Matysik dla Polsatsport.pl: Miałem łzy w oczach, gdy otrzymałem dyplom fizjoterapeuty...

Dziś reprezentanci - nawet jak nie grają na Mundialu - to milionerzy i to nawet nie w złotówkach, a w euro. Często nawet multimilionerzy. Waldemar Matysik - gdy miał 20 lat - wywalczył medal mistrzostw świata. Opowiada o tym ze wzruszeniem, ale i dodaje: "Miałem łzy w oczach, gdy w wieku 40 lat otrzymałem dyplom fizjoterapeuty. Mam zawód - zarabiam na rodzinę". Niedawno Matysik - na zaproszenie prezesa PZPN, Zbigniewa Bońka - gościł w Polsce. 52-letni Ślązak koszulkę z Białym Orłem zakładał 55 razy, z czego jest dumny.
Roman Kołtoń: Prezes Boniek zaprosił na spotkanie międzypaństwowe swojego druha z medalowej drużyny w Hiszpanii, Waldemara Matysika. Jesteś druhem Bońka, a trzeba zaznaczyć, że w tamtej drużynie był duch.
Waldemar Matysik: Idealnie powiedziane. Ten duch jakby przechodził ze starszych piłkarzy na młodszych. Filarami ekipy w Hiszpanii w 1982 roku byli medaliści mistrzostw świata z Niemiec z 1974 roku - Lato i Żmuda. Atmosfera od początku była wspaniała. Mieliśmy jeden cel - po pierwsze wyjść z grupy w eliminacjach. Na naszej drodze stanęli Niemcy z NRD. Na każdym zgrupowaniu, na każdym treningu, na każdej gierce towarzyszył nam duch. Ten duch był w nas!
Zbyszek Boniek kiedyś powiedział, że reprezentacja to była jego drużyna. Myślę, że wszyscy tak czuliście. Graliście na co dzień w Widzewie, czy Górniku, niektórzy występowali już za granicą, ale reprezentację traktowaliście szczególnie.
Naprawdę można powiedzieć, że dla nas to był dzieciątko - coś wspaniałego. Jak przychodziło powołanie, to każdy cieszył się. Od pierwszego dnia na zgrupowaniu była atmosfera, bo rzeczywiście wszyscy wiedzieli, że to nasza drużyna.
Debiutowałeś u Ryszarda Kuleszy i to jako nastolatek.
Pamiętam ten mecz - w Krakowie z Algierią wszedłem na 20 minut. Wygraliśmy 5:1. Musiał odejść po aferze na Okęciu - Kulesza to był człowiek z charakterem, a przy tym niezwykle skromny. Później nastał Antoni Piechniczek. I u niego byłem najmłodszym kadrowiczem - obok Piotra Skrobowskiego. On był z października, a ja z września - obaj rocznik 1961. Skrobowski też pojechał na Mundial do Hiszpanii, ale nie mógł grać, gdyż doznał kontuzji.
Piechniczek nie bał się postawić w eliminacjach mistrzostw świata - w decydujących meczach z NRD - na młodego Buncola w Chorzowie i młodego Matysika w Lipsku.
Sam byłem zaskoczony. Zawsze mi jednak powtarzał, że mam to coś, czego reprezentacja potrzebuje. Tak jak wcześniej Maszczyk u Górskiego. Szukało się drugiego Maszczyka. Szukał takiego piłkarza trener Piechniczek. Potrzebny był zawodnik, który wykona to odpowiedzialne zadanie. Może nie spektakularne, może nie dla publiczności, czy dziennikarzy, ale było ważne dla drużyny. Defensywny pomocnik to odpowiedzialność - to ciągła praca, aby asekurować bocznych obrońców, gdy włączają się do akcji ofensywnej. Czy stoperów.... Żeby cały zespół był pewny w defensywie. Ułożona gra obronna powoduje, że można wygrać tytuły. Z przodu mieliśmy wybitnych piłkarzy, którzy zawsze mogli strzelić gola. Ja byłem od asekuracji - wiązałem obronę z atakiem. Zbyszek Boniek zawsze mi powtarzał: "Graj do przodu, nie do tyłu, nie wszerz". Była szybka wymiana piłek...
Czasami wspominałeś, że miałeś zmysł, aby właściwie wypełniać zadania defensywnego pomocnika.
