Miklas: Moje zimowe igrzyska olimpijskie - Albertville’1992

Zimowe
Miklas: Moje zimowe igrzyska olimpijskie - Albertville’1992
Grzegorz Filipowski nie wytrzymał psychicznego obciążenia. Był 11. /fot.

W swej komentatorskiej pracy obsługiwałem dla TVP, z miejsca rywalizacji oczywiście, pięć zimowych igrzysk olimpijskich. Szóste, które odbywały się w kanadyjskim Vancouver, już w roli gościa czy też jak kto woli eksperta w studiu TVP INFO. Tym razem do komentowania zbliżających się igrzysk w Soczi podczas wieczornych magazynów olimpijskich zaprosiła mnie telewizja Polsat.

Przy obsłudze zimowych igrzysk miałem troszkę szczęścia dwukrotnie komentując olimpijskie medale Polaków (Małysz, Sikora), które zawsze są dla nas wszystkich wielką radością. Przez dni dzielące nas od igrzysk w Soczi chcę podzielić się z Państwem tym, co z owych pięciu zimowych igrzysk najbardziej wryło mi się w pamięć. I co dla mnie było w nich najciekawsze, a o czym czasem nawet wysłannicy polskiej prasy (w niewielkiej zresztą liczbie) nie wiedzieli.

Mistrz wybudował hotel, oczywiście z drewnianych bali

Podczas moich pierwszych zimowych igrzysk olimpijskiego centrum, czyli samego Albertville, widziałem niewiele. Na dobrą sprawę tylko z okien autokaru, kiedy jechałem przez nie tranzytem do Courchevel, by komentować kombinację norweską. Samo miasteczko nie jest zresztą w jakiś szczególny sposób interesujące, o czym przekonałem się dziesięć lat później, kiedy z Courchevel komentowałem letnie zawody w skokach narciarskich. Zaś Les Saisies, odległe od Albertville o godzinę jazdy, w którym przyszło mi mieszkać przez prawie trzy tygodnie, okazało się wspaniałą stacją narciarską. Zbudowaną głównie z myślą o szusowaniu na nartach z otaczających tę miejscowość stoków. Choć sama dolina świetnie nadawała się także na trasy biegowe i biathlonowe. I te dwie dyscypliny odbywały się właśnie w Les Saisies.


Podczas moich pierwszych zimowych igrzysk olimpijskiego centrum, czyli samego Albertville, widziałem niewiele /fot. archiwum autora

Za znakomite do zainwestowania zarobionych na wyczynowym narciarstwie pieniędzy uznał to miejsce Frank Piccard. Mistrz olimpijski w supergigancie i brązowy medalista w zjeździe z poprzednich igrzysk w kanadyjskim Calgary, wybudował w Les Saisies piękny hotel, oczywiście z drewnianych bali i w alpejskim stylu, który nazwał właśnie „Calgary”. W tym to hotelu mieszkało wielu VIP-ów, a także komentatorzy telewizyjni. Z Telewizji Polskiej, oprócz mnie, Włodzimierz Szaranowicz, który komentował biegi. Mnie przydzielono biathlon i wspomnianą kombinację norweską.

Byłem na tych igrzyskach niezwykle zapracowany. Same transmisje z biathlonu – to byłaby fraszka, ale w tamtym czasie kierowałem działem sportowym ogólnopolskiej gazety „Nowy Świat” (notabene po jakimś czasie nie wytrzymała finansowo i po półtora roku przestała wychodzić), a w redakcji spodziewano się codziennej porcji świeżego i ciekawego materiału. Więc po przyjeździe pomyślałem, że bardzo przydałby mi się do pomocy 21-letni wówczas syn, już wtedy biegle znający francuski.

Tłumaczenia wybranych artykułów z "L’Equipe" (największa gazeta sportowa świata; na igrzyskach miała akredytowanych 60 dziennikarzy!) czy nasłuchiwanie francuskiej telewizji byłoby dla mnie wprost nieocenione. Zapytałem więc dyrektora hotelu, który był przyjacielem Franka Piccarda, o taką możliwość. – Nie widzę problemu – odpowiedział – przecież masz opłacony pokój dwuosobowy, więc pozostanie tylko zapłacić za śniadania. W efekcie po trzech dniach syn był już w Les Saisies, a ponieważ szefostwo polskiej ekipy olimpijskiej miało wolne akredytacje dla swoich gości, więc Marcin z takiej możliwości skorzystał. Na dodatek, jako akredytowany na igrzyskach, mógł korzystać z darmowych ski-passów, więc popołudniami najeździł się do woli na nartach. A stoki były zawsze świetnie przygotowane, zaś wyciągi krzesełkowe jeździły niemal puste. W Les Saisies w tym czasie amatorów białego szaleństwa niemal nie było. O czym za chwilę.

