Rebeliant z wyboru triumfuje w krainie wulkanów

Martin Smolinski uwielbia płynąć pod prąd. Jego kariera to pasmo przepychanek z władzami Światowej Federacji Motocyklowej i rywalami z toru. Inauguracyjne zawody o tytuł indywidualnego mistrza świata w Auckland pokazały, że krnąbrność jest cechą pożądaną w sportach ekstremalnych. 30-letni Martin Smolinski wygrał GP Nowej Zelandii.
Drugie miejsce zajął trzykrotny mistrz świata Duńczyk Nicki Pedersen, a trzecie mistrz świata juniorów z 2005 roku – Krzysztof Kasprzak.
Martin Smolinski nie błyszczał jako junior. W szwedzkiej Kumli w 2003 roku, kiedy złoto wywalczył Jarosław Hampel, Martin był tłem dla rywali plasując się na 15 miejscu. Nieco lepiej było rok później na torze Stadionu Olimpijskiego we Wrocławiu. Wówczas Martin ukończył zawody na 6 miejscu. Trzecie podejście pod północną ścianę Annapurny okazało się równie bolesne jak pierwsza próba. W 2005 roku w austriackim Wiener Neustadt Smolinski zainkasował zaledwie 2 punkty i zajął 15 lokatę.
Bawarczyk nie załamał się jednak brakiem sukcesów w kategorii juniorskiej. Wybrał się na najlepszy uniwersytet żużlowy do Wielkiej Brytanii. Mozolnie pracował, sięgając po tytuł drużynowego mistrza Elite League z Coventry Bees w 2007 roku. To był świetny sezon Martina na Wyspach. Wraz z ekipą pszczół Smolinski sięgnął po Tarczę Petera Cravena i Knockout Cup. Niemiec poszerzył wachlarz swoich zainteresowań o wyścigi na długim torze.
Longtrack przypomina po dziś dzień wędrowny, wesoły teatrzyk, w którym nikogo nie dziwią tańczące w uroczym nieładzie buteleczki po czerwonym winie. Atmosfera wśród specjalistów od długiego toru jest mniej formalna niż w speedwayu. Jest miejsce na żarty, freestyle w modzie i w wymianie myśli, na porządku dziennym są nieskrępowane zachowania. Martin rozwijał się znakomicie w tej odmianie wyścigów i w 2012 roku sięgnął po ogromny sukces – tytuł wicemistrza świata na długim torze. Ustąpił pola tylko fenomenalnemu Finowi – Joonasowi Kylmaekorpi.
Z Gelsenkirchen do Birmingham
Martin był w parku maszyn na Veltins Arena, stadionie bardziej znanym Manuelowi Neuerowi, byłemu bramkarzowi Schalke 04 niż specjalistom od jazdy na żużlu. 13 października w Gelsenkirchen odbył się setny turniej GP.
Wielka Nagroda powędrowała do skarbca Andreasa Jonssona, który wzbogacił się o 100 000 dolarów merykańskich. Martin stał w parku maszyn, rozdawał firmowe uśmiechy, ale w środku cały się gotował. Nie mógł przeboleć, że wówczas wyżej notowanym od niego był Christian Hefenbrock. Smolinskiemu przypadła rola pierwszego rezerwowego.
Niewdzięczne oczekiwanie w parku maszyn, cierpliwość została wystawiona na ciężką próbę. Martin nie wyjechał ani razu na tor, a frustrację pogłębił fakt, że w pierwszym wyścigu jego rodak „Hefe” był bezbłędny. Christian przywiózł wówczas za plecami Mateja Zagara, Tomasza Golloba i Chrisa Harrisa. Martin stał smutny w parku maszyn, choć na stadionie panowała kapitalna atmosfera. Tony Rickardsson wyjechał w kabriolecie przed prezentacją, a przez głośniki płynął genialny numer kapeli M People – „Search for the hero inside yourself”.
Kosmicznie wykonała ten numer brytyjska wokalistka Heather Small, królowa soul. Martin Smolinski najwyraźniej zainspirował się słowami piosenki, bo poszukał bohatera we własnym wnętrzu… Smolinski przełknął gorzką pigułkę, zwiększył dawkę treningową i w dowód uznania za wyniki, otrzymał dziką kartę na GP Niemiec’2008. Niestety, z nieznanych przyczyn przemókł materiał przewożony z Danii do Gelsenkirchen i pomimo starań organizatorów, 11 października na Veltins Arena nie rozegrano GP. Imprezę przeniesiono nad Brdę. 18 października w Bydgoszczy Martin Smolinski startujący z nr 16 wykonał klasyczną „olimpiadę” przywożąc 5 zer. To było bolesne zderzenie z elitą.