Trener Piechniczek mówił, że mam ten zmysł, aby przejąć piłkę. Tego nie da się wytrenować - z tym trzeba się urodzić. Wiedziałem dokładnie, gdzie przyjdzie piłka. Kiedy dziś kogoś trenuję, czy komuś tłumaczę specyfikę gry na pozycji defensywnego pomocnika, to podkreślam, że należy przed rywalem dojść do piłki. To był mój najważniejszy obowiązek. Widziałem ruch kolegów - bocznych obrońców, to od razu wyczuwałem sytuację. Potrafiłem przejąć też dużo piłek bezpańskich - w środku pola. Potrafiłem się umiejętnie ustawić - czytałem grę przeciwnika. Patrzyłem w oczy rywala, a nie pod nogi. Stąd wiele potrafiłem wywnioskować. Tego zmysłu naprawdę nie da się wytrenować - z tym trzeba się urodzić.
Piechniczek podjął ryzyko w Lipsku, a później nie bał się tego ryzyka w samych finałach Mundialu. To były szczególne mistrzostwa świata - w Polsce trwał "stan wojenny", nikt nie chciał z nami grać meczów międzypaństwowych. Jak pojechaliśmy na turniej, to zaczęliśmy od dwóch bezbramkowych remisów - z Włochami i Kamerunem. I w końcu jest przełom z Peru, a później kolejne fantastyczne mecze, czy z Belgią, czy ze Związkiem Sowieckim. Prezes Boniek, jak dziś się spotkaliście, to śmiał się, że obiecał Ci zniesienie z boiska na rękach, gdybyś wykorzystał sytuację sam na sam z bramkarzem Sowietów, Dasajewem.
"Ruscy" chcieli nas złapać na pozycji spalonej. Jednak ja postanowiłem sam się przebijać - z naszej połowy. I znalazłem się sam na sam z Dasajewem. Ten stał i czekał na mnie. Uderzyłem tak jakoś - "piką", czy jakoś tak i piłka poleciała nad bramką. Boniek poszedł i mówi: "Waldek, jakbyś bramkę strzelił, to Cię znoszę na rękach do szatni". Przy transparentach "Solidarności" na trybunach. Przyznałem dziś: "Zbyszek, ja nie miałem już siły - samo to pobiegnięcie do szesnastki rywala, to już było coś przy tej temperaturze, która panowała". Tam było ponad 40 stopni w ciągu dnia.W meczu traciłem 5-6 kilogramów.
W każdym meczu?
W każdym meczu! I jeszcze dwa razy mnie wzięli do kontroli dopingowej, bo biegałem jak nakręcony. Pojechaliśmy świetnie przygotowani na ten turniej. Zaczynaliśmy obozem w górach - w Wiśle...
Czy to prawda, że biegaliście w kopnym śniegu? Zbigniew Boniek wspominał dziś GOPR, który zatrzymał Cię na granicy z Czechosłowacją.
To prawda - biegłem pierwszy, a tu ktoś krzyczy: "Chłopczyku, nie tam, nie tam - ta strona jest polska". A tu za chwilę wyprzedzali mnie Boniek i Smolarek. Zawsze chciałem być pierwszy - na każdym wyjściu w góry. Biegłem na 1000 metrów w górę, narzucając takie tempo, że Włodek Smolarek i Zbyszek Boniek krzyczeli, żebym na nich zaczekał. A ja im na to z uśmiechem na twarzy: "Nie ma mowy panowie!". Często byłem w naszym ośrodku i spokojnie jadłem gorący obiad, a część zawodników liczyła na to, że im ktoś podgrzeje...
Skąd to miałeś? Jak rozumiem to talent - ten zmysł i to przygotowanie fizyczne.
Miałem to połączenie duszy z ciałem - tę niesamowitą ambicję. A jak człowiek jeszcze grał dla kraju - walczył o medale. Dla każdego piłkarza mistrzostwa Europy, czy świata to uniwersytet. Większej sprawy nie ma. Jeśli jesteś już tam, to chcesz dawać z siebie wszystko. Gra się dla kraju - gra się dla narodu. Ludzie do dziś pamiętają nas, uczestników Mundialu w Hiszpanii. To dla nas największe wyróżnienie.
Zdarzają się takie sytuacje, że ktoś poznaje na ulicy? Wiem, że latem zawsze przyjeżdżasz na Śląsk...
Byliśmy kiedyś u okulistki - z dziećmi i z żoną. Pada nazwisko Matysik, a pani okulistka wychodzi z gabinetu, idzie po poczekalni i mówi od progu: "Panie Matysik, co to za czasy były wtedy, jak wyście w piłkę grali". Dzieci - jeszcze małe - patrzą na mnie i pytają: "Skąd ta pani Cię zna?". Odpowiadam: "Bo kawał roboty zrobiliśmy dla Polski. Dlatego ci ludzie to pamiętają". Nas jest medalistów Mundialu w 1974 roku - dwudziestu dwóch i medalistów Mundialu w 1982 roku - też dwudziestu dwóch.
