Zieliński: Nie pompujmy balonika Soczi 2014, bo huknie jak ten z Euro 2012

Zimowe
Zieliński: Nie pompujmy balonika Soczi 2014, bo huknie jak ten z Euro 2012
Justyna i Kamil mają największe szanse na medale w Soczi. / fot. PAP

Polacy są mistrzami świata w… rozbudzaniu nadziei przed wielkimi imprezami. Właśnie trwa licytacja ministrów i prezesów, ile to mamy szans i jak dużo medali przywieziemy z zimowych igrzysk olimpijskich w Soczi. 10, 12, 15 – kto da więcej. A na dwucyfrową liczbę krążków w Soczi mamy takie same szanse jak Radwańska na wygranie półfinału Australian Open z Cibulkovą. Teoretyczne. W praktyce prawie zerowe. 3-5 medali, to będzie sukces. Niestety pękł też bokserski balonik. Przebity Szpilką.

Oczywiście, jeśli chcemy wypisać wszystkie nasze, nawet najbardziej iluzoryczne szanse medalowe na igrzyskach w Soczi, to wyjdzie nam ich kilkanaście. Bo trzy razy Justyna Kowalczyk, trzy razy skoczkowie, po 2-3 razy biatlonistki, łyżwiarze szybcy i jeszcze odważna białogłowa śmigająca po muldach w skicrossie – Karolina Riemen.
 
Co innego jednak teoretyczne szanse, a co innego obiektywna, chłodna, merytoryczna analiza możliwości naszych zawodników oraz aktualnej formy, w stosunku do reszty świata. Agnieszka Radwańska też teoretycznie miała – po pokonaniu Wiktorii Azarenki, gdy wcześniej odpadły Serena Williams, Maria Szarapowa i Petra Kvitową – ogromne szanse na wygranie po raz pierwszy turnieju Wielkiego Szlema i 99 procent Polaków już ją widziało pokonującą w finale Australian Open Chinkę Na Li. W półfinale z Dominiką Cibulkovą Polka była zdecydowaną faworytką, nawet nie tylko dla nas. Bo przecież jest znacznie wyżej w rankingu WTA od Czeszki i jeszcze ograła Azarenkę 6:0 w trzecim secie.
 
Jeśli jednak podeszlibyśmy do tego spokojnie i merytorycznie, to wcale tak różowo nie było. Mecz z Azarenką, to nie było potwierdzenie znakomitej dyspozycji Radwańskiej w Australii, ale nagły wyskok formy. Wcześniej Polka męczyła się nawet z przeciętnymi rywalkami, musiała grać trzy sety z przeciętną Julią Putincewą z Kazachstanu, a także z Rosjanką Anastazją Pawliuczenkową. W przeciwieństwie do Czeszki, która na korcie spędziła ponad dwie godziny mniej, bo była w znakomitej dyspozycji i gromiła 6:0, 6:1 Szwajcarkę Stefanie Voegele, 6:0, 6:1 Hiszpankę Carlę Suarez Navarro (nr 15 na świecie), 6:3, 6:0 Rumunkę Simone Halep (nr 11 WTA). Jedyny trzysetowy mecz rozegrała z Marią Szarapową, ale nawet Rosjankę w trzecim secie rozbiła 6:1.

Dodając do tej wielkiej formy Cibulkovej fakt, że mająca najsłabsze warunki fizyczne spośród tenisistek światowej czołówki Radwańska rozegrała ciężki mecz w ćwierćfinale z Azarenką, a miała na regenerację organizmu niecałą dobę, w praktyce to Czeszka powinna być faworytką. Bukmacherzy płacili jednak z zwycięstwo Cibulkovej 2,8:1, co skwapliwie nie tylko ja wykorzystałem. Wynik znamy – 6:1, 6:2 dla Czeszki.

