Za Chiny Ludowe, czyli przypadki Polaków w lidze chińskiej. Mączyńskiego czeka trudne zadanie

Piłka nożna
Za Chiny Ludowe, czyli przypadki Polaków w lidze chińskiej. Mączyńskiego czeka trudne zadanie
Krzysztof Mączyński w 2014 roku będzie występował w zdobywcy Pucharu Chin – Guizhou Renhe / PAP

Krzysztof Mączyński zamieniając Zabrze na chiński Guizhou Renhe zdecydował się na świetne zarobki, ale i nowe życie. Bycze języki na talerzach, liczące kilka tysięcy kilometrów loty i korupcja – za Wielkim Murem Polaka czeka prawdziwy szok. Były piłkarz Górnika nie jest pierwszym Polakiem, który spróbuje podbić chińskie boiska. Przed nim próbowało tego sześciu śmiałków.

Wielkie, piłkarskie nazwiska – jak Drogba czy Anelka – przeplatające się z setkami anonimowych Chińczyków. Wielotygodniowe koszarowanie w bazach treningowych i podróże, w trakcie których pokonuje się dziesięciokrotną szerokość Polski. Diabelska temperatura, która nie doskwiera tylko w liczących dziesiątki pięter supernowoczesnych wieżowcach. Wszystko to przeżyło już sześciu polskich piłkarzy, którzy jako pionierzy przed laty podbijali ligę chińską. Teraz to wszystko czeka Krzysztofa Mączyńskiego z Górnika Zabrze, który niedługo ruszy liczący 7,5 tys. kilometrów lot do leżącego wschodzie Zhōngguó, czyli Państwa Środka, miasta Renhe.

Marek Jóźwiak, Sylwester Czereszewski, Jacek Paszulewicz, Bogdan i Marek Zając, a także Emmanuel Olisadebe – każdy z nich Chiny i tamtejszy futbol zapamiętał inaczej. Wszyscy jednak przekonują, że to przygoda, którą warto przeżyć.


Krzysztof Mączyński i jego nowa pracodawczyni - chińska miliarderka Xiu Li Hawken

250 tys. euro... tygodniowo

Nie Wielki Mur i terakotowa armia cesarza Qin Shi przyciągają do Chin piłkarzy z całego świata. Magnesem są godne zarobki, które tamtejsze kluby oferują obcokrajowcom. Mączyński, jeśli wypełni swój trzyletni kontrakt, zainkasuje sześć milionów złotych. Dla przeciętniaka z ligi polskiej to bajońskie zarobki o jakich wcześniej mógł tylko marzyć. Na pieniądze nie mogli narzekać także jego poprzednicy. – W klubie wszyscy mieli umowy w yuanach. Po przeliczeniu miejscowi dostawali 1200 dolarów miesięcznie, a my pensje na poziomie średniego klubu w Europie – ocenia Marek Jóźwiak, pierwszy Polak w chińskiej Jia-A League.

Atrakcyjne kontrakty oferowała Europejczykom także druga liga. – Umowa, którą tam miałem, była wyższa od tych, które podpisywałem u nas w kraju – tłumaczy Jacek Paszulewicz, który, tak jak Sylwester Czereszewski, przez sezon występował na zapleczu chińskiej ekstraklasy. Były legionista zdradza nieco więcej: – Można było skasować  150-200 tys. dolarów, czyli tyle, ile w Polsce mieli wtedy najlepsi.

W Chinach dorobił się także Emmanuel Olisadebe. Oli, który w 2008 roku w barwach Henan Jianye był wicekrólem strzelców ligi, nie chce tego potwierdzić, ale rocznie na jego konto z racji umowy i premii miało wpływać nawet 400 tys. dolarów. Nieźle, jak na piłkarza na emeryturze. Dodać trzeba, że Olisadebe w Chinach nie płacił za zakwaterowanie, jedzenie i transport. Wszystkie opłaty pokrywał klub. – Dobre miejsce na zakończenie kariery – uśmiecha się były reprezentant Polski. Z drugiej jednak strony jak kieszonkowe wyglądają pensje naszych piłkarzy przy kontrakcie Didiera Drogby, który w Shanghai Shenhua miał obiecane 250 tys. euro, ale… tygodniowo.