Martin nie załamał się. Startował na długim torze, w lidze niemieckiej, a tak naprawdę odrodził się w Birmingham Brummies u boku Phila Morrisa. - Nie poznawałem Martina w sezonie 2013. Był największym odkryciem Elite League. Od dawna wiedziałem, że Smolinski ma szybkie motocykle, ale nie sądziłem, że potrafi utrzymywać formę przez niemalże cały sezon. On i Jason Doyle to w mojej ocenie główni architekci awansu Brummies do finału play – off. Co prawda Martin nie zachwycił w finałowych starciach z Poole Pirates, ale skoro przebrnął przez tak trudne zawody jak GP Challenge, to znaczy, że stać go na wyrównaną walkę z najlepszymi na świecie - taką opinię o niemieckim żużlowcu wyraził przed zawodami w Auckland Leigh Adams, legendarny australijski żużlowiec, dziś poruszający się na wózku inwalidzkim, wicemistrz świata z 2007 roku.
Angielska szkoła jazdy przyniosła wymierne efekty Martinowi. Podczas GP Challenge w Poole „gryzł” każdy cal toru i wywalczył sobie awans do GP. Szaleństwo ogarnęło liczne grono kibiców z Bawarii, dla których Martin kupił 150 wejściówek. Smolinski spełnił marzenia. Wkroczył do ogrodu marzeń – znalazł się w gronie najlepszych żużlowców globu.
Rewolucjonista z Bawarii
Martin już w szkole był człowiekiem, który inaczej czytał rzeczywistość niż koledzy z ławki. - Nigdy nie chciałem być taki sam jak reszta grupy. Kiedy w czasie przerwy chłopcy mówili: idziemy na papierosa, ja odmawiałem spotkania z nikotyną. Kiedy kumple mówili: zagrajmy w piłkę nożną, ja odpowiadałem: to idźcie, ja pogram w hokeja na lodzie. Lubię płynąć pod prąd – taki już jestem. I nie dlatego, że jestem zodiakalnym Strzelcem jak Woody Allen, który też jest człowiekiem z innej planety wśród reżyserów - śmieje się Martin.
Smolinska ma głowę pełną pomysłów. Przez długie lata walczył o to, aby żużlowcy mogli sobie wybrać swój ulubiony numer, bo to podnosi walor marketingowy i jest zgodne z duchem innych sportów motorowych. Travis Pastrana, król freestyle motocrossu od zawsze jest kojarzony z numerem 199. Valentino Rossi, geniusz wyścigów szosowych, wrósł w numer 46. Nigel Mansell, brytyjski kierowca, mistrz świata Formuły 1 z 1992 roku jeździł ze słynnym „Red 5”. Dwukrotny mistrz świata w klasie 500 ccm, Brytyjczyk Barry Sheene kojarzony był z nr 7.
Smolinski przekonywał FIM i BSI, aby zgodziły się na używanie przez niego numeru 84 (rok urodzenia Martina). Pisał petycje, ale nie uzyskiwał pozytywnej odpowiedzi. Greg Hancock też od dawna pragnął, aby jego numer 45, mógł być używany podczas wyścigów GP, ale Kalifornijczyk trafiał na mur niezrozumienia. - Ludzie ze światowej federacji nie mają w zwyczaju odpowiadać na niewygodne pytania. Tak to już jest kiedy zasiądziesz na tronie, to nie chcesz oddać władzy i pozostajesz głuchy na głos ludu - skwitował starania Smolinski. Poruszył niebo i ziemię, angażował menedżera Hancocka, Richarda Childa, ale trafiał na nieurodzajny grunt.