Irracjonalne wyniki

Dzień wygranej Radwańskiej z Azarenką był niezwykły dla polskiego sportu, jakieś dobre anioły i fluidy krążyły nad naszymi, bo tego samego dnia piłka ręczni zatrzymali Szwedów. Rozumiem, że wymęczyliby jedną bramką to zwycięstwo. Ale nie, oni rozbili ich dziesięcioma golami, co było równie irracjonalne, jak to 6:0 Radwańskiej w trzecim secie z Azarenką. Bo przecież wcześniej Białorusinka grała w Melbourne bardzo dobrze (broniła tam też tytułu), a Polka średnio. Na dodatek Radwańska miała ostatnio kompleks Azarenki, nie wygrała z nią od 2011 roku i zwykle były to ciężkie lania.

W następnym dniu wszystko wróciło już do normy, bo Radwańska gładko uległa Cibulkovej, a nasi szczypiorniści zgodnie z logiką przegrali z Chorwatami. Dla Agnieszki był to już drugi turniej wielkoszlemowy, w którym już była w ogródku i witała się z gąską. Czyli była w półfinale faworytką, w turnieju nie grała już Serena Williams i teoretycznie pierwsza lewa Wielkiego Szlema była na wyciągnięcie ręki. Podobnie było w 2013 roku w Wimbledonie, ale wówczas Cibulkovą była w półfinale w Londynie Sabine Lisicki (wtedy nr 23 WTA).

Radwańska po Australian Open awansuje co prawda na czwarte miejsce na światowej liście, ale przed napompowaniem kolejnych baloników przed Roland Garros, Wimbledonem, US Open, ciągle musimy pamiętać, że Polka ma mocno ujemny bilans spotkań ze wszystkimi zawodniczkami z czołówki. 0:8 z Sereną Williams, 4:12 z Azarenką, 2:8 z Szarapową, 1:5 z Kvitową i 5:6 z Na Li (plus 3:5 z Venus Williams, która już się nie liczy). Jest też jednak w tej wyliczance światełko w tunelu. Szarapowa jest już cieniem gwiazdy sprzed lat, w Melbourne grała siermiężnie. Serena niby dominuje, ale dość często w wielkich turniejach zdarzają jej się wpadki i przegrane gdzieś w 1:8 finału, jak teraz, czy w Wimbledonie. Kvitowa ma poważne problemy zdrowotne, Azarenka gra nierówno, a Na Li nie jest ani lepsza, ani dużo silniejsza od Agnieszki. Ta wygrana w wielkoszlemowym turnieju nie jest więc wcale taka nierealna…

Debel jak piłka plażowa

By nie podpompowywać balonika, dla ochłody, nie przeceniałbym też deblowego triumfu Łukasza Kubota w Melbourne, wyniesionego do rangi wydarzenia narodowego, które przyćmiewało w sobotnich serwisach nawet wojnę domową na Ukrainie. Owszem – szacunek, gratulacje, uznanie, ale trzeba też realnie ocenić rangę tego sukcesu. Trzeba się cieszyć, jest to sukces spektakularny, bo jednak to wygrana w Australian Open, a wcześniej tylko raz Polak zgarnął lewę Wielkiego Szlema – Wojciech Fibak, również w deblu i również w Australii. Trzeba jednak pamiętać, że wtedy rywalizacja deblistów była znacznie trudniejsza, stała na wyższym poziomie, bo w grze podwójnej występowała większość najlepszych tenisistów świata. Wtedy wygrać szlema w deblu, to było coś. Teraz to fajna sprawa, ale sportowo mniej więcej taka, jakby Polska zamiast mistrzostwa Europy w normalnej piłce nożnej zdobyła je w piłce plażowej.
 
Najlepsi tenisiści obecnie w deblu prawie nie grają, poza sporadycznymi występami dla zabawy, czy na poważnie w Pucharze Davisa. Debel jest więc rywalizacją zawodników klasy B, albo nawet C, co czyni go mocno niszowym. Przecież nawet Fyrstenberg z mającym sylwetkę mało sportową Matkowskim (ten szalał też w jeszcze bardziej ogórkowym mikście) o mało nie wygrali turnieju wielkoszlemowego. W debla grają więc zawodnicy, którzy w porównaniu do Nadala, Federera, czy Djokovicia w tenisa za bardzo grać nie potrafią, ale oczywiście nie chodzi o to, by deprecjonować ich umiejętności i sukcesy. Ale o to, by mieć świadomość ich rangi i wartości sportowej. Brawa dla Kubota, przeszedł do historii, ale nie wybierajmy go za ten triumf w Australii sportowcem roku w Polsce. Trudniej jest strzelić gola Swansea w lidze angielskiej, niż pokonać w deblu Butoraka i Klaasena.