Dwanaście godzin w powietrzu


Państwo Środka to jeden z największych krajów na świecie, a więc i problemy są tam większe, niż gdziekolwiek indziej. Najbardziej uciążliwe jest podróżowanie. – Do Szanghaju jeździliśmy autokarem, bo to był najbliższy wyjazd – tylko 300 kilometrów. Pozostałe wyja…, to znaczy wyloty były po kilka tysięcy kilometrów – mówi Czereszewski. – Czasami nawet po 7-8 tys! – dodaje Jóźwiak i wspomina najdłuższą podróż: – Lot trwał chyba z 12 godzin. Później przesiadka, kolejna, autokar. Przed meczem, który graliśmy w niedzielę, wyruszaliśmy w czwartek! – wraca pamięcią do tamtych dni.

Podróże autokarem czasami dłużyły się nie tylko przez kolejne kilometry. Czereszewski wspomina: – Kiedy jechaliśmy na mecz, to w telewizji nigdy nie leciała bijatyka z Gibsonem, albo Stallonem, tylko ciągle ich karatecy. Są zakochani w kulturze swojego kraju. Dla obcokrajowca to jednak uciążliwe.


Sylwester Czereszewski spędził sezon w drugoligowym Jiangsu Shuntian / fot. legia.com

Innym problem była komunikacja. Jóźwiak przypomina sobie pewne zgrupowanie w Korei Południowej. – W hotelu w Seulu nikt nie siadał na kanapę, bo było tam napisane… „No smoking” – śmieje się. – Im się wydawało, że to znaczy „nie siadać”. Ja usiadłem, a oni zdziwieni: „czemu on łamie przepisy?” – opowiada. Kłopoty z dogadywaniem się miał także Bogdan Zając, który przez półtora sezonu walczył o utrzymanie się w pierwszej lidze z Shenzhen Kingway, a później Shangqingyin. – Miejscowi często zapraszali nas na obiady czy kolacje, ale nigdzie nie mogliśmy iść bez tłumacza. 99% ludzi tam mówi tylko w swoim dialekcie – wspomina Zając.

Uciążliwe były także trwające po kilka dni, a czasami tygodni przedmeczowe zgrupowania. Olisadebe na przykład w bazie pod Zhengzhou przesiadywał bez przerwy. – Nie wychodził na kolacje, ani spacery. Ciągle siedział w swoim pokoju – opisuje Łukasz Cielemęcki z Przeglądu Sportowego, który jako jedyny polski dziennikarz odwiedził Oliego w Chinach. Bogdan Zając wspomina natomiast, jak podczas obozu przygotowawczego zgrupowanie piłkarzy trwało… sześć tygodni! – Na wyspie Hai-Kou było kilka zespołów. Trenowaliśmy cały czas, od rana do wieczora – mówi i opisuje dziwne testy. – Nazywały się yo-yo. Europejczyków nie dotyczyły, ale Chińczycy musieli je przejść. Mieli do przebiegnięcia wyznaczony dystans. Główna próba i dwie powtórki. Jeśli nie zdali, nie mogli grać w ekstraklasie. Takie testy na pierwszoligowca – opowiada.

Pole, pole, ryżu pole!


Poza treningami obcokrajowcy szukali odskoczni. Najbardziej doskwierała samotność. – Nikt nie bierze rodziny ze sobą, bo jest za daleko i warunki do życia są zbyt trudne. To zwykła praca nastawiona na zarobek – wyjaśnia Czereszewski. – My i tak mieliśmy dobrze, bo centra treningowe mogliśmy opuszczać bez pozwolenia. Miejscowi byli zmuszeni pytać o specjalną przepustkę – wyjaśnia Paszulewicz. Nie wszyscy są w stanie wytrzymać w takich warunkach. Najdłużej radę dał Marek Zając, który w Chinach mieszka do dziś. Olisadebe podołał trzy lata. Pozostali Polacy wrócili do kraju po kilkunastu miesiącach.