Martin przekonywał, że skojarzenie z numerem jest niezbędne w dzisiejszym świecie szybkiego przepływu informacji i umocowania się w pamięci sponsorów i kibiców. „W wyścigach Moto GP, superbikes, motocrossie, wszyscy wiedzą, że to idealna platforma do zawierania kontraktów ze sponsorami. Dzieci, mali entuzjaści, mówią rodzicom: tato, mamo, chodźmy zobaczyć jak ściga się gość z nr 45 czy 84. Pod kątem pozyskiwania reklamodawców jest to baśniowe rozwiązanie” – tłumaczy Bawarczyk, który 6 grudnia skończy 30 lat. Ciekawe co przyniesie mu święty Mikołaj…
W lidze niemieckiej Martin zawsze jeździ z nr 84. W Poole niemal wszyscy kibice Smolinskiego nosili koszulki z nr 84. Bywały zawody podczas których sędzia przychodził do parku maszyn i mówił: „Martin, proszę zdejmij nr 84 z owiewek, bo jak nie zdejmiesz, to wykluczę cię z zawodów”. Smolinski odpowiadał: „warum (dlaczego?). Sędzia pozostawał nieugięty: „bo przepisy FIM-u (Światowej Federacji Motocyklowej) tego zabraniają”. I klops. Martin podejmował rękawicę i zwracał się do sędziego w te słowa: „pokaż mi w regulaminie przepis, który tego zabrania”. Wtedy sędzia nabierał wody w usta. Odwracał się na pięcie, nic nie mówił, ale atakował z ukrytej srebrnej rusznicy, informował federację, a Martin płacił kary. Afryka, XVI wiek.. Katastrofalny brak wyobraźni sterników…
W tym sezonie, bo wielu dywagacjach, sporach i przepychankach, zawodnikom zezwolono na używanie swoich numerów startowych w cyklu GP. - Wreszcie ktoś ruszył szarymi komórkami - odetchnął Martin. Nic dziwnego, że idolem sportowym i wzorem do naśladowania dla Smolinskiego jest niestety, nieżyjący już Simon Wigg. Wielki mistrz długiego toru, „Wiggy” też był niezwykle kreatywną postacią. Simon bardzo chciał burzyć mury Bastylii, chciał świeżej krwi w speedwayu, pragnął rozwoju dyscypliny, ale napotykał na niezrozumiały opór decydentów. „Wiggy”, pięciokrotny mistrz świata na długim torze, ma godnego następcę wśród rebeliantów…
Kasprzak blisko spełnienia marzeń
„Kasper”… Zmęczony długim lotem do Krainy Długiego Białego Obłoku, przeziębiony przez upiorny wynalazek naszych czasów - klimatyzację, walczący z długiem czasowym. Mający w teamie świetnego mechanika, „Słonika” – Rafała Lewickiego, byłego szeryfa w zespole Bjarne Pedersena. Marzący o pierwszym zwycięstwie w cyklu GP. Na torze Western Springs w Auckland Krzysztof Kasprzak stawał na rzęsach. Brał antybiotyki, ledwo mówił, ale z luzem wyniesionym z Wysp Brytyjskich, był postrachem dla najlepszych. Na 413 – metrowym torze Kasprzak demonstrował najlepsze patenty nabyte podczas lat startów w Poole, Belle Vue, Lakeside, Coventry i Birmingham.
To co Krzysztof pokazał w dwunastym wyścigu, kiedy ścigał go i wściekle atakował były mistrz świata z 2012 roku, Australijczyk Chris Holder, przejdzie do historii GP Nowej Zelandii. „Kasper” genialnie studził zapędy byłego kolegi z Poole Pirates i rywala z okresu kiedy Polak jeździł dla Coventry Bees, a Chris ścigał się dla piratów. Rozsądna jazda Polaka nastrajała optymistycznie. Silnik „uszyty” na tor w Tarnowie, trochę manewrów wyniesionych z obiektu w Lesznie i wynik był olśniewający.
Byłby jeszcze lepszy, gdyby nie to, że Krzysztof zbyt szybko uwierzył w zwycięstwo. W finale „Kasper” świetnie wystartował, wybrał dobre, pierwsze pole, ale zapomniał, że Nicki Pedersen nigdy się nie poddaje. Można zarzucać wiele Duńczykowi, ale determinacja 37-letniego żużlowca jest godna najwyższych pochwał. Nicki w desperackim ataku zamknął Krzysztofa zakładką na wejściu w pierwszy łuk trzeciego kółka, o co po wyścigu „Kasper” miał pretensje. Zdaniem Polaka, Nicki wszedł zbyt ostro. Niestety, ale taki jest speedway. To nie sport dla grzecznych chłopców. W GP jeździ się twardo, na granicy faulu, nikt nie troszczy się o savoir-vivre.