W popularnym i uprawianym na całym świecie boksie pojawiła się w ostatnich dwóch latach kolejna wielka polska nadzieja – Artur Szpilka. Gość z filmową historią, kibol Wisły Kraków, z kryminalną przeszłością, wytatuowany, wygadany. Idealny kandydat na następcę Andrzeja Gołoty. „Szpila” opowiadał, że jest przyszłością polskiego boksu, że będzie kiedyś walczył o zawodowe mistrzostwo świata w królewskiej kategorii ciężkiej. Obejrzałem jego walkę z Bryantem Jenningsem i śmiem twierdzić, że Szpilka o mistrzostwo świata walczył nie będzie. Zwyczajnie nie ma potencjału, brakuje mu talentu, warunków. Mając o 20 cm krótsze ręce od rywala, biegał bezradny wokół Jenningsa i nie był mu w stanie zadać jednego poważnego ciosu, w końcu został znokautowany. Szpilka zrobi postępy, bo jest jeszcze młody, ale nie ma nawet 30 procent możliwości Gołoty z najlepszych lat, więc trudno mu będzie o znaczące sukcesy. Dziś z Tomaszem Adamkiem nie miałby szans. Ten balon pękł więc dla mnie, przekłuty Szpilką.   

Polskie szanse i medale jak yeti

Wróćmy do kilkunastu szans medalowych Polaków w Soczi w wyliczance prezesa Polskiego Związku Narciarskiego i szefa misji olimpijskiej Apoloniusza Tajnera, czy do ministra sportu Andrzeja Biernata, który ma nadzieję na nawet 10 medali Polaków na igrzyskach w Rosji. To są liczby z sufitu, które oceniłbym jako pobożne życzenia, nadmierny optymizm, a nie realną ocenę, rzeczową analizę. 10 medali dla Polski w Soczi to jest absolutnie mission impossible. Coś takiego w przyrodzie nie występuje. To jest yeti – legendarny potwór ze śniegu, którego jednak nikt nigdy nie widział.

Dziennikarz sportowy, którego cenię, Paweł Wilkowicz, bronił Tajnera, podkreślając, że prezes mówił nie o kilkunastu medalach, ale szansach na nie. I że ma nagranie, na którym Pan Apoloniusz mówi, że będzie się cieszył nawet z 3-4 medali w Soczi. Tyle, że w rozmowie z Wilkowiczem, który siedzi w temacie, Tajner nie może za bardzo wciskać propagandowego kitu. Jednak już podczas oficjalnego ogłoszenia polskiej kadry na igrzyska prezes PZN, gdy mówił do całego narodu podczas transmitowanego przez wszystkie media wystąpienia, podkreślał właśnie kilkanaście szans medalowych, a nie to, że jak zdobędziemy 3-4 medale, to trzeba się cieszyć. Przekaz poszedł taki, że Pani Kowalska z poczty będzie rozczarowana, że mamy ledwie trzy medale, a przecież było tyle szans. Minister Biernat też szczęśliwy z tych trzech krążków nie będzie.