Marek Zając przez kilka lat występował w Shenzhen

Piłkarze opowiadają, że po zajęciach głównie szukali europejskich klimatów, najczęściej – jadłodajni. Chińskie smaki mało komu przypadały do gustu. – Jadłem kiedyś język byka, smakował jak nasza wątróbka. Proponowali też wyroby z psa lub małpi móżdżek, ale nie skorzystałem. Nie warto było ryzykować szczególnie, że w niektórych knajpach piętnastu Chińczyków jadło z jednego gara – wspomina Bogdan Zając. Marek Jóźwiak: – Najbezpieczniej było stołować się w hotelach. W Sheratonie na przykład kolacja kosztowała 15 dolarów.

Wszyscy jednak z wielkim podziwem wspominają chińskie miasta. Mimo upływu lat z zachwytem roztaczają wizje zapamiętanych krajobrazów: wielopoziomowe jezdnie-ślimaki, supernowoczesne lotniska, niekończące się autostrady i drapacze chmur. – Nasze miasto, Shenzhen, było jednym z najbogatszych w całym kraju. Zbudowano je na wzór Hong-Kongu, z którym graniczyło. I faktycznie, tak się tam czuliśmy – mówi Zając. O stadionach z podziwem opowiada Jacek Paszulewicz. – W drugiej lidze miały 50-60 tys. miejsc. Na Wisłę w tym samym czasie wchodziło ledwie 10 tys.
 
Mimo świateł miast wszechobecna była komuna i bieda. Największa – oczywiście na prowincji. – Najłatwiej było zobaczyć prawdziwe Chiny, gdy jechaliśmy do bazy treningowej położonej zazwyczaj kilkadziesiąt kilometrów za miastem. Patrzyliśmy na ubóstwo, pola rolników i modliliśmy, żeby się tam tylko nie zatrzymywać – relacjonuje Czereszewski. – Rolnictwo to ich główne zajęcie, więc nie powinno to dziwić. Różnica między miastem, a wsią, była jednak ogromna – wyjaśnia Zając. Jóźwiak dodaje, że na porządku dziennym były mijające się luksusowe Audi A6 ze starą, rozklekotaną Wołgą.

Polacy walczą o utrzymanie


Zazwyczaj polscy zawodnicy trafiali do zespołów, które nie były ligowymi potentatami. Pierwszy do Chin trafił Jóźwiak, którego do Shenyang Jinde sprowadził w 2001 roku z francuskiego Guingamp Henryk Kasperczak, który w kantońskim klubie był trenerem i dyrektorem sportowym. – Zespół mieliśmy po prostu słaby. Zdarzało się, że wcześniej przegrywali 0:8, 0:9. Po moim transferze trochę się poprawiło. Przegrywaliśmy już tylko 1:3 – śmieje się Jóźwiak. Pomóc miał mu Rafał Pawlak z Widzewa Łódź. Podpisał nawet kontrakt, ale szybko nabawił się poważnej kontuzji. – W sparingach grałem dobrze, strzeliłem gola, ale na treningu Chińczyk pomógł mi zerwać więzadła krzyżowe – mówi.

Przed spadkiem dwa lata bronił się także zespół Bogdana i Marka Zająców. Co prawda jeszcze w 2004 roku klub zdobył mistrzostwo kraju, a rok później wystartował w Azjatyckiej Lidze Mistrzów (z Makiem w składzie), ale już w 2006 Shenzhen straciło potężnego sponsora - Jianlibao Group, producenta napojów gazowanych – i celem stało się utrzymanie w lidze, Dzięki dwóm Polakom - skuteczne. – W kilku meczach uratowaliśmy punkty, strzeliliśmy ważne gole i udało się zostać w lidze – wspomina Bogdan, dziś asystent selekcjonera Adama Nawałki.

Indywidualnie najlepiej lepiej wiodło się Emmanuelowi Olisadebe, a jego zespół, dzięki świetnej skuteczności strzeleckiej byłego reprezentanta naszego kraju (w sezonach 2008 i 2009 łącznie 22 bramki), najpierw utrzymał ligowy byt, a później zajął najlepsze w historii klubu miejsce w lidze – trzecie. Już po odejściu Oliego Henan spadł do China League One.