Pedersen wyprzedził Polaka, a na całym zamieszaniu skorzystał Martin Smolinski, który wcisnął się przy krawężniku i pogodził dwóch zaciekle walczących rywali. Nicki w swoim stylu zdejmował wiszącą nad nim czaszę pełną presji. Podczas wybierania pól startowych, Duńczyk żartował i pytał się Niemca które pole ma wybrać. Chciał usłyszeć sugestie z ust Smolinskiego. Martin powiedział, że wybrałby trzecie, więc Nicki sprzątnął mu trzecie pole w nadziei, że wystrychnie rywala na dudka. Tymczasem Smolinski triumfował jadąc spod bandy. Ot, przewrotność losu…
Dramat Warda, obolały Woffinden
Darcy Ward, geniusz i prawdziwy diament żużla, nie miał dobrego dnia. W pierwszym wyścigu Australijczyk długo męczył się z Jasonem Bunyanem, ale w końcu „strzelił po trasie” (czyli wyprzedził) mistrza Nowej Zelandii. W drugim swoim starcie Ward był sprytniejszy niż Jarek Hampel, rozsądnie napędzał się i wybierał dobre ścieżki.
Pech zaczął go dręczyć w trzecim wyścigu. Czarny, dziesiąty bieg. Najpierw „kangur z Queensland” leżał w pierwszym wirażu, bo dotknął go Troy Batchelor i zabrakło miejsca przy bandzie. W powtórce Darcy znów wyniósł się na zewnętrzną, ale tym razem trafił na twardszą nawierzchnię, złapał uślizg i przytulił się do toru. Ten „dzwon” był już czytelny dla sędziego z Wysp, Jima Lawrence’a. Wykluczył Warda. Darcy poczuł, że stąpa po grząskim gruncie, bo po 3 startach miał 4 punkty. W czternastym wyścigu dwukrotny indywidualny mistrz świata juniorów jechał za plecami Pedersena i Kasprzaka, wiózł spokojnie 1 punkt do mety, kiedy na ostatnim wirażu „skasował” go brutalnym wejściem Martin Smolinski. Darcy uderzył solidnie głową i karkiem o tor. Wypadek wyglądał makabrycznie. Chris Holder pospieszył na tor przejęty sytuacją. Darcy opuścił tor w karetce. Wielka szkoda, że Australijczyk zakończył udział w GP Nowej Zelandii tak koszmarnie wyglądającym „dzwonem”. Wstrząs mózgu – tak brzmią pierwsze doniesienia ze szpitala. Oby Darcy jak najszybciej wrócił do pełni sił, bo jego jazda jest ucztą dla oczu i ozdobą widowisk.
Tai Woffinden, obrońca tytułu mistrza świata, na własne życzenie wypisał się ze szpitala w Leicester. Brytyjczyk trzykrotnie leżał podczas ligowego meczu pomiędzy Leicester Lions a Wolverhampton Wolves. Wprawił w osłupienie lekarzy opuszczając placówkę zdrowia. Był późny sobotni wieczór, a w niedzielę odlatywał z Heathrow samolot do Auckland. Jak przystało na twardziela, Tai nie użalał się nad sobą, tylko usiadł w samolocie i pofrunął do krainy wulkanów. Po kiepskim początku (w dwóch startach zgromadził 2 oczka), „Woffy” zmienił motocykl i zaczął punktować. 7 oczek ma bezcenne znaczenie w kontekście długiego serialu jakim jest cykl GP składający się z 12 rund. Przed rokiem w Sztokholmie Tai wywalczył 7 oczek jadąc ze złamanym obojczykiem, a więc witamy w świecie niezwykłych sportowców.
Jarek Hampel nie może mówić o katastrofie, bo przebudził się podobnie jak Tai Woffinden. Polak zdołał jeszcze awansować do półfinału, w którym nie odegrał już większej roli, bo startował z wrednego trzeciego pola. Trafić ze sprzętem przed spakowaniem silników w Amsterdamie – to dopiero loteria. Nie każdemu ta sztuka się udała. Rok temu Jarek wygrywał w Auckland, teraz musiał zadowolić się siódmym miejscem w dorobkiem 8 punktów.
Barry Briggs, człowiek legenda, czterokrotny mistrz świata na żużlu, był szczęśliwy wręczając puchar Martinowi Smolinskiemu. Pomyśleć, że tenże Barry Briggs pokonał naszego asa z Rybnika, nieżyjącego już niestety Antoniego Worynę, podczas finału IMŚ na Ullevi w Goeteborgu. To był 23 września 1966 roku. Dziś „Briggo” ma 80 lat i wciąż jeździ na motocyklu szosowym po amerykańskich i nowozelandzkich bezdrożach. Pozazdrościć kondycji… Pasja – słowo klucz, nie tylko w speedwayu, również w życiu.