Justyna i Adam zdobyli ponad połowę  

A patrząc realnie – stać nas na 4-5 medali w Soczi i taki rezultat trzeba będzie uznać za bardzo dobry, a jak będą tylko dwa medale to też wszystko będzie w miarę w normie. Nie jesteśmy potęgą zimową, jak kraje skandynawskie i alpejskie. Cztery lata temu w Vancouver zdobyliśmy sześć medali, a to był przecież nasz rekord na igrzyskach i niemal połowa wszystkich krążków w historii. Chciałoby się go pobić, ale to piekielnie trudne zadanie. Przecież 14 medali (w tym tylko dwa złote) to Polska zdobyła w całej historii zimowych igrzysk. Trudno żeby teraz tyle samo zdobyła na jednych. Do ery Małysza oraz Kowalczyk, do igrzysk w Salt Lake City w 2002 roku, mieliśmy w sumie zdobyte ledwie cztery zimowe medale olimpijskie, w tym jeden złoty po fartownym skoku Wojciecha Fortuny w 1972 roku w Sapporo (poza nim jeszcze Franciszek Groń-Gąsienica zdobył brąz w kombinacji norweskiej w 1956 roku, a łyżwiarki szybkie Elwira Seroczyńska i Helena Pilejczyk srebro i brąz cztery lata później).
          
Te rekordowe sześć medali w Vancouver wzięły się tylko i wyłącznie z tego, że trafiły nam się dwie wybitne postaci w sportach zimowych – Justyna Kowalczyk i Adam Małysz, którzy w Kanadzie zdobyli pięć z tych sześciu krążków. W sumie Justyna i Adam mają osiem olimpijskich medali (po cztery, ale Małysz nie ma złota, a Kowalczyk tak), a więc ponad połowę całego dorobku Polski w historii igrzysk. Przy letnich igrzyskach to nie do pomyślenia, by dwóch sportowców zdobyło ponad 50 procent wszystkich naszych medali.

Tak naprawdę właśnie Kowalczyk jest jedynym polskim sportowcem, o którym spokojnie można powiedzieć, że na prawie na pewno zdobędzie medal podczas igrzysk w Soczi. Ale głowę pod topór można w zasadzie zaryzykować tylko dla jednego krążka – w biegu na 10 km stylem klasycznym (może to być nawet złoto, ale Norweżki na pewno łatwo skóry nie sprzedadzą). W pozostałych konkurencjach (sprint stylem dowolnym, bieg łączony, 30 km dowolnym) Justyna może zdobyć medal, ale nie musi. Ze sprintu być może nawet zrezygnuje.

Stoch jak Ammann, czy Ahonen?

Mamy więc jeden w miarę pewny medal Kowalczyk i realną szansę na jej 1-2 kolejne. Reszta naszych szans jest w mojej ocenie palcem na wodzie pisana. Mamy oczywiście jeszcze jednego sportowca na bardzo wysokim poziomie – to Kamil Stoch, mistrz świata w skokach. Po pierwsze jednak, do klasy Małysza sporo mu ciągle brakuje. Po drugie skoki to dyscyplina niezwykle loteryjna, mocno nieprzewidywalna, gdzie często rządzi przypadek i bardzo dużo zależy od warunków atmosferycznych, a konkretnie od płatającego figle wiatru. Równie dobrze może komuś mocno zawiać pod narty i wrzucić takiego delikwenta na podium, jak i wiatr w plecy może zniweczyć nadzieje nawet największego mistrza. Coś o tym wie choćby znakomity Janne Ahonen, który był wielokrotnie mistrzem świata, wygrywał pięć razy Turniej Czterech Skoczni, zdobywał Puchar Świata, ale… nigdy nie zdobył nawet jednego olimpijskiego medalu w konkursach indywidualnych.

Przygotujmy się więc na loterię, skokową ruletkę. A poza tym skoczkowie walczą tylko o… srebrne i brązowe medale. Złote są już przecież zarezerwowane dla Simona Ammanna, który wygrywał oba olimpijskie konkursy zarówno w 2002 jak i 2010 roku. To oczywiście żarty, ale tak naprawdę nie wiemy w jakiej dyspozycji w Soczi będzie Kamil Stoch i jego koledzy, choć w ich przypadku zdobycie medalu indywidualnie (np. przez Jana Ziobrę, czy Macieja Kota) byłoby jednak sensacją i trudno to zakładać. Polacy mieli fantastyczny początek sezonu, wygrali kilka konkursów, Stoch długo był liderem Pucharu Świata. Jednak od Turnieju Czterech Skoczni zaczął się zjazd w dół, forma uciekła i dziś nie ma podstaw do tego, by być pewnym medalu Stocha w Soczi. Owszem, to już doświadczony, klasowy zawodnik, w końcu mistrz świata, ale wahania formy u skoczków są niesamowite. W jednym tygodniu ktoś wygrywa dwa konkursy, by za 2-3 tygodnie już się nie liczyć. I odwrotnie – zawodnik, który nie mógł wejść długo do dziesiątki, nagle za kilkanaście dni wygrywa konkurs za konkursem. Taki sport.

