Vaculik wspiął się na żużlowy Krywań

Żużel
Vaculik wspiął się na żużlowy Krywań
fot. Cyfrasport

Każdy chłopiec urodzony na Słowacji, powinien za życia wspiąć się na wierzchołek Krywania – przepięknego tatrzańskiego szczytu. Martin Vaculik, żużlowiec z Żarnovicy, udowodnił, że choćby pioruny biły o ziemię, potrafi znaleźć miejsce w żlebie, z którego przeprowadzi wzorowy atak szczytowy. Martin wygrał GP na żużlu w Gorzowie Wielkopolskim.

Martin długo wzbraniał się przed debiutem na Wyspach Brytyjskich. Wyczerpujące podróże, deszczowa aura, konieczność stworzenia nowego parku maszyn, a człowiek chciałby pooglądać wschód słońca podczas przebieżki pod Slavkovskym stitom… Martin zaprzyjaźnił się z Simonem Steadem, został ojcem po raz drugi, okrzepł i uznał, że skoro inni mistrzowie świata (Hancock, Holder, Doyle) liznęli w sporym wymiarze jazdy w Anglii, to dlaczegóż nie skosztować toru w Leicester i innych uroczych geometrycznych dziwactw…

 

12 kwietnia Martin zaczął kręcić kółka na Abbey Stadium w Swindon, ale pech chciał, że nieszczęśliwie upadł i  doznał skomplikowanego złamania nogi w kostce. Lekarze w szpitalu w Bristol mieli spory orzech do zgryzienia, ale wywiązali się doskonale ze swojego zadania. Ambitny Słowak wiedział, że musi przebyć żmudną rehabilitację, aby wrócić w pełni sił na tor. „Zakładałem, że trzy rundy Speedway Grand Prix będą spisane na straty: Horsens, Hallstavik i Cardiff. Wiedziałem, że przebudzę się w Malilli. Byłem świadom, że kontuzja jakiej doznałem w kwietniu była bardzo poważna. Kiedy przebywasz na bocznicy kolejowej, tracisz pewność siebie. Inni startują, a ty wypadasz z rytmu. Potrzeba czasu, aby okrzepnąć i odbudować formę.

 

– Gdy opuściłem szpital w Bristol, wsiadłem do samolotu i udałem się do Bratysławy. Usiadłem z ołówkiem w ręku i nakreśliłem plan powrotu do żużla. Priorytetem była polska ekstraliga, a Stal Gorzów Wielkopolski bardzo mnie potrzebowała. Brytyjscy chirurdzy spisali się na medal, a złamanie nogi w kostce było najgorszym scenariuszem ze wszystkich możliwych. Dwie kości przebiły skórę i dokonały niezłego bigosu. 13 kwietnia poddałem się operacji, która trwała 3 i pół godziny i tuż po przebudzeniu wiedziałem, że to nie będzie ostatni zabieg… – wspomina fenomenalny żużlowiec rodem z maleńkiego miasteczka Żarnovica. W czasach komunistycznego reżimu w Żarnovicy funkcjonował klub żużlowy pod szyldem Preglejka, w barwach którego ścigał się tata Martina – Zdeno Vaculik…

 

Sam zapracuję na dziką kartę

 

W finałowym wyścigu GP w Gorzowie Wielkopolskim słabszy moment na wieżyczce miał Szwed: Krister Gardell. W pierwszym podejściu Patryk Dudek nie popełnił grzechu i prawidłowo wstrzelił się, więc nie wiedzieć czemu sędzia, były żużlowiec Indianerny Kumla, miły jegomość, przerwał wyścig…

 

W drugim akcie Bartosz Zmarzlik udowodnił, że zmężniał i stoczył ostry bój na łokcie z Duzersem. Podpora Falubazu upadła na tor. Na szczęście, miłośnik czeskiego smażonego sera i hranolek, wstał o własnych siłach i pokazał, że podobnie jak jego idol – Włoch Max Biaggi – dwukrotny mistrz świata w wyścigach superbikes – ma piekielne złoża odwagi. Gdy już wszystko zagrało, Martin Vaculik pokazał, że zna najszybsze ścieżki na gorzowskim torze i pognał po zwycięstwo do mety. Zagrano wzruszający i chwytający za serce hymn „Nad Tatrou sa blyska, hromy divo biju”, a Martin był oszołomiony ze szczęścia…

 

