Iwańczyk: Kiepski świat Janowiczów

Jeśli Jerzy Janowicz wciąż narzeka na brak wsparcia i „trenowanie w szopach”, to co robi z pieniędzmi licznych sponsorów i tymi, które zarobił na korcie? Jeśli uwiera go uciążliwa presja, oczekiwania kibiców oraz żyje w kraju, w którym „nie ma perspektyw dla nikogo, w sporcie, biznesie ani w życiu prywatnym”, to dlaczego wciąż reprezentuje Polskę?
Z czym kojarzy się Jerzy Janowicz junior?
Z efektownymi zwycięstwami Paryżu w 2012 r., półfinałem Wielkiego Szlema, brawurowym wejściem do czołówki światowego tenisa, ale też z wiecznym lamentem jego ojca na niedogodne warunki i pomstowaniem całego teamu na absolutny brak wsparcia. Mam wrażenie, że historia Janowiczów to tak samo jego niezwykły skok ku zawodowstwu, jak i niekończąca się, martyrologiczna wręcz epopeja o kłodach pod nogi, sprzedanym w imię kariery majątku i zagraniu va banque z przyszłością Jerzego jr.
Klan Janowiczów - w ich przypadku sport to biznes rodzinny - wykorzystując niesamowitą euforię nienasyconych kibiców, całkiem sprytnie i wiarygodnie uczynił z siebie cierpiętników, którym wiatr ciągle wieje w oczy, a zamiast przychylnych sobie osób spotyka jedynie czyhających na potknięcie szakali. Wszystko to ubrane w bardzo zgrabną retorykę, która wiedzie do porażającego wniosku, że nasz tenisista jest wyjątkiem na tej planecie, bo przecież w cywilizowanym świecie sprawy mają się zgoła odwrotnie - zdiagnozowany za młodu talent od samego początku opływa w dostatku, a otaczający ludzi go to rajskie dusze, które czołobitnie służą wszystkim przyszłym geniuszom.
W niedzielę, po meczu Polski z Chorwacją w Pucharze Davisa, nasz tenisista eksplodował w sposób bezprecedensowy. Choć widzieliśmy wielu wściekłych sportowców, którzy nie godząc się z porażką wylewali żale i frustracje na gorąco, trudno przypomnieć sobie, by kogoś poniosło aż tak.
Pewnie Janowiczowie mają rację, że na całym pomoc oferowana rokującym sportowcom jest większa niż u nas, ale też na całym świecie rodzice, chcąc dochować się przyszłej gwiazdy sportu, inwestują w weń niemało. W tenisie łożą całe fortuny, to właśnie na barki rodziców spada gros wydatków liczonych w miliony.
Janowiczom się powiodło, podejrzewam, że inwestycja się zwraca z nawiązką. Widzę na stronie internetowej naszej gwiazdy, że ma sponsora głównego, trzech kolejnych, głównego ubezpieczyciela oraz pięć firm-przyjaciół, które mu zapewne pomagają w niemałym stopniu. Ma Janowicz wreszcie pieniądze zarobione na korcie. Niemałe pewnie, więc pora zapytać, jak z nich korzysta i czemu trenuje „w szopach”?
Dziennikarskiego wątku jego wypowiedzi nie dotykam, bo nie zamierzam być sędzią w naszej dziennikarskiej sprawie. Tym bardziej że i to środowisko wiele może sobie zarzucić. Niech jednak Janowicz spróbuje wyobrazić sobie, że dziennikarze są pośrednikiem między nim a kibicami. A ci akurat mają prawo mieć oczekiwania. I to niewielkie, bo Janowicz w kraju presji akurat nie zaznał. Kibice umiłowali go „mimo wszystko”, nie pamiętam, by rzucali mu się do gardła, jak zwykli to czynić np. kompromitującym się często piłkarzom.