Kawalkada rycerzy czarnego toru wdycha jeszcze boskie nowozelandzkie powietrze, ktoś jeszcze skoczy na bungy, ktoś spróbuje skydivingu w Auckland, a potem długi lot, lądowanie w Europie, walka o przestawienie zegara biologicznego. Wyścigi na torach angielskich, czeskich, polskich, a 26 kwietnia kolejne wielkie ściganie w GP. Tym razem żużlowcy zawitają nad Brdę… Turniej GP w Bydgoszczy bez Tomasza Golloba. Trudno to sobie wyobrazić, ale życie nie znosi próżni.
Martin Smolinski nie błyszczał jako junior. W szwedzkiej Kumli w 2003 roku, kiedy złoto wywalczył Jarosław Hampel, Martin był tłem dla rywali plasując się na 15 miejscu. Nieco lepiej było rok później na torze Stadionu Olimpijskiego we Wrocławiu. Wówczas Martin ukończył zawody na 6 miejscu. Trzecie podejście pod północną ścianę Annapurny okazało się równie bolesne jak pierwsza próba. W 2005 roku w austriackim Wiener Neustadt Smolinski zainkasował zaledwie 2 punkty i zajął 15 lokatę.
Bawarczyk nie załamał się jednak brakiem sukcesów w kategorii juniorskiej. Wybrał się na najlepszy uniwersytet żużlowy do Wielkiej Brytanii. Mozolnie pracował, sięgając po tytuł drużynowego mistrza Elite League z Coventry Bees w 2007 roku. To był świetny sezon Martina na Wyspach. Wraz z ekipą pszczół Smolinski sięgnął po Tarczę Petera Cravena i Knockout Cup. Niemiec poszerzył wachlarz swoich zainteresowań o wyścigi na długim torze.
Longtrack przypomina po dziś dzień wędrowny, wesoły teatrzyk, w którym nikogo nie dziwią tańczące w uroczym nieładzie buteleczki po czerwonym winie. Atmosfera wśród specjalistów od długiego toru jest mniej formalna niż w speedwayu. Jest miejsce na żarty, freestyle w modzie i w wymianie myśli, na porządku dziennym są nieskrępowane zachowania. Martin rozwijał się znakomicie w tej odmianie wyścigów i w 2012 roku sięgnął po ogromny sukces – tytuł wicemistrza świata na długim torze. Ustąpił pola tylko fenomenalnemu Finowi – Joonasowi Kylmaekorpi.
Z Gelsenkirchen do Birmingham
Martin był w parku maszyn na Veltins Arena, stadionie bardziej znanym Manuelowi Neuerowi, byłemu bramkarzowi Schalke 04 niż specjalistom od jazdy na żużlu. 13 października w Gelsenkirchen odbył się setny turniej GP.
Wielka Nagroda powędrowała do skarbca Andreasa Jonssona, który wzbogacił się o 100 000 dolarów merykańskich. Martin stał w parku maszyn, rozdawał firmowe uśmiechy, ale w środku cały się gotował. Nie mógł przeboleć, że wówczas wyżej notowanym od niego był Christian Hefenbrock. Smolinskiemu przypadła rola pierwszego rezerwowego.
Niewdzięczne oczekiwanie w parku maszyn, cierpliwość została wystawiona na ciężką próbę. Martin nie wyjechał ani razu na tor, a frustrację pogłębił fakt, że w pierwszym wyścigu jego rodak „Hefe” był bezbłędny. Christian przywiózł wówczas za plecami Mateja Zagara, Tomasza Golloba i Chrisa Harrisa. Martin stał smutny w parku maszyn, choć na stadionie panowała kapitalna atmosfera. Tony Rickardsson wyjechał w kabriolecie przed prezentacją, a przez głośniki płynął genialny numer kapeli M People – „Search for the hero inside yourself”.
Kosmicznie wykonała ten numer brytyjska wokalistka Heather Small, królowa soul. Martin Smolinski najwyraźniej zainspirował się słowami piosenki, bo poszukał bohatera we własnym wnętrzu… Smolinski przełknął gorzką pigułkę, zwiększył dawkę treningową i w dowód uznania za wyniki, otrzymał dziką kartę na GP Niemiec’2008. Niestety, z nieznanych przyczyn przemókł materiał przewożony z Danii do Gelsenkirchen i pomimo starań organizatorów, 11 października na Veltins Arena nie rozegrano GP. Imprezę przeniesiono nad Brdę. 18 października w Bydgoszczy Martin Smolinski startujący z nr 16 wykonał klasyczną „olimpiadę” przywożąc 5 zer. To było bolesne zderzenie z elitą.