Kilka nazwisk się powtórzyło, ale to dosłownie kilka. Żmuda, Lato i Szarmach.
Tak kilka, ale jest nas niespełna czterdziestu, którzy wywalczyli medal dla Polski w piłkarskich finałach mistrzostw świata.
Chciałem się jeszcze dopytać o tamte mecze z 1982 roku - o mecz z Peru, o którym często mówi Boniek, czy trener Piechniczek. To było "być albo nie być"...
W pierwszym meczu z Włochami grałem, w drugim z Kamerunem siedziałem na trybunach. Jednak już wcześniej trener Piechniczek mówił mi, że z Peru zagram. Byliśmy niesłychanie skoncentrowani. Nie było wiele słów w szatni. Do przerwy było 0:0 i w tej przerwie była taka mobilizacja, taka koncentracja. Na sto procent. Widać to było po twarzach.
S łyszałem, że lubiłeś się koncentrować do meczu - że to był sposób przygotowania do spotkania.
Byłem przykładem dla młodszych piłkarzy. Już w szatni skupiałem się w sobie. Prowadziłem dialog z samym sobą, aby wykonać jak najlepiej zadania, które powierzył mi trener. Aby połączyć duszę z ciałem i aby tę energię dać w meczu. To przychodzi z wiekiem, chociaż ja to miałem już na tych mistrzostwach w Hiszpanii w 1982 roku. Z wiekiem jednak wiedziałem to jeszcze lepiej. Po odprawie wchodziłem w taki dialog ze sobą...
Mogliśmy wygrać półfinał Mundialu z Włochami?
Zbyszek Boniek był zawieszony, Andrzeja Szarmacha trener nie wystawił, ale to gdybanie jest, czy przydałby się w tym meczu. W tym spotkaniu jednak Włosi czuli się mocni...
Wygrali wcześniej z Argentyną, wygrali z Brazylią...
I w tej pogodzie trafili na nas. Szli w górę. Z nami wygrali zasłużenie, podobnie jak z Niemcami w finale.
Mecz o trzecie miejsce z Francją był dla Ciebie dramatem. Ty - człowiek, który zawsze daje z siebie wszystko - w przerwie nagle mówi, że nie może dalej grać.
Tak było. Podszedłem do trenera i to powiedziałem...
Chyba jedyny raz w życiu...
Tak, jedyny. To dla mnie była porażka. Zbyszek Boniek mówi: "Nie ma żadnej zmiany. Ty musisz do końca grać. Nie ma żadnej zmiany. Biegasz i asekurujesz jak należy". Powiedziałem jednak: "Zbyszek, nie - już nie potrafię".
Wróciłeś do Polski i co się stało? Jaka choroba Cię trapiła?
To było odwodnienie organizmu - człowiek był do niczego... Na początku byłem w domu, później w szpitalu. Mówię tak - dziękuję Bogu, że z tego wyszedłem i znowu grałem w piłkę na poziomie. Zawsze babcia i rodzicie mówili: "To jest młody organizm, wyjdzie z tego".
Po jakim czasie wróciłeś na boisko?
Najpierw po pół roku, a później jeszcze raz znalazłem się w szpitalu - na krótko. Do roku czasu trwały moje problemy... Dostawałem za mało płynów w Hiszpanii - to mnie zgubiło. Nie było takich możliwości, jak miały inne reprezentacje. Hotel był bez klimatyzacji - działacze oszczędzali na nas, aby jak najwięcej pieniędzy przywieźć do kraju. Mój organizm później się zregenerował.
Zagrałeś jeszcze na Mundialu w Meksyku w 1986 roku, ale to nie były udane mistrzostwa dla Polski.
Było za dużo grup w drużynie. Jak się zaczyna podział na grupy w zespole, to jest koniec... Kwalifikacje jeszcze wszystko dobrze, ale później straciliśmy harmonię. Wcześniej młodzi podporządkowywali się starszym, a w Meksyku tego zabrakło.
W Hiszpanii była hierarchia i wszystko wyglądało jak należy, a w Meksyku starsi i młodzi wzajemnie się zwalczali...
Zwalczali się. Każdy chciał grać, każdy chciał utrwalić swoją pozycję. Może grać tylko jedenastu. Część była niezadowolona, a przez to nie było atmosfery. Gdy po męczarniach wyszliśmy z grupy, trafiliśmy w dodatku na Brazylię...