Irytuje się polski tenisista, że w relacjach i recenzjach po jego występach zamiast sukcesów podnosi się niepowodzenia, a z piszących dziennikarzy wybrzmiewają zazdrosne przytyki o zarobioną kasę. W takim razie Janowicz jeszcze nie zrozumiał, czym jest zawodowstwo. Że to sportowo-sponsorsko-dziennikarska symbioza, której największym beneficjentem są gwiazdy takie jak on. Pretensje o ujawnionych zarobkach powinien Janowicz kierować do całego dziennikarskiego świata, nie tylko Polaków, i wytykać niekompetencje także największym znawcom materii obsługującym od dziesięcioleci Wielkie Szlemy.
Przykro mi, ja takiego doświadczenia nie mam, idąc za słowami i wymaganiami Janowicza, nie przetrenowałem połowy życia na korcie. Na tenisie też się nie znam, ale głos zabieram. I o kasę sportowców również pytam, żeby mieć odniesienie do oceny ich umiejętności i występów.
W niedzielę np. zapytałem rugbistów reprezentacji Polski, za jaką kwotę nadstawiają karku walcząc z mołdawskimi turami, którzy nie wahają się na boisku zrobić przeciwnikowi większą krzywdę. Nasi reprezentanci nie obruszali się na pytanie, nie łoili mnie, że nie mam prawa niczego od nich oczekiwać, tylko całkiem spokojnie odpowiedzieli, że za cały tydzień pracy na zgrupowaniu i podczas wyczerpującego meczu każdy z nich dostał po 550 zł. A gdyby dostali po „stówie”, to też by przyjechali nie namyślając się ani chwili.
Podejrzewam, że Janowicz - licząc wpływy sponsorów, którzy traktują go przede wszystkim jak reprezentanta Polski, a nie familijne przedsiębiorstwo - za swoje występy bierze ciut więcej. Za ten w Pucharze Davisa przeciwko Chorwacji też, więc jako kibice mamy prawo od niego oczekiwać, bo on akurat odpowiednie warunki do przygotowania ma.
Można było się wkurzyć, słuchając ciskającego mikrofonem polskiego tenisisty. Choćby dlatego, w jak prosty sposób kala wizerunek, na który pracował latami. Sorry, ale od niedzieli Janowicz nie jest już dla mnie sportowym szaleńcem, który w imię pasji, jaka chłonie go od lat, gotów jest do największych poświęceń. Nasza największa tenisowa nadzieja niechybnie staje się sfrustrowaną gwiazdką, którą ktoś do roboty zmusza i jeszcze od niej wymaga. Taki kiepski świat, w którym otaczają go same kiepskie sprawy. I kiepscy ludzie.
Zresztą pal licho frustracje, jakie Janowiczowie nieustannie wylewają do całego, kiepskiego w ich mniemaniu świata. Mają do nich prawo. W końcu to ich kariera, ich sponsorzy, ich pieniądze. Chodzi o zachowanie, które nie przystoi reprezentantowi Polski w tak szlachetnym sporcie. I choćby targały młodzieńcem z Łodzi emocje, których nikt z nas nie przeżył, nie usprawiedliwia go absolutnie nic.
Niedzielny spektakl Janowicza podzielił wielu i co najciekawsze nie tylko kibiców, ale również samych sportowców. Niektórzy pisali w mediach społecznościowych, że wreszcie znalazł się ktoś, kto wygarnął niedouczonym dziennikarzom, inni dostrzegali inne niż tylko czarno-białe barwy tej sprawy, ale byli i tacy (głównie kolarze), którzy wypraszali sobie, by wikłać ich w ogólne teorie o trenowaniu w szopach i indolencji całego państwa. Najdalej chyba posunął się siatkarz z Gdańska Wojciech Żaliński, który nazwał Janowicza „burakiem”.
