Pindera: Bieg jakiego nie było

Zimowe
Pindera: Bieg jakiego nie było
Justyna Kowalczyk. / fot. PAP

Ten bieg ma już swoją historię choć się jeszcze nie zaczął. O złamanej kości w stopie Justyny Kowalczyk wiedzą już wszyscy, nic więc dziwnego, że spekulacjom nie ma końca. 10 km stylem klasycznym, to koronny dystans Polki, ale to wszystko co wydarzyło się przed przyjazdem do Soczi sprawia, że jutrzejsza walka o olimpijskie medale jest pełna tajemnic, znaków zapytania i wątpliwości.

Zdaje się, że najmniej ma ich sama najbardziej  zainteresowana  tym co się wydarzy, czyli Justyna Kowalczyk. Wielu na jej miejscu wywiesiłoby białą flagę na znak poddania, ale ona chce walczyć do końca, bez względu na przeciwności. Lekarze zapewniają, że podadzą na czas biegu dozwolone środki przeciwbólowe, że przyszykowali odpowiednie zabezpieczenie na kontuzjowaną stopę, które nie ograniczy mechaniki ruchu, że udział w tym biegu nie wpłynie na pogorszenie stanu zdrowia naszej mistrzyni. To ważne słowa zarówno dla samej Kowalczyk i jej trenera, ale też dla tych wszystkich, którym  jej los nie jest obojętny.

Justyna Kowalczyk nie porywa się z motyką na słońce, nie stanie na starcie tylko dla samego biegu. Ona chce zdobyć medal. Nie mówi tego głośno, ale jestem o tym przekonany i wierzę, że jest w stanie tego dokonać. Przecież ona z tym złamanym piątym palcem śródstopia już ścigała się z najlepszymi. Najpierw w Toblach,  przed igrzyskami, gdzie na 10 km klasykiem była piąta, oraz w Soczi na 15 km  zajmując szóste miejsce w biegu łączonym. I to był naprawdę dobry bieg. Gdyby nie pechowy upadek w strefie zmian zapewne jej strata do pierwszej na mecie Marit  Bjoergen byłaby znacznie mniejsza. To znak, że jest bardzo dobrze przygotowana, i gdyby nie ta nieszczęsna stopa, być może już na początku igrzysk stałaby na olimpijskim podium.

Dlatego nie można przekreślać jej szans przed startem w jej koronnej konkurencji. Najważniejsze, że po przeprowadzonych badaniach wie, że nic złego jej się nie stanie, że kontuzja się nie pogłębi.
Słowenka Petra Majdić, gdy cztery lata temu biegła w Whistler po pierwszy medal dla swojego kraju nie miała świadomości, że ma złamanych pięć żeber, a jedno z nich przebiło opłucną. Bolało okrutnie, ale nie rezygnowała z kolejnych startów, bo w sprintach trzeba kilka razy pobiec, żeby stanąć na podium. Marian Kasprzyk też nie zrezygnował z finałowej walki na igrzyskach w Tokio, gdy złamał kciuk w bitwie o złoty medal z pięściarzem ZSRR Ryszardem Tamulisem. I wygrał. Podobnie, jak czterdzieści jeden lat później Tomasz Adamek, który bił się 12 rund ze złamanym nosem z Australijczykiem Paulem Briggsem o swój pierwszy tytuł mistrza świata w zawodowym boksie. Po zwycięskiej walce w Chicago wyglądał jak ofiara rozboju, ale uśmiechał się szeroko, bo wygrał nie tylko z Briggsem, ale i z samym sobą.

Historia sportu zna setki takich przykładów, ja osobiście byłem świadkiem wielu z nich. Dwadzieścia lat temu na torze motocyklowym w Laguna Seca (Kalifornia) Włoch Doriano  Romboni ścigał się ze złamaną nogą. Kontuzji doznał na treningu, wiedział o tym, że noga jest złamana, wiedzieli o tym lekarze. Był drugi w klasie 250 cm, przegrał wtedy o milimetry. Z motoru nie był w stanie zejść o własnych siłach.

Współczesny sport na najwyższym poziomie, to nie tylko walka z rywalami, ale też z bólem. Pamiętam słowa Justyny Kowalczyk w Vancouver: mocnych boli później. To jej odpowiedź na pytanie, w którym momencie podczas biegu zaczyna odczuwać ból.

Teraz będzie bolało od startu, choć lekarze zrobią wszystko, by bolało jak najmniej. Ale ona wie jak walczyć z bólem, wie jak sobie z nim radzić. Pytanie, czy poradzi sobie z rywalkami. Ja wierzę, że tak, że stanie na olimpijskim podium i to będzie jej największe zwycięstwo w karierze.
Janusz Pindera, Polsat Sport

PolsatSport.pl w wersji na telefony z systemem Android i iOS!

Najnowsze informacje i wiadomości na bieżąco, gdziekolwiek jesteś.

Komentarze