Emmanuel Olisadebe i kibice Henan Jianye

Bez większych szans na pokazanie się w ekstraklasie byli Czereszewski i Paszulewicz, którzy grali w drugiej lidze – w drużynach Jiangsu Sainty i Chengdu Wuniu. Pierwszy szybko stał się miejscową gwiazdą. Rozegrał 24 spotkania i strzelił trzy bramki. – Graliśmy w dziwnym ustawieniu 3-6-1, więc zamiast za atak odpowiadałem za obronę. Poszło jednak nieźle, bo zajęliśmy piąte miejsce – wspomina Czereszewski. Znacznie gorzej swoją chińską wyprawę zapamiętał Paszulewicz, który z Państwa Środka, poza wspomnieniami, wywiózł także sporo kontuzji.

Wszyscy biegają za piłką, ale warto


Dużym i bolesnym problemem chińskiej piłki była do niedawna korupcja. Jeszcze w 2009 roku policja aresztowała prezesa klubu Chengdu Blades, który został oskarżony o przekupienie trenera zespołu rywali. Kilka miesięcy wcześniej do aresztu trafiło kilku piłkarzy, sędziów, działaczy i dwóch byłych prezesów Chińskiego Związku Piłki Nożnej. Skazano ich na wyroki do 10 lat pozbawienia wolności. Jóźwiak zdradza, że z niecnym procederem wiązało się także odejście Henryka Kasperczaka. – Trener dowiedział się, że kilku miejscowych piłkarzy obstawiało u bukmachera… porażki Shenyang. Nie chciał pracować w takich warunkach i opuścił Kanton – relacjonuje.

Może kłopoty z łapownictwem są jednym z powodów, dla których Polacy ligę oceniają nienajlepiej. Twierdzą: poziom trzymali obcokrajowcy, Chińczycy występowali raczej w roli uczniów. – Miejscowi dużo biegali, ale piłka raczej im przeszkadzała – mówi Czereszewski. – Taktyczny dramat – dodaje Jóźwiak. Analitycznie na sprawę patrzy Bogdan Zając. – Technicznie i motorycznie nie można było wiele im zarzucić. Byli przygotowani do gry na naprawdę wysokim poziomie. Trenowali ciężko, bo dla nich była to szansa na lepsze życie. Cały kłopot polegał właśnie na taktyce. Atakowali bez planu, bronili się bez planu, trochę jak na podwórku.

Sporo zależy także od szkoleniowca. – Kiedy pracował z nami Niemiec wszystko było OK. Później przyszedł Chińczyk i zaczęliśmy ćwiczyć o dziwnych porach dnia, w dniu wylotu na mecz, potem po powrocie – wraca pamięcią do 2004 roku Paszulewicz i dodaje, że zawodnicy praktycznie nie mieli wolnego. – Nikt nie wytrzyma długo chińskiego reżimu treningowego – ocenia Jóźwiak, który również miał kłopoty z miejscowym trenerem. – Nie znał się na niczym, nie miał pojęcia co robi. To był cyrk, nie zajęcia – ostro ocenia.

Nikt nie ma jednak wątpliwości, że liga chińska bardzo szybko się rozwija. Zając uważa, że nie ma innej możliwości, jeżeli od lat stawia się tam na zagranicznych trenerów i piłkarzy. Jednym z nich jest Krzysztof Mączyński z Górnika. Nie musi mierzyć się, tak jak jego poprzednicy-pionierzy, z początkami piłkarskiej profesjonalizacji futbolu w Chinach, ale i tak będzie czeka go trudne zadanie. – Jeśli Krzysiek myśli, że będzie łatwo, to powiem mu…, że za Chiny Ludowe! – kończy Czereszewski.
Sebastian Staszewski, Polsat Sport

PolsatSport.pl w wersji na telefony z systemem Android i iOS!

Najnowsze informacje i wiadomości na bieżąco, gdziekolwiek jesteś.

Komentarze