Jeśli ktoś jeszcze ma wątpliwości, należy podkreślić: wszystko to, co dzieje się teraz wokół Janowicza, to nie wynik jego słabego występu na Torwarze, bo nie takie gwiazdy notowały sportowe wtopy. Rzecz rozbija się o formę - po prostu nie godzi się i już. I póki Janowicz tego nie zrozumie, tym większe będzie miał kłopoty. Zresztą już ma. Z samym sobą.
Z efektownymi zwycięstwami Paryżu w 2012 r., półfinałem Wielkiego Szlema, brawurowym wejściem do czołówki światowego tenisa, ale też z wiecznym lamentem jego ojca na niedogodne warunki i pomstowaniem całego teamu na absolutny brak wsparcia. Mam wrażenie, że historia Janowiczów to tak samo jego niezwykły skok ku zawodowstwu, jak i niekończąca się, martyrologiczna wręcz epopeja o kłodach pod nogi, sprzedanym w imię kariery majątku i zagraniu va banque z przyszłością Jerzego jr.
Klan Janowiczów - w ich przypadku sport to biznes rodzinny - wykorzystując niesamowitą euforię nienasyconych kibiców, całkiem sprytnie i wiarygodnie uczynił z siebie cierpiętników, którym wiatr ciągle wieje w oczy, a zamiast przychylnych sobie osób spotyka jedynie czyhających na potknięcie szakali. Wszystko to ubrane w bardzo zgrabną retorykę, która wiedzie do porażającego wniosku, że nasz tenisista jest wyjątkiem na tej planecie, bo przecież w cywilizowanym świecie sprawy mają się zgoła odwrotnie - zdiagnozowany za młodu talent od samego początku opływa w dostatku, a otaczający ludzi go to rajskie dusze, które czołobitnie służą wszystkim przyszłym geniuszom.
W niedzielę, po meczu Polski z Chorwacją w Pucharze Davisa, nasz tenisista eksplodował w sposób bezprecedensowy. Choć widzieliśmy wielu wściekłych sportowców, którzy nie godząc się z porażką wylewali żale i frustracje na gorąco, trudno przypomnieć sobie, by kogoś poniosło aż tak.
Pewnie Janowiczowie mają rację, że na całym pomoc oferowana rokującym sportowcom jest większa niż u nas, ale też na całym świecie rodzice, chcąc dochować się przyszłej gwiazdy sportu, inwestują w weń niemało. W tenisie łożą całe fortuny, to właśnie na barki rodziców spada gros wydatków liczonych w miliony.
Janowiczom się powiodło, podejrzewam, że inwestycja się zwraca z nawiązką. Widzę na stronie internetowej naszej gwiazdy, że ma sponsora głównego, trzech kolejnych, głównego ubezpieczyciela oraz pięć firm-przyjaciół, które mu zapewne pomagają w niemałym stopniu. Ma Janowicz wreszcie pieniądze zarobione na korcie. Niemałe pewnie, więc pora zapytać, jak z nich korzysta i czemu trenuje „w szopach”?
Dziennikarskiego wątku jego wypowiedzi nie dotykam, bo nie zamierzam być sędzią w naszej dziennikarskiej sprawie. Tym bardziej że i to środowisko wiele może sobie zarzucić. Niech jednak Janowicz spróbuje wyobrazić sobie, że dziennikarze są pośrednikiem między nim a kibicami. A ci akurat mają prawo mieć oczekiwania. I to niewielkie, bo Janowicz w kraju presji akurat nie zaznał. Kibice umiłowali go „mimo wszystko”, nie pamiętam, by rzucali mu się do gardła, jak zwykli to czynić np. kompromitującym się często piłkarzom.
Irytuje się polski tenisista, że w relacjach i recenzjach po jego występach zamiast sukcesów podnosi się niepowodzenia, a z piszących dziennikarzy wybrzmiewają zazdrosne przytyki o zarobioną kasę. W takim razie Janowicz jeszcze nie zrozumiał, czym jest zawodowstwo. Że to sportowo-sponsorsko-dziennikarska symbioza, której największym beneficjentem są gwiazdy takie jak on. Pretensje o ujawnionych zarobkach powinien Janowicz kierować do całego dziennikarskiego świata, nie tylko Polaków, i wytykać niekompetencje także największym znawcom materii obsługującym od dziesięcioleci Wielkie Szlemy.
