zaczepiać. Nie był moim przyjacielem (śmiech). Patrzyłem na niego jak na guru. Dzieciak z Polski jest nagle obok niego. Ciężko to opisać słowami.

Wiele lat spędził pan w lidze NBDL - zapleczu NBA. To miała być furtka do powrotu do NBA?

W Toronto byłem ostatnim zawodnikiem, który został skreślony z drużyny przed sezonem. Zapytali mnie, co zamierzam robić? Powiedziałem, że pakuję się i wracam do Europy. Powiedzieli, żebym tego nie robił i został w USA, w NBDL. Jeśli któryś z wysokich graczy dozna kontuzji, to będą mogli po mnie sięgnąć. To nie jest tak, że przestają się tobą interesować. Byłem z Toronto cały cas w kontakcie, pojawiali się na moich meczach. To było chyba głównym powodem, dla którego zostałem.

Był jeszcze epizod w Chicago Bulls. Wydawało się, że to może wypalić: Polak w "polski mieście".

Wielu nas trafiło wtedy do Chicago. Dikembe Mutombo nawet tam nie leciał i jego kontrakt od razu został rozwiązany. Ja dostałem jeszcze szansę wzięcia udziału w campie, ale nie wywalczyłem sobie miejsca. Postawiono na innych, ale potem przeciwko zawodnikowi, który okazał się lepszy ode mnie, grałem w D-League, czyli też nie zagrzał długo miejsca. Z perspektywy czasu mogę żałować, że kiedy byłem w NBA, to NBDL nie była tak popularna, jak obecnie. Brakowało mi ogrania. Najlepszym rozwiązaniem byłoby trenowanie z drużyną NBA i granie w D-League, ale ta liga wtedy raczkowała. Może, gdybym się pojawił troszkę później, to inaczej by się to potoczyło.


Łukasz Majchrzyk, Polsat Sport
Przejdź na Polsatsport.pl

PolsatSport.pl w wersji na telefony z systemem Android i iOS!

Najnowsze informacje i wiadomości na bieżąco, gdziekolwiek jesteś.

Przeczytaj koniecznie