A w tym sezonie wahania formy u Polaków są szczególnie widoczne. W poprzednim przecież też – zaczęli fatalnie, a skończyli znakomicie. Oby teraz nie było odwrotnie. Stoch podczas zawodów w Wiśle zasygnalizował, że słabszy początek 2014 roku mógł być tylko wypadkiem przy pracy, albo zaplanowanym scenariuszem przed Soczi i że wraca do formy przed igrzyskami, ale w Zakopanem znów było przeciętnie. Jak będzie na igrzyskach – to pytanie do wróżki. Dużych pieniędzy na to, że Stoch na pewno zdobędzie w Soczi medal bym nie postawił, choć z jeden może wyciśnie. Szanse na to ma, ale to ulotna sprawa. Równie dobrze może wystrzelić z formą i zdobyć dwa złote medale jak Ammann, jak i być dwa razy poza pierwszą szóstką, a nawet dziesiątką (choć w taki kataklizm nie wierzę). Również w konkursie drużynowym Polacy teoretycznie mogą wskoczyć na podium, ale równie dobrze mogą skończyć na szóstym miejscu. Niejednokrotnie już zawodzili, znacznie częściej niż kończyli na medalowym miejscu.

Murańka nie będzie Fortuną

Również skład ogłoszony przez Łukasza Kruczka budzi kontrowersje. Trener pominął cudowne dziecko polskich skoków Klimka Murańkę, który już jako 10-latek niemal przeskakiwał Wielką Krokiew. Zrozpaczony Klemens płakał jak bóbr, załamał się, spalił koszulkę z napisem „Soczi 2014”, zdjęcia jej zgliszcz wrzucił do Internetu, a jego ojciec udzielał wywiadów i mówił, że syn jest solą w oku Łukasza Kruczka. Trener kadry postawił na doświadczenie i zawodników, których lepiej zna, dłużej z nimi pracuje – Piotra Żyłę i Dawida Kubackiego. Mam wątpliwości, czy Kruczek miał rację, ale oceni to historia, czyli występ naszej ekipy w Soczi.

Murańka bardzo dobrze zaprezentował się podczas Turnieju Czterech Skoczni. Były konkursy, że wskakiwał do dziesiątki i pokazywał duże możliwości. Czuło się, że ten młodzian może odpalić kiedyś taką rakietę, która poniesie go… na przykład po medal w Soczi. Już wiadomo, że nie poniesie. A mnie chwilami nachodziły takie myśli, że może ten Klimek będzie takim olimpijskim dzieckiem szczęścia jak Fortuna. Murańka podczas TCS był najlepszy z Polaków poza Stochem. W ostatnich konkursach też prezentował się nieźle. Odstrzelenie właśnie jego, to kunktatorstwo, trochę strach przed podjęciem ryzyka, bo jest najmłodszy, najmniej doświadczony w ekipie.
Kubacki w większości konkursów był gorszy od Klimka. Tak naprawdę w składzie na Soczi nie powinien się jednak znaleźć Żyła, który kompletnie stracił formę z początku sezonu, gdy Tajner mówił, że jest najlepszy na świecie. Był ostatnio najsłabszy z tej szóstki najlepszych polskich skoczków. Mam wrażenie, że pojechał ze względu na swoją pozycję w zespole. Jest jego dobrym duchem, w dodatku showmanem, błyszczącym w telewizji i mediach społecznościowych. Gdyby Kruczek nie powołał go na igrzyska, atmosfera w grupie mogłaby się zepsuć. Bezpieczniej było nie zabrać młodego Murańki.   