Później wyjechałeś z Polski - do Auxerre. Trzy lata pracowałeś z Guy Roux.
Grałem tam trzy lata - tam była rodzinna atmosfera. Tradycyjnie sprowadzano piłkarzy z Polski - od Szeji, przez Klose, Szarmacha, Janasa, Zgutczyńskiego...
Musiał być jakiś Polak w Auxerre - wtedy pewnie nauczyłeś się pić Chablis?
To fakt, tam się nauczyłem pić wino - nie tylko Chablis, ale i czerwone wytrawne. Auxerre to było wspaniałe przeżycie. Francja to jest kraj do życia. Mówi się "c'est la vie" - tam się pracuje, żeby żyć... Wspaniały czas, grałem prawie wszystkie mecze, dostałem specjalną premię od Guy Roux, byłem w jednym zespole z takimi piłkarzami, jak Eric Cantona, Enzo Scifo...
Na koniec kariery była Bundesliga - Hamburg.
To też coś niesamowitego. Dla mnie to było też marzenie grać w Bundeslidze, chociaż wówczas uznawano, że najlepsze ligi to angielska i włoska. Zawsze patrzyłem na niemieckie drużyny - po klubowej erze Ajaxu była era Bayernu, a ich reprezentacja - od 70 minuty wygrywała mecze.
Jesteś Ślązakiem - dwa paszporty?
Tak, polski i niemiecki. Cieszę się, że mam polski, ponieważ nasze korzenie są z Polski. Śląsk jest Polski, ale ma swoją specyfikę. Pamiętam, jak przyjeżdżaliśmy na zgrupowania i panowie piłkarze z Warszawy nie rozumieli, co gadamy między sobą. Trzeba im było tłumaczyć. Pamiętam, że tak było już w reprezentacji juniorów, którą wtedy prowadził pan Apostel. Była nas grupa ze Śląska. I pan Apostel, który jest z Bytomia, cieszył się, że słyszał śląską gwarę...
Co czujesz, gdy widzisz obecną reprezentację. Są w niej Piszczek, Błaszczykowski i Lewandowski. Kibice myślą, że skoro jest to trio z Dortmundu to powinna być silna kadra. A tak nie jest...
Tak samo myślę, ale tych trzech nie wystarcza. Musi być jedenastka, musi być i ten dwunasty, czy trzynasty zawodnik w kadrze. A nawet szesnasty, czy osiemnasty. Ta trójka z Dortmundu ma wpajać innym piłkarzom pewne rzeczy. To co im wpaja Klopp - że trzeba gonić po całym boisku, że trzeba stosować pressing, aby odzyskać piłkę. Trzeba pracować nad mentalnością - nie tylko liczy się, że ktoś przyjdzie na kadrę i poczuje reprezentantem. Na boisku leży prawda. Nie poza boiskiem, nie w szatni. Wysoki pressing, gra do końca. Trio z Dortmundu ma też odpowiedni trening szybkościowy, a także wydolność, aby pracować dziewięćdziesiąt minut. Dla nas dobrym przykładem są Niemcy. Mają piłkarzy, którzy potrafią grać w piłkę, ale liczy się też odpowiednie przygotowanie kondycyjne.
Co robisz dziś?
Mam drugą karierę. I tak się cieszę, że mi się to wszystko udało. Byłem w Hamburgu. Tam spotkałem słynnego masażystę Hermanna Riegera, który pracował dziesiątki lat w Bundeslidze. To legendarna postać. Nawet miał pożegnalny mecz - jako masażysta! Chyba jako jedyny masażysta świata. Tak sobie kiedyś z nim siedzę przy kawce. Nie lubiłem masaży, więc kiedy ja przychodziłem do niego, to miał przerwę - mógł zaparzyć kawę. Czasami upierał się, że powinien masować, ale ja wolałem rozmawiać. I tak sobie kiedyś przy nim myślałem o przyszłości. "Taki zawód masażysty to mógłbym zdobyć" - rzekłem. Hermann na to: "Niedługo idę na emeryturę, więc możesz zająć moje miejsce". Ja do niego: "Nie o to mi chodzi. Twoje zajęcie to dwadzieścia cztery godziny na dobę - dla drużyny, a ja mam już dość wyjazdów, chcę pobyć z rodziną". I tak się stało. Zakończyłem karierę piłkarską w 1997 roku, mając 37 lat. W 1998 roku poszedłem do urzędu pracy - poprosiłem o przeszkolenie na masażystę. Skierowano mnie na fizjoterapię, a w Niemczech trwa to trzy lata. Trzy lata chodziłem do szkoły, aby mieć fach po karierze piłkarskiej. Podobną drogę wybrał Jacek Jarecki. Gdy w końcu otrzymałem papier ukończenia szkoły, miałem łzy w oczach. Młodzi ludzie stali w szpalerze i bili brawo, gdy odbierałem dyplom. Poszedłem z żoną do kawiarni i świętowaliśmy, że mam zawód, że mam pracę do końca życia. Do dziś pracuję w tym zawodzie w Bonn - z dziećmi, z młodzieżą. Jeżdżę też do domów dziecka, do przedszkoli. Mam zawód, zarabiam na rodzinę...
