Pindera: Nieznośna lekkość wygrywania

Zimowe
Pindera: Nieznośna lekkość wygrywania
Najlepsza trójka w Soczi. Stoch znokautował rywali - z lewej Anders Bardal , z prawej Peter Prevc/ fot. PAP/EPA

To był klasyczny nokaut. Kamil Stoch zrobił to bez widocznego wysiłku, w obu próbach odleciał na nieosiągalną dla innych odległość. Jego złoty medal na skoczni normalnej w Soczi, to zapowiedź równie efektownego sukcesu na większym obiekcie.

Taki styl wygrywania cechuje wielkich mistrzów, którzy idealnie trafili z formą na czas wielkiej próby. I choć skoki narciarskie, to w dużej mierze sport loteryjny, bywają takie konkursy, kiedy zwycięzcę można wskazać bez problemów.

Przed rokiem, podczas mistrzostw świata w Val di Fiemme Adam Małysz już po pierwszej serii powiedział do telewizyjnych kamer, że Stochowi nikt  nie odbierze zwycięstwa. W Soczi jego  wygrana była jeszcze bardziej zdecydowana. A przecież w odróżnieniu do mistrzostw świata Kamil tym razem wygrał na mniejszej skoczni. Najpierw pobił rekord tego obiektu, a w drugiej odleciał rywalom raz jeszcze, tak jak Simon Ammann, cztery lata temu w Vancouver. Tyle, że wtedy do swych niezwykłych umiejętności Szwajcar dołożył jeszcze rewolucyjne na tamte czasy rozwiązania techniczne.

A Stoch po żadne nowinki sprzętowe nie sięgał. Wystarczyły mu  umiejętności i spokój ducha.

O tym, że jest faworytem olimpijskich zmagań pisałem w tym miejscu kilka razy. Przed igrzyskami wygrał najwięcej konkursów (4), jest liderem klasyfikacji generalnej Pucharu Świata, dwukrotnie stawał na najwyższym stopniu podium w Willingen tuż przed wylotem na do Soczi. Miała więc prawo zjeść go presja, bo nie tylko Polacy widzieli w nim olimpijskiego medalistę. Ale prawdę mówiąc chyba bardziej na większym obiekcie, bo utarło się, że na dużych skoczniach jest skuteczniejszy.

Ale w tym fachu obowiązują prawdy, które się nie starzeją. Najważniejsza z nich mówi, że jeśli jesteś w formie, to rozmiar skoczni  nie ma znaczenia, tak samo jak profil i inne detale. Każdą  można wtedy oswoić, z każdą można się zaprzyjaźnić. I tak właśnie zrobił Kamil Stoch.

O tym, że wygra ten konkurs był przekonany między innymi Wojciech Fortuna, pierwszy polski mistrz olimpijski w sportach zimowych. Fortuna wygrał na dużej skoczni w Sapporo w 1972 roku dzięki fantastycznej pierwszej próbie (111 m), ale drugi skok zepsuł (87,5 m) i złoty medal zdobył wyprzedzając  Szwajcara Waltera Steinera o paznokieć, różnicą najmniejszą z możliwych – 0.1 pkt.

W najbliższą  sobotę Stoch znów będzie faworytem, ale ma rację jego ojciec, psycholog sądowy z zawodu, gdy przestrzega: nie bądźmy pazerni, w skokach szczęście odgrywa ogromną role. I nie wszystko zależy od zawodnika.
Kamil bardzo ceni sobie rady ojca, przed rokiem, gdy został mistrzem świata w Predazzo opowiadał, ze często słyszał z jego ust, że aby kiedyś wygrać musi wcześniej wiele razy przegrać. I tą ojcowską maksymę bardzo dokładnie sobie zapamiętał.

Ale wszystko wskazuje, że teraz nadszedł w jego życiu czas wygrywania. On sam mówi, że nie ma nic przeciwko temu, ale oczywiście niczego nie obiecuje. Co nie zmienia opinii fachowców i większości skoczków, że po tym co pokazał na mniejszej skoczni,  na większej może być tylko jeszcze lepszy. A jak będzie lepszy, to nie będzie miał konkurencji.

A ponieważ bardzo dobrze skaczą też inni nasi reprezentanci (Maciej Kot, Jan Ziobro) i tylko nieco gorzej Dawid Kubacki, to można też zuchwale pomyśleć o konkursie drużynowym.  Rok temu wrócili z Predazzo z  brązowym medalem, a teraz sprawiają wrażenie jeszcze mocniejszych. Jeśli potwierdzą to w przyszły poniedziałek, to możemy być świadkami naprawdę miłych wydarzeń. Ale skoki to sport nieprzewidywalny, więc  nie ma sensu rozdzielać medali zbyt wcześnie. Ani to eleganckie, ani tym bardziej mądre.
Janusz Pindera, Polsat Sport

PolsatSport.pl w wersji na telefony z systemem Android i iOS!

Najnowsze informacje i wiadomości na bieżąco, gdziekolwiek jesteś.

Komentarze