Żywili się tym, co dała natura

Pozostali dziennikarze, obsługujący biegi i biathlon, musieli dojeżdżać z Albertville. Stało się tak dlatego, że trzy miesiące przed igrzyskami wstrzymano wyposażanie dopiero co zbudowanego, dużego i eleganckiego hotelu, który okazał się być przedmiotem wielkiego finansowego przekrętu. Przestępstwo polegało na tym, że firma, która hotel budowała, istniała tylko wirtualnie, nie odprowadzając jakichkolwiek podatków. W ten zaś sposób Les Saisies zostało pozbawione na czas igrzysk sporej liczby hotelowych pokoi. A miejsce było wyjątkowej urody. Na dodatek dopisała pogoda. Śniegu było aż nadto, a przez całe igrzyska świeciło alpejskie słoneczko, ukazując z niewielkiego wzgórza piękny masyw najwyższego szczytu Europy – Mont Blanc.


Śniegu było aż nadto, a przez całe igrzyska świeciło alpejskie słoneczko /fot. archiwum autora

Igrzyska okazały się wielce spektakularnym sukcesem Francuzów. W założeniu miały wypromować mocno zaniedbany i najbiedniejszy we Francji region Savoie (Sabaudia), gdzie wcześniej nawet Francuzi rzadko jeździli na narty. Teraz rejon Trzech Dolin i związane z nią miejscowości: Courchevel, Meribel, Belleville czy Moutiers są znane wszystkim amatorom białego szaleństwa na świecie. Les Saisies to trochę oddzielna bajka, ponieważ położone jest po przeciwległej stronie Albertville, ale samo w sobie stanowi wielką atrakcję. W tej niezwykłej, olimpijskiej promocji Alp Sabaudzkich największą zasługę miał Jean-Claude Killy, który na igrzyskach w Grenoble (1968) zgarnął w narciarstwie alpejskim całą pulę, stając się wielkim idolem Francuzów. To on właśnie wymyślił igrzyska w Sabaudii i był współprzewodniczącym komitetu organizacyjnego.

Les Saisies niemal w całości zostało opanowane przez kibiców z Norwegii. Wikingowie, którzy jak wiadomo kochają narciarskie biegi, zaanektowali na czas igrzysk niemal wszystkie hoteliki i pensjonaty. Rzecz prosta stanowili przytłaczającą większość widowni na biegach, które Francuzów jakoś nie rajcowały. Francuzi, wspaniale przygotowani sportowo do igrzysk, zrobili natomiast niezwykłe postępy w biathlonie. Notabene właśnie od igrzysk 1992 roku zadomowili się w światowej czołówce na wiele lat. Kilka tysięcy Norwegów zjawiło się w Les Saisies, rezerwując pokoje grubo wcześniej, głównie dla swych dwóch gwiazd: Bjoerna Daehlie i Vegarda Ulvanga. I w najmniejszym stopniu się nie zawiedli. Dahlie i Ulvang zgarnęli niemal całą pulę, dzieląc się solidarnie złotymi medalami i wygrali też, co było oczywiste, bieg sztafetowy. Na dodatek zdobyli po jednym sreberku, a w biegu na 30 kilometrów klasykiem zajęli całe podium (Ulvang, Daehlie, Langli). Daehlie, prawdziwy harpagon, istna maszyna do pożerania kilometrów po śnieżnych trasach, pracował niczym doskonale wyregulowany i naoliwiony mechanizm. Ulvang, nieco starszy, może dlatego lepszy w bieganiu stylem klasycznym, miał zupełnie inny charakter. Znakomicie wykształcony (absolwent matematyki i statystyki uniwersytetu w Oslo), bardziej romantyczny, z bogatymi zainteresowaniami, realizował czasem zwariowane zdawałoby się pomysły. Potrafił pokonać na nartach w piętnaście dni w poprzek Grenlandię, zdobywał wysokie, górskie szczyty, a pewnego lata ze swym przyjacielem Władimirem Smirnowem (obecnie wiceprezydentem IBU  - Międzynarodowej Federacji Biathlonu), Rosjaninem z obywatelstwem Kazachstanu, ale mieszkającym na stałe w Szwecji, przez wiele dni płynął tratwą po jednej z gigantycznych, syberyjskich rzek. Żywili się podczas tej wyprawy tym, co dała natura. Narzekali tylko na plagę komarów, bodaj największe utrapienie letnich dni na Syberii.