Waldemar Matysik: Idealnie powiedziane. Ten duch jakby przechodził ze starszych piłkarzy na młodszych. Filarami ekipy w Hiszpanii w 1982 roku byli medaliści mistrzostw świata z Niemiec z 1974 roku - Lato i Żmuda. Atmosfera od początku była wspaniała. Mieliśmy jeden cel - po pierwsze wyjść z grupy w eliminacjach. Na naszej drodze stanęli Niemcy z NRD. Na każdym zgrupowaniu, na każdym treningu, na każdej gierce towarzyszył nam duch. Ten duch był w nas!
Zbyszek Boniek kiedyś powiedział, że reprezentacja to była jego drużyna. Myślę, że wszyscy tak czuliście. Graliście na co dzień w Widzewie, czy Górniku, niektórzy występowali już za granicą, ale reprezentację traktowaliście szczególnie.
Naprawdę można powiedzieć, że dla nas to był dzieciątko - coś wspaniałego. Jak przychodziło powołanie, to każdy cieszył się. Od pierwszego dnia na zgrupowaniu była atmosfera, bo rzeczywiście wszyscy wiedzieli, że to nasza drużyna.
Debiutowałeś u Ryszarda Kuleszy i to jako nastolatek.
Pamiętam ten mecz - w Krakowie z Algierią wszedłem na 20 minut. Wygraliśmy 5:1. Musiał odejść po aferze na Okęciu - Kulesza to był człowiek z charakterem, a przy tym niezwykle skromny. Później nastał Antoni Piechniczek. I u niego byłem najmłodszym kadrowiczem - obok Piotra Skrobowskiego. On był z października, a ja z września - obaj rocznik 1961. Skrobowski też pojechał na Mundial do Hiszpanii, ale nie mógł grać, gdyż doznał kontuzji.
Piechniczek nie bał się postawić w eliminacjach mistrzostw świata - w decydujących meczach z NRD - na młodego Buncola w Chorzowie i młodego Matysika w Lipsku.
Sam byłem zaskoczony. Zawsze mi jednak powtarzał, że mam to coś, czego reprezentacja potrzebuje. Tak jak wcześniej Maszczyk u Górskiego. Szukało się drugiego Maszczyka. Szukał takiego piłkarza trener Piechniczek. Potrzebny był zawodnik, który wykona to odpowiedzialne zadanie. Może nie spektakularne, może nie dla publiczności, czy dziennikarzy, ale było ważne dla drużyny. Defensywny pomocnik to odpowiedzialność - to ciągła praca, aby asekurować bocznych obrońców, gdy włączają się do akcji ofensywnej. Czy stoperów.... Żeby cały zespół był pewny w defensywie. Ułożona gra obronna powoduje, że można wygrać tytuły. Z przodu mieliśmy wybitnych piłkarzy, którzy zawsze mogli strzelić gola. Ja byłem od asekuracji - wiązałem obronę z atakiem. Zbyszek Boniek zawsze mi powtarzał: "Graj do przodu, nie do tyłu, nie wszerz". Była szybka wymiana piłek...
Czasami wspominałeś, że miałeś zmysł, aby właściwie wypełniać zadania defensywnego pomocnika.
Trener Piechniczek mówił, że mam ten zmysł, aby przejąć piłkę. Tego nie da się wytrenować - z tym trzeba się urodzić. Wiedziałem dokładnie, gdzie przyjdzie piłka. Kiedy dziś kogoś trenuję, czy komuś tłumaczę specyfikę gry na pozycji defensywnego pomocnika, to podkreślam, że należy przed rywalem dojść do piłki. To był mój najważniejszy obowiązek. Widziałem ruch kolegów - bocznych obrońców, to od razu wyczuwałem sytuację. Potrafiłem przejąć też dużo piłek bezpańskich - w środku pola. Potrafiłem się umiejętnie ustawić - czytałem grę przeciwnika. Patrzyłem w oczy rywala, a nie pod nogi. Stąd wiele potrafiłem wywnioskować. Tego zmysłu naprawdę nie da się wytrenować - z tym trzeba się urodzić.