Przykro mi, ja takiego doświadczenia nie mam, idąc za słowami i wymaganiami Janowicza, nie przetrenowałem połowy życia na korcie. Na tenisie też się nie znam, ale głos zabieram. I o kasę sportowców również pytam, żeby mieć odniesienie do oceny ich umiejętności i występów.
W niedzielę np. zapytałem rugbistów reprezentacji Polski, za jaką kwotę nadstawiają karku walcząc z mołdawskimi turami, którzy nie wahają się na boisku zrobić przeciwnikowi większą krzywdę. Nasi reprezentanci nie obruszali się na pytanie, nie łoili mnie, że nie mam prawa niczego od nich oczekiwać, tylko całkiem spokojnie odpowiedzieli, że za cały tydzień pracy na zgrupowaniu i podczas wyczerpującego meczu każdy z nich dostał po 550 zł. A gdyby dostali po „stówie”, to też by przyjechali nie namyślając się ani chwili.
Podejrzewam, że Janowicz - licząc wpływy sponsorów, którzy traktują go przede wszystkim jak reprezentanta Polski, a nie familijne przedsiębiorstwo - za swoje występy bierze ciut więcej. Za ten w Pucharze Davisa przeciwko Chorwacji też, więc jako kibice mamy prawo od niego oczekiwać, bo on akurat odpowiednie warunki do przygotowania ma.
Można było się wkurzyć, słuchając ciskającego mikrofonem polskiego tenisisty. Choćby dlatego, w jak prosty sposób kala wizerunek, na który pracował latami. Sorry, ale od niedzieli Janowicz nie jest już dla mnie sportowym szaleńcem, który w imię pasji, jaka chłonie go od lat, gotów jest do największych poświęceń. Nasza największa tenisowa nadzieja niechybnie staje się sfrustrowaną gwiazdką, którą ktoś do roboty zmusza i jeszcze od niej wymaga. Taki kiepski świat, w którym otaczają go same kiepskie sprawy. I kiepscy ludzie.
Zresztą pal licho frustracje, jakie Janowiczowie nieustannie wylewają do całego, kiepskiego w ich mniemaniu świata. Mają do nich prawo. W końcu to ich kariera, ich sponsorzy, ich pieniądze. Chodzi o zachowanie, które nie przystoi reprezentantowi Polski w tak szlachetnym sporcie. I choćby targały młodzieńcem z Łodzi emocje, których nikt z nas nie przeżył, nie usprawiedliwia go absolutnie nic.
Niedzielny spektakl Janowicza podzielił wielu i co najciekawsze nie tylko kibiców, ale również samych sportowców. Niektórzy pisali w mediach społecznościowych, że wreszcie znalazł się ktoś, kto wygarnął niedouczonym dziennikarzom, inni dostrzegali inne niż tylko czarno-białe barwy tej sprawy, ale byli i tacy (głównie kolarze), którzy wypraszali sobie, by wikłać ich w ogólne teorie o trenowaniu w szopach i indolencji całego państwa. Najdalej chyba posunął się siatkarz z Gdańska Wojciech Żaliński, który nazwał Janowicza „burakiem”.
Jeśli ktoś jeszcze ma wątpliwości, należy podkreślić: wszystko to, co dzieje się teraz wokół Janowicza, to nie wynik jego słabego występu na Torwarze, bo nie takie gwiazdy notowały sportowe wtopy. Rzecz rozbija się o formę - po prostu nie godzi się i już. I póki Janowicz tego nie zrozumie, tym większe będzie miał kłopoty. Zresztą już ma. Z samym sobą.
Komentarze