Martin nie załamał się. Startował na długim torze, w lidze niemieckiej, a tak naprawdę odrodził się w Birmingham Brummies u boku Phila Morrisa. - Nie poznawałem Martina w sezonie 2013. Był największym odkryciem Elite League. Od dawna wiedziałem, że Smolinski ma szybkie motocykle, ale nie sądziłem, że potrafi utrzymywać formę przez niemalże cały sezon. On i Jason Doyle to w mojej ocenie główni architekci awansu Brummies do finału play – off. Co prawda Martin nie zachwycił w finałowych starciach z Poole Pirates, ale skoro przebrnął przez tak trudne zawody jak GP Challenge, to znaczy, że stać go na wyrównaną walkę z najlepszymi na świecie - taką opinię o niemieckim żużlowcu wyraził przed zawodami w Auckland Leigh Adams, legendarny australijski żużlowiec, dziś poruszający się na wózku inwalidzkim, wicemistrz świata z 2007 roku.
Angielska szkoła jazdy przyniosła wymierne efekty Martinowi. Podczas GP Challenge w Poole „gryzł” każdy cal toru i wywalczył sobie awans do GP. Szaleństwo ogarnęło liczne grono kibiców z Bawarii, dla których Martin kupił 150 wejściówek. Smolinski spełnił marzenia. Wkroczył do ogrodu marzeń – znalazł się w gronie najlepszych żużlowców globu.
Rewolucjonista z Bawarii
Martin już w szkole był człowiekiem, który inaczej czytał rzeczywistość niż koledzy z ławki. - Nigdy nie chciałem być taki sam jak reszta grupy. Kiedy w czasie przerwy chłopcy mówili: idziemy na papierosa, ja odmawiałem spotkania z nikotyną. Kiedy kumple mówili: zagrajmy w piłkę nożną, ja odpowiadałem: to idźcie, ja pogram w hokeja na lodzie. Lubię płynąć pod prąd – taki już jestem. I nie dlatego, że jestem zodiakalnym Strzelcem jak Woody Allen, który też jest człowiekiem z innej planety wśród reżyserów - śmieje się Martin.
Smolinska ma głowę pełną pomysłów. Przez długie lata walczył o to, aby żużlowcy mogli sobie wybrać swój ulubiony numer, bo to podnosi walor marketingowy i jest zgodne z duchem innych sportów motorowych. Travis Pastrana, król freestyle motocrossu od zawsze jest kojarzony z numerem 199. Valentino Rossi, geniusz wyścigów szosowych, wrósł w numer 46. Nigel Mansell, brytyjski kierowca, mistrz świata Formuły 1 z 1992 roku jeździł ze słynnym „Red 5”. Dwukrotny mistrz świata w klasie 500 ccm, Brytyjczyk Barry Sheene kojarzony był z nr 7.
Smolinski przekonywał FIM i BSI, aby zgodziły się na używanie przez niego numeru 84 (rok urodzenia Martina). Pisał petycje, ale nie uzyskiwał pozytywnej odpowiedzi. Greg Hancock też od dawna pragnął, aby jego numer 45, mógł być używany podczas wyścigów GP, ale Kalifornijczyk trafiał na mur niezrozumienia. - Ludzie ze światowej federacji nie mają w zwyczaju odpowiadać na niewygodne pytania. Tak to już jest kiedy zasiądziesz na tronie, to nie chcesz oddać władzy i pozostajesz głuchy na głos ludu - skwitował starania Smolinski. Poruszył niebo i ziemię, angażował menedżera Hancocka, Richarda Childa, ale trafiał na nieurodzajny grunt.