Piechniczek podjął ryzyko w Lipsku, a później nie bał się tego ryzyka w samych finałach Mundialu. To były szczególne mistrzostwa świata - w Polsce trwał "stan wojenny", nikt nie chciał z nami grać meczów międzypaństwowych. Jak pojechaliśmy na turniej, to zaczęliśmy od dwóch bezbramkowych remisów - z Włochami i Kamerunem. I w końcu jest przełom z Peru, a później kolejne fantastyczne mecze, czy z Belgią, czy ze Związkiem Sowieckim. Prezes Boniek, jak dziś się spotkaliście, to śmiał się, że obiecał Ci zniesienie z boiska na rękach, gdybyś wykorzystał sytuację sam na sam z bramkarzem Sowietów, Dasajewem.
"Ruscy" chcieli nas złapać na pozycji spalonej. Jednak ja postanowiłem sam się przebijać - z naszej połowy. I znalazłem się sam na sam z Dasajewem. Ten stał i czekał na mnie. Uderzyłem tak jakoś - "piką", czy jakoś tak i piłka poleciała nad bramką. Boniek poszedł i mówi: "Waldek, jakbyś bramkę strzelił, to Cię znoszę na rękach do szatni". Przy transparentach "Solidarności" na trybunach. Przyznałem dziś: "Zbyszek, ja nie miałem już siły - samo to pobiegnięcie do szesnastki rywala, to już było coś przy tej temperaturze, która panowała". Tam było ponad 40 stopni w ciągu dnia.W meczu traciłem 5-6 kilogramów.
W każdym meczu?
W każdym meczu! I jeszcze dwa razy mnie wzięli do kontroli dopingowej, bo biegałem jak nakręcony. Pojechaliśmy świetnie przygotowani na ten turniej. Zaczynaliśmy obozem w górach - w Wiśle...
Czy to prawda, że biegaliście w kopnym śniegu? Zbigniew Boniek wspominał dziś GOPR, który zatrzymał Cię na granicy z Czechosłowacją.
To prawda - biegłem pierwszy, a tu ktoś krzyczy: "Chłopczyku, nie tam, nie tam - ta strona jest polska". A tu za chwilę wyprzedzali mnie Boniek i Smolarek. Zawsze chciałem być pierwszy - na każdym wyjściu w góry. Biegłem na 1000 metrów w górę, narzucając takie tempo, że Włodek Smolarek i Zbyszek Boniek krzyczeli, żebym na nich zaczekał. A ja im na to z uśmiechem na twarzy: "Nie ma mowy panowie!". Często byłem w naszym ośrodku i spokojnie jadłem gorący obiad, a część zawodników liczyła na to, że im ktoś podgrzeje...
Skąd to miałeś? Jak rozumiem to talent - ten zmysł i to przygotowanie fizyczne.
Miałem to połączenie duszy z ciałem - tę niesamowitą ambicję. A jak człowiek jeszcze grał dla kraju - walczył o medale. Dla każdego piłkarza mistrzostwa Europy, czy świata to uniwersytet. Większej sprawy nie ma. Jeśli jesteś już tam, to chcesz dawać z siebie wszystko. Gra się dla kraju - gra się dla narodu. Ludzie do dziś pamiętają nas, uczestników Mundialu w Hiszpanii. To dla nas największe wyróżnienie.
Zdarzają się takie sytuacje, że ktoś poznaje na ulicy? Wiem, że latem zawsze przyjeżdżasz na Śląsk...
Byliśmy kiedyś u okulistki - z dziećmi i z żoną. Pada nazwisko Matysik, a pani okulistka wychodzi z gabinetu, idzie po poczekalni i mówi od progu: "Panie Matysik, co to za czasy były wtedy, jak wyście w piłkę grali". Dzieci - jeszcze małe - patrzą na mnie i pytają: "Skąd ta pani Cię zna?". Odpowiadam: "Bo kawał roboty zrobiliśmy dla Polski. Dlatego ci ludzie to pamiętają". Nas jest medalistów Mundialu w 1974 roku - dwudziestu dwóch i medalistów Mundialu w 1982 roku - też dwudziestu dwóch.
Kilka nazwisk się powtórzyło, ale to dosłownie kilka. Żmuda, Lato i Szarmach.
Tak kilka, ale jest nas niespełna czterdziestu, którzy wywalczyli medal dla Polski w piłkarskich finałach mistrzostw świata.
Chciałem się jeszcze dopytać o tamte mecze z 1982 roku - o mecz z Peru, o którym często mówi Boniek, czy trener Piechniczek. To było "być albo nie być"...
