W Warszawie miała być Liga Mistrzów i była. Poza murawą

Piłka nożna
W Warszawie miała być Liga Mistrzów i była. Poza murawą
Dotknąć Pucharu Polski - Łukasz Skrzyński miał to szczęście/ fot. Cyfrasport

Prezes Zbigniew Boniek zapowiadał, że sobotni finał Pucharu Polski będzie miał oprawę godną Ligi Mistrzów. Tak było - marketingowo PZPN zasłużył na wielkie brawa. Gorzej poszło piłkarzom. Wesoło było jednak za kulisami. I na trybunach, i na konferencji prasowej, i w trakcie wywiadów z piłkarzami.

Kilka minut po ceremonii wręczania medali i pucharu spotkaliśmy uśmiechniętego od ucha do ucha Macieja Sawickiego. – Ale wyszło! Teraz już nikt nie będzie umniejszał rangi finału! – wręcz wykrzyczał sekretarz generalny związku i przytoczył słowa Zbigniewa Bońka, który na konferencji prasowej w hotelu Victoria zapewniał, że finał Pucharu Polski będzie miał oprawę godną Ligi Mistrzów.

Boniek nie kłamał, a i powody do zadowolenia Sawicki miał niemałe. Takiego finału rozgrywek w Polsce jeszcze nie mieliśmy – mowa jednak głównie o marketingu. Rozwiązania techniczne rodem z europejskich finałów, świetna organizacja, atrakcje dla kibiców, niezła frekwencja. Najgorzej na tym tle wypadli piłkarze, którzy poza pierwszymi piętnastoma minutami zaprezentowali poziom zbliżony raczej do I Ligi, niż Champions League.

Plejada VIP


Największe przedmeczowe obawy dotyczyły frekwencji kibiców. PZPN wybrnął jednak z konfliktu fanów Zawiszy z właścicielem klubu (i solidarności sympatyków z Lubina, którzy, podobnie jak bydgoszczanie, zapowiedzieli, że w Warszawie się nie pojawią).  Zaproszenie ponad 10 tys. dzieci z całej Polski i niskie ceny biletów sprawiły, że na Narodowym stawiło się w sobotę aż 37 tys. ludzi! Biorąc od uwagę brzydką pogodę i fakt, że niewiele mniej (41 tys.) zjawiło się w marcu na meczu ze Szkocją, trzeba przyznać, że zapełnienie Narodowego było sporym wyczynem.

Co istotne – przyjechało aż kilka tysięcy sympatyków Zawiszy, którzy bardzo aktywnie wspierali swój zespół. Kompletnie zabrakło lubinian, co łatwo dało się wyłapać wsłuchując się w doping. Kolor pomarańczowy był w sobotę w defensywnie nie tylko na murawie.

Imponująca była również lista gości VIP. Obok Zbigniewa Bońka zasiedli m.in. ministrowie (Jacek Rostowski, Andrzej Biernat), byli piłkarze (Jan Tomaszewski, Tomasz Kłos, Jacek Bąk, Dariusz Dziekanowski) i miłośnicy futbolu (Krzysztof Materna, Wojciech Gąsowski, Rafał Mroczek). Pojawili się także Michał Listkiewicz czy trener Andrzej Strejlau.

Kogo oglądał Nawałka

W stolicy nie mogło zabraknąć także selekcjonera Adama Nawałki, który miał okazję przyjrzeć się dokładnie, jak kandydaci do gry w reprezentacji sprawdzają się w meczu okraszonym wielką presją. Jednym z oglądanych był Igor Lewczuk. – Zasuwałem, ale mogło być lepiej. Poczekamy do 6 maja i zobaczymy, co będzie z tym powołaniem –  mówił niezbyt zadowolony ze swojej postawy. Z dobrej strony pokazał się Arkadiusz Piech z Zagłębia, który walczył za dwóch, ale jego powołania akurat spodziewać się jest trudno.

Także przybyłych na Narodowy dziennikarzy było więcej, niż zazwyczaj, nawet na meczach biało-czerwonych. Mimo, iż po finale na piłkarzy Zawiszy czekali prawie dwie godziny, to przejście zawodników z Bydgoszczy przez mix zonę trwało kolejne kilkadziesiąt minut. Każdy miał jakieś pytanie, każdy chciał nagrać to i owo. Zwycięzcy robili sobie zdjęcia z pucharem, pozowali z medalami, odbierali gratulacje. Wszystko z angielską cierpliwością; wywiadów udzielali chętnie, jak rzadko kiedy.

Wtargnięcie na konferencję

Pierwsza wpadka miała związek właśnie z mediami. Po meczu okazało się, że w sali konferencyjnej nie działa mikrofon Oresta Lenczyka, a trener Zagłębia nie jest wszak znany z donośnego głosu. Mimo to Lenczyk był w dobrym humorze i żartował z dziennikarzami. – Chce mnie pan pogrzebać? – odpowiedział z uśmiechem pytaniem na pytanie o ewentualne zakończenie jego trenerskiej kariery. Jeszcze ciekawiej było na konferencji Ryszarda Tarasiewicza, którą przerwali piłkarze Zawiszy. Kilkunastu z nich wtargnęło do sali, aby na stole zainstalować puchar. Chwilę później wszyscy, poza Łukaszem Skrzyńskim, wybiegli i… zaczęli śpiewać piosenki. Zawisza bawił się na całego.

Skrzyński z dystansem odniósł się do pytania o ewentualne świętowanie sukcesu stwierdzając, że to zbędne prowokowanie; zapewnił, że piłkarze są profesjonalistami i zachowają całonocną świętość. Chyba nie była to całkowita prawda, skoro bocznymi drzwiami w stronę szatni zmierzały niedługo po tych słowach i szampany, i piwa…

Kariera we Francji


Świętować było jednak co, bo bodaj tylko jeden spośród podstawowych w sobotę zawodników Zawiszy miał kiedykolwiek przyjemność grania przy tak wysokiej frekwencji. To Kamil Drygas, który w 2010 roku w Poznaniu zagrał przeciwko FC Salzburg na oczach 40 tys. fanów. Nawet wspomniany Lewczuk, dla którego mecz w Warszawie był już trzecim finałem Pucharu Polski w karierze (grał także w 2010 z Jagiellonią; w 2012 z Ruchem był kontuzjowany), po raz pierwszy wystąpił przy takiej liczbie fanów. – Poprzednich finałów nawet nie ma co porównywać – mówił nam 28-latek.

Humor dopisywał także właścicielowi Zawiszy Radosławowi Osuchowi, który uśmiechem przez kilkanaście minut odpowiadał na przeróżne pytania dziennikarzy. Jak zwykle – z dużym przymrużeniem oka. – Co z trenerem Tarasiewiczem? Podobno ma ofertę z Francji – zapytał jeden z reporterów a Osuch natychmiast odparł. – Francja!? Do Francji karierę jako modelka to jedzie robić moja żona! – żartował. On i wszyscy jego piłkarze wyglądali sobotniej nocy, jakby obejrzeli właśnie dobry kabaret. Powody do zadowolenia faktycznie mieli niemałe. Podobnie, jak kibice i PZPN. A, że i przegrany zawsze musi być – tym razem padło na Zagłębie.
Sebastian Staszewski, Polsat Sport

PolsatSport.pl w wersji na telefony z systemem Android i iOS!

Najnowsze informacje i wiadomości na bieżąco, gdziekolwiek jesteś.

Komentarze