– W GP wszyscy jadą na 120%. Nikt nie podaruje ci grama wolnej przestrzeni. W Swindon na domiar złego złamałem kość piszczelową. Gdy po pierwszej operacji właściwie poukładano kości, wiedziałem, że 18 kwietnia muszę przebyć kolejny poważny zabieg chirurgiczny. Zamontowano w moim ciele dwie płytki i kilka śrub. Usłyszałem, że lekarze muszą dokonać przeszczepu fragmentu skóry z prawego uda. Jednak, kiedy pobrano fragment z prawego uda i poddano go analizie pod mikroskopem, okazało się, że nie można go użyć, więc pobrano mi skórę z lewego uda! Tego uda, na którym mam piękny tatuaż! Druga operacja trwała aż 9 i pół godziny… Bardzo długo spałem po tym zabiegu, a moje organy potrzebowały sporej dozy odpoczynku. Przed kontuzją moje ciało wyglądało rewelacyjnie. Sporo biegałem, trenowałem, jeździłem na rowerze. Gdybym nie przepracował zimy, trudniej byłoby mi wrócić do pełnej sprawności. Miałem też sporo farta, bo zarówno brytyjscy chirurdzy jak i mój zaprzyjaźniony słowacki rehabilitant wykonali znakomitą pracę. Przy tak skomplikowanym urazie kostki, normalni ludzie nie wsiadają na motocykl przez 6 miesięcy. Ja usiadłem na motocykl 6 tygodni po feralnym wypadku. To gigantyczne ryzyko. Minęły 4 miesiące od upadku w Swindon, a ja awansowałem do finału GP w szwedzkiej Malilli… – uśmiecha się Martin Vaculik.

 

Rentgen wykazał, że kości są zespolone, ale gdy Słowak usiadł na motocyklu w duńskim Horsens, rozmaite myśli kłębiły się w głowie. Wieczny pląs i niepokój, a szanse Martina na udział w zawodach kształtowały się na poziomie 50/50…

 

– W Horsens moja kostka była „podtrzymywana przy życiu” na śrubach… Miałem ograniczoną swobodę ruchu kostki. Lekarze twierdzą, że być może, przy dobrych wiatrach (takich jakie wieją w Velkej Studenej Dolinie w Tatrach Wysokich), po roku odzyskam 80% sprawności w kostce. W porządku, więcej nie potrzebuję. 80% wystarczy, aby biegać… – mówi Słowak.

 

10 punktów wywalczonych w leśnych zakamarkach w pobliżu Malilli było zastrzykiem optymizmu dla Słowaka. Martin lubi tor na stadionie imienia Edwarda Jancarza. Zapytano Vaculika czy nie zechciałby otrzymać dzikiej karty na sezon 2019 z uwagi na bolesną kontuzję i brak możliwości startu w Warszawie oraz w Pradze. Odpowiedź zdumiewająca, acz znamionująca wielką klasę Słowaka…

 

– Nie rozmyślam o stałej dzikiej karcie na sezon 2019. Uważam, że na świecie jest wielu znakomitych żużlowców, którzy ścigają się na wysokim poziomie. Podejrzewam, że kibice chętnie obejrzeliby ich w akcji w cyklu GP. Będę ścigał się najlepiej jak potrafię w trzech pozostałych rundach, ale nic na siłę. Nie zamierzam usiąść i płakać. Żałuję, że przydarzył się tak nieszczęśliwy wypadek, bo przed sezonem czułem, że stać mnie na dobry wynik w GP. Życie napisało inny scenariusz i trzeba się zmagać z przeciwnościami losu, a nie płakać w rękaw rodziców. Wychowałem się podziwiając motocyklistów, kierowców F1 i bokserów, więc gen walki przechowuję w sobie i walczę aż do ujrzenia szachownicy… – rzekł szczęśliwy triumfator rundy w Gorzowie Wielkopolskim.

 

Maciej Janowski i Nicki Pedersen też do ułomków nie należą. Walczą ze wszystkich sił. W GP nie ma miejsca dla sióstr miłosierdzia. Tu pokazuje się środkowe paluszki, czasami fruwają zębatki i krzesełka. Czasami ktoś kogoś popchnie w ciemnym tunelu po zakończeniu szesnastego wyścigu, ktoś komuś nie zostawi miejsca przy bandzie, a jury zawodów zasili kasę FIM nakładając kary za zachowanie niegodne sportowca i obelżywy język. W ferworze walki i na wysokiej fali stresu człowiek tworzy zjawiska, które później nie są uroczą fotografią artysty Jana Saudka. To ludzkie. Jesteśmy nieodgadnioną plątaniną emocji. Maciej Janowski, człowiek zazwyczaj spokojny, wyjechał z Gorzowa uboższy o 2000 euro, a Nicki zerknął do portfela i zobaczył, że dźwiga o 300 euro mniej. To efekt kar nałożonych przez jury za reakcję, która zdaniem FIM (Międzynarodowej Federacji Motocyklowej) nie przystoi żużlowcom. Gdy obaj panowie pojawią się nieopodal winnic w słoweńskim Krsko, łagodne wzgórza i poezja France Preserena kojąco wpłyną na rozżarzone ognie stłumione pod kaskami…

Tomasz Lorek, Polsat Sport
Przejdź na Polsatsport.pl

PolsatSport.pl w wersji na telefony z systemem Android i iOS!

Najnowsze informacje i wiadomości na bieżąco, gdziekolwiek jesteś.

Komentarze

Przeczytaj koniecznie