W pierwszym meczu z Włochami grałem, w drugim z Kamerunem siedziałem na trybunach. Jednak już wcześniej trener Piechniczek mówił mi, że z Peru zagram. Byliśmy niesłychanie skoncentrowani. Nie było wiele słów w szatni. Do przerwy było 0:0 i w tej przerwie była taka mobilizacja, taka koncentracja. Na sto procent. Widać to było po twarzach.
S łyszałem, że lubiłeś się koncentrować do meczu - że to był sposób przygotowania do spotkania.
Byłem przykładem dla młodszych piłkarzy. Już w szatni skupiałem się w sobie. Prowadziłem dialog z samym sobą, aby wykonać jak najlepiej zadania, które powierzył mi trener. Aby połączyć duszę z ciałem i aby tę energię dać w meczu. To przychodzi z wiekiem, chociaż ja to miałem już na tych mistrzostwach w Hiszpanii w 1982 roku. Z wiekiem jednak wiedziałem to jeszcze lepiej. Po odprawie wchodziłem w taki dialog ze sobą...
Mogliśmy wygrać półfinał Mundialu z Włochami?
Zbyszek Boniek był zawieszony, Andrzeja Szarmacha trener nie wystawił, ale to gdybanie jest, czy przydałby się w tym meczu. W tym spotkaniu jednak Włosi czuli się mocni...
Wygrali wcześniej z Argentyną, wygrali z Brazylią...
I w tej pogodzie trafili na nas. Szli w górę. Z nami wygrali zasłużenie, podobnie jak z Niemcami w finale.
Mecz o trzecie miejsce z Francją był dla Ciebie dramatem. Ty - człowiek, który zawsze daje z siebie wszystko - w przerwie nagle mówi, że nie może dalej grać.
Tak było. Podszedłem do trenera i to powiedziałem...
Chyba jedyny raz w życiu...
Tak, jedyny. To dla mnie była porażka. Zbyszek Boniek mówi: "Nie ma żadnej zmiany. Ty musisz do końca grać. Nie ma żadnej zmiany. Biegasz i asekurujesz jak należy". Powiedziałem jednak: "Zbyszek, nie - już nie potrafię".
Wróciłeś do Polski i co się stało? Jaka choroba Cię trapiła?
To było odwodnienie organizmu - człowiek był do niczego... Na początku byłem w domu, później w szpitalu. Mówię tak - dziękuję Bogu, że z tego wyszedłem i znowu grałem w piłkę na poziomie. Zawsze babcia i rodzicie mówili: "To jest młody organizm, wyjdzie z tego".
Po jakim czasie wróciłeś na boisko?
Najpierw po pół roku, a później jeszcze raz znalazłem się w szpitalu - na krótko. Do roku czasu trwały moje problemy... Dostawałem za mało płynów w Hiszpanii - to mnie zgubiło. Nie było takich możliwości, jak miały inne reprezentacje. Hotel był bez klimatyzacji - działacze oszczędzali na nas, aby jak najwięcej pieniędzy przywieźć do kraju. Mój organizm później się zregenerował.
Zagrałeś jeszcze na Mundialu w Meksyku w 1986 roku, ale to nie były udane mistrzostwa dla Polski.
Było za dużo grup w drużynie. Jak się zaczyna podział na grupy w zespole, to jest koniec... Kwalifikacje jeszcze wszystko dobrze, ale później straciliśmy harmonię. Wcześniej młodzi podporządkowywali się starszym, a w Meksyku tego zabrakło.
W Hiszpanii była hierarchia i wszystko wyglądało jak należy, a w Meksyku starsi i młodzi wzajemnie się zwalczali...
Zwalczali się. Każdy chciał grać, każdy chciał utrwalić swoją pozycję. Może grać tylko jedenastu. Część była niezadowolona, a przez to nie było atmosfery. Gdy po męczarniach wyszliśmy z grupy, trafiliśmy w dodatku na Brazylię...
Później wyjechałeś z Polski - do Auxerre. Trzy lata pracowałeś z Guy Roux.
Grałem tam trzy lata - tam była rodzinna atmosfera. Tradycyjnie sprowadzano piłkarzy z Polski - od Szeji, przez Klose, Szarmacha, Janasa, Zgutczyńskiego...
Musiał być jakiś Polak w Auxerre - wtedy pewnie nauczyłeś się pić Chablis?