Martin przekonywał, że skojarzenie z numerem jest niezbędne w dzisiejszym świecie szybkiego przepływu informacji i umocowania się w pamięci sponsorów i kibiców. „W wyścigach Moto GP, superbikes, motocrossie, wszyscy wiedzą, że to idealna platforma do zawierania kontraktów ze sponsorami. Dzieci, mali entuzjaści, mówią rodzicom: tato, mamo, chodźmy zobaczyć jak ściga się gość z nr 45 czy 84. Pod kątem pozyskiwania reklamodawców jest to baśniowe rozwiązanie” – tłumaczy Bawarczyk, który 6 grudnia skończy 30 lat. Ciekawe co przyniesie mu święty Mikołaj…
W lidze niemieckiej Martin zawsze jeździ z nr 84. W Poole niemal wszyscy kibice Smolinskiego nosili koszulki z nr 84. Bywały zawody podczas których sędzia przychodził do parku maszyn i mówił: „Martin, proszę zdejmij nr 84 z owiewek, bo jak nie zdejmiesz, to wykluczę cię z zawodów”. Smolinski odpowiadał: „warum (dlaczego?). Sędzia pozostawał nieugięty: „bo przepisy FIM-u (Światowej Federacji Motocyklowej) tego zabraniają”. I klops. Martin podejmował rękawicę i zwracał się do sędziego w te słowa: „pokaż mi w regulaminie przepis, który tego zabrania”. Wtedy sędzia nabierał wody w usta. Odwracał się na pięcie, nic nie mówił, ale atakował z ukrytej srebrnej rusznicy, informował federację, a Martin płacił kary. Afryka, XVI wiek.. Katastrofalny brak wyobraźni sterników…
W tym sezonie, bo wielu dywagacjach, sporach i przepychankach, zawodnikom zezwolono na używanie swoich numerów startowych w cyklu GP. - Wreszcie ktoś ruszył szarymi komórkami - odetchnął Martin. Nic dziwnego, że idolem sportowym i wzorem do naśladowania dla Smolinskiego jest niestety, nieżyjący już Simon Wigg. Wielki mistrz długiego toru, „Wiggy” też był niezwykle kreatywną postacią. Simon bardzo chciał burzyć mury Bastylii, chciał świeżej krwi w speedwayu, pragnął rozwoju dyscypliny, ale napotykał na niezrozumiały opór decydentów. „Wiggy”, pięciokrotny mistrz świata na długim torze, ma godnego następcę wśród rebeliantów…
Kasprzak blisko spełnienia marzeń
„Kasper”… Zmęczony długim lotem do Krainy Długiego Białego Obłoku, przeziębiony przez upiorny wynalazek naszych czasów - klimatyzację, walczący z długiem czasowym. Mający w teamie świetnego mechanika, „Słonika” – Rafała Lewickiego, byłego szeryfa w zespole Bjarne Pedersena. Marzący o pierwszym zwycięstwie w cyklu GP. Na torze Western Springs w Auckland Krzysztof Kasprzak stawał na rzęsach. Brał antybiotyki, ledwo mówił, ale z luzem wyniesionym z Wysp Brytyjskich, był postrachem dla najlepszych. Na 413 – metrowym torze Kasprzak demonstrował najlepsze patenty nabyte podczas lat startów w Poole, Belle Vue, Lakeside, Coventry i Birmingham.
To co Krzysztof pokazał w dwunastym wyścigu, kiedy ścigał go i wściekle atakował były mistrz świata z 2012 roku, Australijczyk Chris Holder, przejdzie do historii GP Nowej Zelandii. „Kasper” genialnie studził zapędy byłego kolegi z Poole Pirates i rywala z okresu kiedy Polak jeździł dla Coventry Bees, a Chris ścigał się dla piratów. Rozsądna jazda Polaka nastrajała optymistycznie. Silnik „uszyty” na tor w Tarnowie, trochę manewrów wyniesionych z obiektu w Lesznie i wynik był olśniewający.
Byłby jeszcze lepszy, gdyby nie to, że Krzysztof zbyt szybko uwierzył w zwycięstwo. W finale „Kasper” świetnie wystartował, wybrał dobre, pierwsze pole, ale zapomniał, że Nicki Pedersen nigdy się nie poddaje. Można zarzucać wiele Duńczykowi, ale determinacja 37-letniego żużlowca jest godna najwyższych pochwał. Nicki w desperackim ataku zamknął Krzysztofa zakładką na wejściu w pierwszy łuk trzeciego kółka, o co po wyścigu „Kasper” miał pretensje. Zdaniem Polaka, Nicki wszedł zbyt ostro. Niestety, ale taki jest speedway. To nie sport dla grzecznych chłopców. W GP jeździ się twardo, na granicy faulu, nikt nie troszczy się o savoir-vivre.
Pedersen wyprzedził Polaka, a na całym zamieszaniu skorzystał Martin Smolinski, który wcisnął się przy krawężniku i pogodził dwóch zaciekle walczących rywali. Nicki w swoim stylu zdejmował wiszącą nad nim czaszę pełną presji. Podczas wybierania pól startowych, Duńczyk żartował i pytał się Niemca które pole ma wybrać. Chciał usłyszeć sugestie z ust Smolinskiego. Martin powiedział, że wybrałby trzecie, więc Nicki sprzątnął mu trzecie pole w nadziei, że wystrychnie rywala na dudka. Tymczasem Smolinski triumfował jadąc spod bandy. Ot, przewrotność losu…
Dramat Warda, obolały Woffinden
Darcy Ward, geniusz i prawdziwy diament żużla, nie miał dobrego dnia. W pierwszym wyścigu Australijczyk długo męczył się z Jasonem Bunyanem, ale w końcu „strzelił po trasie” (czyli wyprzedził) mistrza Nowej Zelandii. W drugim swoim starcie Ward był sprytniejszy niż Jarek Hampel, rozsądnie napędzał się i wybierał dobre ścieżki.
