Pindera: Piękne sportowe historie ostatniego ćwierćwiecza

Inne
Pindera: Piękne sportowe historie ostatniego ćwierćwiecza
Justyna Kowalczyk i Adam Małysz/ fot. PAP

Pierwszy Adam Małysz, to było do przewidzenia. Drugie miejsce dla Justyny Kowalczyk, też żadna niespodzianka. Całe podium dla mistrzów sportów zimowych każe jednak zapytać: a gdzie przedstawiciele dyscyplin, które przez lata były potęgą.

W czasach Ireny Szewińskiej, Jerzego Kuleja, Zbigniewa Pietrzykowskiego, Waldemara Baszanowskiego czy złotych chłopców Huberta Jerzego Wagnera ta rywalizacja zapewne byłaby bardziej zacięta, ale jeśli chodzi o 25 lat Wolnej Polski, to sprawa jest jasna. Nikt nie był w stanie wygrać z Małyszem, choć ten nigdy nie był mistrzem olimpijskim, a trzeci w tym konkursie Kamil Stoch, na ostatnich igrzyskach w Soczi zdobył dwa złote medale.

Jeśli jeszcze dodamy, że pierwszą nagrodę w kategorii: najlepszy trener – zgarnął Apoloniusz Tajner, dziś prezes Polskiego Związku Narciarskiego, to zima w tej wolnościowej rywalizacji okazała się bezkonkurencyjna w rywalizacji z innymi porami roku.

Tak się składa, że większości kandydatów do konkursowego podium i ich walce o sportowy sukces towarzyszyłem przez te wszystkie lata. Szymon Kołecki, Leszek Blanik, Otylia Jędrzejczak, Paweł Nastula, Waldemar Legień, Andrzej Wroński. Ich historie to też część mojego życia. Wywiady, reportaże, relacje z mistrzostw świata, Europy i igrzysk. Czterokrotnego mistrza olimpijskiego w chodzie, Roberta Korzeniowskiego poznałem na Uniwersjadzie w Duisburgu (1989), gdzie zajmując szóste miejsce na 20 km tak naprawdę dopiero zaczynał wielką karierę. Później byłem przy nim, gdy dyskwalifikowano go na igrzyskach w Barcelonie (1992), gdy wchodził na stadion po srebrny medal, i na kolejnych: w Atlancie (1996), Sydney (2000) i Atenach (2004), gdzie wygrywał.

Ale  mistrz sportowego chodu, nawet najwybitniejszy, nie może w Polsce liczyć na przychylność tłumów w walce z mistrzem podniebnych lotów. To dwa inne światy, skoki narciarskie zawsze miały u nas swoich zwolenników, na co solidnie zapracowali przez minione dekady Stanisław Marusarz, Wojciech Fortuna (pierwszy polski mistrz olimpijski w sportach zimowych), Stanisław Bobak czy Piotr Fijas. Ale dopiero Małysz wygrywając Turniej Czterech Skoczni w 2001 roku podpalił lont i dał początek „Małyszomanii”, zjawiska nie mającego wcześniej w polskim sporcie odpowiednika. To on wtedy wysłał wszystkim Polakom zaproszenie na wyjątkowy serial zimową porą, w którym kilkanaście lat grał główną rolę.

Pamiętam Małysza, kiedy zaczynał i tylko jasnowidz mógł przewidzieć taką przyszłość, jego pierwsze wielkie sukcesy i porażki, które też wpisane były w ten niewiarygodny, sportowy życiorys. Byłem dumny, gdy oglądałem jego skoki w Vancouver (2010), choć przegrywał z Simonem Ammannem, i gdy pięknie mówił po niemiecku o tym co czuje na olimpijskich konferencjach prasowych. To już był zupełnie inny Adam niż ten, który na początku chował się przed dziennikarzami i bał się tłumów. Od tamtego, zszokowanego nagłą popularnością Adasia dzieliły go lata świetlne.
Myślę, że chyba nikt nie pokonał tak gigantycznej drogi jak on. To był megamamuci skok w inne życie na naszych oczach. A przy tym Małysz pozostał przecież sobą, zawsze skromnym chłopakiem z Wisły, choć pewnym swoich umiejętności, ambitnym, walczącym do końca. Ale pod koniec był już mistrzem pełną gębą, umiejącym pięknie i interesująco się wypowiedzieć, mającym swoje poglądy i przemyślenia.

I co ważne, potrafił odejść w blasku sławy i odnaleźć siebie za metą w innym sporcie. Nie zdziwię się, jak pewnego dnia wygra Dakar. Bo ma nie tylko smykałkę do kierownicy, lecz też wielki talent do ciężkiej pracy, a bez tego nawet geniusz niewiele osiągnie.
Janusz Pindera, Polsat Sport

PolsatSport.pl w wersji na telefony z systemem Android i iOS!

Najnowsze informacje i wiadomości na bieżąco, gdziekolwiek jesteś.

Komentarze