Można spotkać króla biegającego na nartach

Po raz pierwszy w historii igrzysk i w ogóle wielkich sportowych imprez zarówno sami medaliści, jak i tysiące kibiców, po każdej konkurencji radowali się dwukrotnie. Francuzi wymyślili bowiem, co potem powszechnie się przyjęło, dwie ceremonie. Na stadionie, zaraz po zakończeniu rywalizacji, „ceremonie de floeurs” – dekorację kwiatami. Wieczorem, we wspaniałej scenerii, zawsze kończącej się pokazem sztucznych ogni, wręczanie olimpijskich medali. Nie powinienem nawet dodawać, że wszelkie restauracje i bary do późnych godzin okupowane były przez Norwegów, a alkohol lał się strumieniami.

Żeby zakończyć wątek norweski, muszę wspomnieć jeszcze o dwóch kwestiach. Otóż w hotelu „Calgary” naprzeciw mojego pokoju mieszkała pewna sympatyczna Norweżka. Po paru dniach dowiedziałem się, że to Gro Harlem Bruntland, pierwsza w historii Norwegii kobieta – premier. Aż dziw, że mieszkała bez jakiejś nadzwyczajnej ochrony. Gdyby to był premier z Polski, pewnie zablokowane byłoby całe piętro. Oddzielną rezydencję, i to było jak najbardziej zrozumiałe, miał natomiast król Norwegów – Harald V, który tron objął rok wcześniej, po śmierci swego ojca, Olafa V. Wybitnego sportowca, mistrza olimpijskiego w żeglarstwie w Amsterdamie w roku 1928, kiedy pierwszy w historii złoty medal dla Polski zdobyła wspaniała Halina Konopacka. Olaf V był też znakomitym narciarzem, biegaczem i skoczkiem. Jeszcze jako następca tronu (objął go dopiero w 1957 r.) skakał w Holmenkollen na odległość 40 metrów, co w latach dwudziestych było wynikiem znakomitym. Na zawodach w Les Saisies Harald V bywał ze swą żoną, królową Sonją. Pierwszą szwedzką królową pochodzącą z prostego ludu. A jak ktoś miał trochę szczęścia, to mógł króla Norwegów spotkać biegającego na nartach w asyście kilku przybocznych.

Trener był tak zdenerwowany, że pomylił karabiny

My nie mieliśmy na tych igrzyskach powodów do radości. To były piąte z rzędu (od Sapporo i złota Wojciecha Fortuny) zimowe igrzyska bez polskiego medalu. Najbardziej liczono na biegaczki, Stanisława Ustupskiego w kombinacji i Grzegorza Filipowskiego w łyżwiarstwie figurowym. Biegaczki zawiodły kompletnie. W sztafecie były 10., indywidualnie poza „15”. Filipowski nie wytrzymał psychicznego obciążenia. Był 11. Najlepiej wypadł Ustupski, zajmując 8. miejsce, choć przy odrobinie szczęścia mogło być znacznie lepiej. Debiutował w igrzyskach kobiecy biathlon, a nasze zawodniczki, które w ostatniej chwili znalazły sponsora, pojechały głównie po naukę. Na dodatek trener Tadeusz Jankowski, człowiek z niezwykłymi zasługami dla polskiego biathlonu, był tak zdenerwowany, że w biegu sztafetowym pomylił karabiny. Agacie Suszce podał karabin Zofii Kiełpińskiej, więc Kiełpińska z konieczności musiała pobiec z karabinem Suszki. Więc obie równo pudłowały.

W jakimś sensie egzotyczny był start Andrzeja Tobiasza, narciarza w Polsce zupełnie nieznanego, młodego architekta z Nowego Jorku, który specjalizował się w narciarstwie szybkościowym (ski de vitesse), które pojawiło się na igrzyskach jako dyscyplina pokazowa. Tobiasz wyprosił w PKOl-u olimpijskie zgłoszenie, gwarantując pokrycie wszelkich kosztów z własnej kieszeni. Na potwierdzenie swych umiejętności przysłał wiele wycinków z amerykańskiej prasy. Tobiasz zajął  w tej ekstremalnej specjalności ostatnie, 41 miejsce z wynikiem 188,778 km/godz., co i tak było rekordem Polski. Ale od najlepszych był wolniejszy o 40 km/godz. Dziennikarz "L’Equipe" poświęcił mu nawet spory artykuł. Tyle tylko, że ubolewał nad jego marnym wyposażeniem i nad tym, że... Polska potraktowała swego reprezentanta po macoszemu.
Krzysztof Miklas, Polsat Sport

PolsatSport.pl w wersji na telefony z systemem Android i iOS!

Najnowsze informacje i wiadomości na bieżąco, gdziekolwiek jesteś.

Komentarze