Pech zaczął go dręczyć w trzecim wyścigu. Czarny, dziesiąty bieg. Najpierw „kangur z Queensland” leżał w pierwszym wirażu, bo dotknął go Troy Batchelor i zabrakło miejsca przy bandzie. W powtórce Darcy znów wyniósł się na zewnętrzną, ale tym razem trafił na twardszą nawierzchnię, złapał uślizg i przytulił się do toru. Ten „dzwon” był już czytelny dla sędziego z Wysp, Jima Lawrence’a. Wykluczył Warda. Darcy poczuł, że stąpa po grząskim gruncie, bo po 3 startach miał 4 punkty. W czternastym wyścigu dwukrotny indywidualny mistrz świata juniorów jechał za plecami Pedersena i Kasprzaka, wiózł spokojnie 1 punkt do mety, kiedy na ostatnim wirażu „skasował” go brutalnym wejściem Martin Smolinski. Darcy uderzył solidnie głową i karkiem o tor. Wypadek wyglądał makabrycznie. Chris Holder pospieszył na tor przejęty sytuacją. Darcy opuścił tor w karetce. Wielka szkoda, że Australijczyk zakończył udział w GP Nowej Zelandii tak koszmarnie wyglądającym „dzwonem”. Wstrząs mózgu – tak brzmią pierwsze doniesienia ze szpitala. Oby Darcy jak najszybciej wrócił do pełni sił, bo jego jazda jest ucztą dla oczu i ozdobą widowisk.
Tai Woffinden, obrońca tytułu mistrza świata, na własne życzenie wypisał się ze szpitala w Leicester. Brytyjczyk trzykrotnie leżał podczas ligowego meczu pomiędzy Leicester Lions a Wolverhampton Wolves. Wprawił w osłupienie lekarzy opuszczając placówkę zdrowia. Był późny sobotni wieczór, a w niedzielę odlatywał z Heathrow samolot do Auckland. Jak przystało na twardziela, Tai nie użalał się nad sobą, tylko usiadł w samolocie i pofrunął do krainy wulkanów. Po kiepskim początku (w dwóch startach zgromadził 2 oczka), „Woffy” zmienił motocykl i zaczął punktować. 7 oczek ma bezcenne znaczenie w kontekście długiego serialu jakim jest cykl GP składający się z 12 rund. Przed rokiem w Sztokholmie Tai wywalczył 7 oczek jadąc ze złamanym obojczykiem, a więc witamy w świecie niezwykłych sportowców.
Jarek Hampel nie może mówić o katastrofie, bo przebudził się podobnie jak Tai Woffinden. Polak zdołał jeszcze awansować do półfinału, w którym nie odegrał już większej roli, bo startował z wrednego trzeciego pola. Trafić ze sprzętem przed spakowaniem silników w Amsterdamie – to dopiero loteria. Nie każdemu ta sztuka się udała. Rok temu Jarek wygrywał w Auckland, teraz musiał zadowolić się siódmym miejscem w dorobkiem 8 punktów.
Barry Briggs, człowiek legenda, czterokrotny mistrz świata na żużlu, był szczęśliwy wręczając puchar Martinowi Smolinskiemu. Pomyśleć, że tenże Barry Briggs pokonał naszego asa z Rybnika, nieżyjącego już niestety Antoniego Worynę, podczas finału IMŚ na Ullevi w Goeteborgu. To był 23 września 1966 roku. Dziś „Briggo” ma 80 lat i wciąż jeździ na motocyklu szosowym po amerykańskich i nowozelandzkich bezdrożach. Pozazdrościć kondycji… Pasja – słowo klucz, nie tylko w speedwayu, również w życiu.
Kawalkada rycerzy czarnego toru wdycha jeszcze boskie nowozelandzkie powietrze, ktoś jeszcze skoczy na bungy, ktoś spróbuje skydivingu w Auckland, a potem długi lot, lądowanie w Europie, walka o przestawienie zegara biologicznego. Wyścigi na torach angielskich, czeskich, polskich, a 26 kwietnia kolejne wielkie ściganie w GP. Tym razem żużlowcy zawitają nad Brdę… Turniej GP w Bydgoszczy bez Tomasza Golloba. Trudno to sobie wyobrazić, ale życie nie znosi próżni.
Komentarze