To fakt, tam się nauczyłem pić wino - nie tylko Chablis, ale i czerwone wytrawne. Auxerre to było wspaniałe przeżycie. Francja to jest kraj do życia. Mówi się "c'est la vie" - tam się pracuje, żeby żyć... Wspaniały czas, grałem prawie wszystkie mecze, dostałem specjalną premię od Guy Roux, byłem w jednym zespole z takimi piłkarzami, jak Eric Cantona, Enzo Scifo...
Na koniec kariery była Bundesliga - Hamburg.
To też coś niesamowitego. Dla mnie to było też marzenie grać w Bundeslidze, chociaż wówczas uznawano, że najlepsze ligi to angielska i włoska. Zawsze patrzyłem na niemieckie drużyny - po klubowej erze Ajaxu była era Bayernu, a ich reprezentacja - od 70 minuty wygrywała mecze.
Jesteś Ślązakiem - dwa paszporty?
Tak, polski i niemiecki. Cieszę się, że mam polski, ponieważ nasze korzenie są z Polski. Śląsk jest Polski, ale ma swoją specyfikę. Pamiętam, jak przyjeżdżaliśmy na zgrupowania i panowie piłkarze z Warszawy nie rozumieli, co gadamy między sobą. Trzeba im było tłumaczyć. Pamiętam, że tak było już w reprezentacji juniorów, którą wtedy prowadził pan Apostel. Była nas grupa ze Śląska. I pan Apostel, który jest z Bytomia, cieszył się, że słyszał śląską gwarę...
Co czujesz, gdy widzisz obecną reprezentację. Są w niej Piszczek, Błaszczykowski i Lewandowski. Kibice myślą, że skoro jest to trio z Dortmundu to powinna być silna kadra. A tak nie jest...
Tak samo myślę, ale tych trzech nie wystarcza. Musi być jedenastka, musi być i ten dwunasty, czy trzynasty zawodnik w kadrze. A nawet szesnasty, czy osiemnasty. Ta trójka z Dortmundu ma wpajać innym piłkarzom pewne rzeczy. To co im wpaja Klopp - że trzeba gonić po całym boisku, że trzeba stosować pressing, aby odzyskać piłkę. Trzeba pracować nad mentalnością - nie tylko liczy się, że ktoś przyjdzie na kadrę i poczuje reprezentantem. Na boisku leży prawda. Nie poza boiskiem, nie w szatni. Wysoki pressing, gra do końca. Trio z Dortmundu ma też odpowiedni trening szybkościowy, a także wydolność, aby pracować dziewięćdziesiąt minut. Dla nas dobrym przykładem są Niemcy. Mają piłkarzy, którzy potrafią grać w piłkę, ale liczy się też odpowiednie przygotowanie kondycyjne.
Co robisz dziś?
Mam drugą karierę. I tak się cieszę, że mi się to wszystko udało. Byłem w Hamburgu. Tam spotkałem słynnego masażystę Hermanna Riegera, który pracował dziesiątki lat w Bundeslidze. To legendarna postać. Nawet miał pożegnalny mecz - jako masażysta! Chyba jako jedyny masażysta świata. Tak sobie kiedyś z nim siedzę przy kawce. Nie lubiłem masaży, więc kiedy ja przychodziłem do niego, to miał przerwę - mógł zaparzyć kawę. Czasami upierał się, że powinien masować, ale ja wolałem rozmawiać. I tak sobie kiedyś przy nim myślałem o przyszłości. "Taki zawód masażysty to mógłbym zdobyć" - rzekłem. Hermann na to: "Niedługo idę na emeryturę, więc możesz zająć moje miejsce". Ja do niego: "Nie o to mi chodzi. Twoje zajęcie to dwadzieścia cztery godziny na dobę - dla drużyny, a ja mam już dość wyjazdów, chcę pobyć z rodziną". I tak się stało. Zakończyłem karierę piłkarską w 1997 roku, mając 37 lat. W 1998 roku poszedłem do urzędu pracy - poprosiłem o przeszkolenie na masażystę. Skierowano mnie na fizjoterapię, a w Niemczech trwa to trzy lata. Trzy lata chodziłem do szkoły, aby mieć fach po karierze piłkarskiej. Podobną drogę wybrał Jacek Jarecki. Gdy w końcu otrzymałem papier ukończenia szkoły, miałem łzy w oczach. Młodzi ludzie stali w szpalerze i bili brawo, gdy odbierałem dyplom. Poszedłem z żoną do kawiarni i świętowaliśmy, że mam zawód, że mam pracę do końca życia. Do dziś pracuję w tym zawodzie w Bonn - z dziećmi, z młodzieżą. Jeżdżę też do domów dziecka, do przedszkoli. Mam zawód, zarabiam na rodzinę...
Komentarze