Śliski temat i Pan Bóg kule nosi  
 
Co poza Justyną i Stochem w Soczi? Bardzo prawdopodobne, że poza nimi nikt z Polaków nie zdobędzie medalu. A jeśli już, to realnie najwyżej jeszcze jeden, może dwa. Jakieś tam szanse mamy w biegach drużynowych łyżwiarzy i łyżwiarek szybkich, Tajner dorzucił jeszcze indywidualnie panczenistę Zbigniewa Bródkę. To jednak śliska sprawa. Nie jest tak, że Polacy na tym lodzie dominują, seryjnie zdobywają medale. Zdarzył nam się medal dziewczyn w Vancouver, ale bardziej zdarzył niż na niego liczyliśmy i możemy wierzyć w powtórkę. Życzymy go naszym panczenistkom, bo ta ładne i ambitne kobiety, ale lepiej nie mieć oczekiwań i być przyjemnie zaskoczonym niż zakładać medal i się rozczarować.

Na medal(e) liczymy także w biegach biatlonistek, ale osobiście – jak mawiał Wiech – przypuszczam, że wątpię. Nasze dziewczyny zrobiły postęp, Krystyna Pałka to wicemistrzyni świata, ale jednak Polek częściej nie ma na podium różnych zawodów niż są. Znacznie częściej. Na dodatek te które dobrze strzelają, nie za szybko biegają, a te dobre biegaczki często pudłują. Z dwóch dziewczyn można stworzyć prawdziwą mistrzynię, ale póki co takiej nie mamy. Musimy więc liczyć na fart, bo biatlon to podobnie jak skoki dyscyplina loteryjna. Nie z powodu wiatru, ale strzelnicy, gdzie zawodniczki strzelają, a Pan Bóg kule nosi. Albo często strzelają Panu Bogu w okno. Polki nie są w biatlonie żadnymi faworytkami. Są w gronie tych, z którymi trzeba się liczyć, jak im wszystko wyjdzie, które mogą sprawić niespodziankę, ale takich zawodniczek jest pewnie ze trzydzieści. Bardziej więc prawdopodobne, że Polki (odpukać) będą kończyć poza pierwszą dziesiątką niż zdobywać medale. I że w skicrossie to nasza nadzieja gdzieś się wywróci niż zjedzie najszybciej. Optymistą to ja nie jestem, przyznaję, raczej malkontentem.          

Oby nie Euro 2012 i PKP

W każdym razie trzeba mieć nadzieję, że polscy sportowcy będą się czuli i spisywali na śniegu, mrozie i lodzie lepiej niż pociągi PKP podczas niedawnego ataku zimy w naszym kraju. Aby nie skończyło się tak jak na piłkarskim Euro 2012. Graliśmy u siebie, w najsłabszej grupie w historii mistrzostw Europy, były nadzieje nawet na medal. Skończyło się tak, że nie wygraliśmy nawet jednego meczu, nie wyszliśmy z grupy, a napompowany balon pękł z wielkim hukiem.
Coś wiedzą też o tym nasi siatkarze. Z ostatnich wielkich imprez – igrzysk w Pekinie i Londynie, mistrzostw świata, Euro 2013 w Polsce – wracali na tarczy. Było wielkie rozczarowanie. A może po prostu niewłaściwa ocena szans. Bo przecież Brazylijczycy, Rosjanie i Włosi są od nas lepsi prawie zawsze. A trafienie na nich w ćwierćfinale wielkich imprez jest niemal nieuniknione. Tak więc możemy bardziej liczmy na niespodziankę, że znów kiedyś ich uda się ograć, niż oczekujmy od drużyny Stephane’a Antigi medalu na polskim mundialu. Podobnie w Soczi. Przestańmy śnić z Tajnerem i Biernatem o kilkunastu szansach medalowych. Miejmy świadomość, że 3-4 medale to już będzie powód do radości…  

Autor jest szefem sportu w „Polska The Times”
Robert Zieliński, Polsat Sport

PolsatSport.pl w wersji na telefony z systemem Android i iOS!

Najnowsze informacje i wiadomości na bieżąco, gdziekolwiek jesteś.

Komentarze