Finały NBA: Sprawa osobista

Rok temu, kiedy ekipa promocyjna NBA rozkładała już w Miami podium dla zwycięzców, kiedy z kartonów w szatni wyciągano czarne koszulki z napisem "Spurs – 2013 NBA Champions", Heat i LeBron James zrobili San Antonio przykrą niespodziankę. W ciągu 28 sekund odrobili przewagę pięciu punktów, wygrali szósty i siódmy mecz, broniąc tytułu mistrzów najlepszej ligi świata.
Najbardziej przeżył to już legendarny Tim Duncan będąc przekonany, że była to dla niego ostatnia szansa na mistrzowski pierścień. "Teraz, to sprawa osobista. Teraz tego nie przegramy" - mówi Duncan, który dziś z San Antonio Spurs rozpoczyna walkę o piąty tytuł mistrza National Basketball Aszsociation. Jeden problem – podobnie myśli LeBron James.
Po raz pierwszy od 16. lat
Kiedy po raz ostatni te same drużyny spotkały się w rewanżu finałów National Basketball Association, po jednej stronie stronie parkietu stali Michael Jordan i Scottie Pippen z Chicago Bulls, a po drugiej John Stockton i Karl Malone z Utah Jazz. Z punktu widzenia historii NBA, tegoroczna seria zaczynająca się w San Antonio jest równie ważna – Heat i LeBron James chcą być tylko jednym z sześciu zespołów, które wygrały trzy kolejne tytuły. Dla Spurs, którzy nie mieli w ręku pucharu dla najlepszej drużyny NBA od 2007 roku, dla Duncana i trenera Grega Popovica, jest to okazja bycia w elitarnym klubie pięciokrotnych zwycięzców.
Wspominając o legendarnej serii Bulls – Jazz z 1998 roku, zestawiając ją z tegoroczną parą finalistów, porównania można robić – ale tylko sportowe. Szesnaście lat temu, rekordowe prawie 30 milionów widzów w USA zasiadało przed telewizorami oglądać pożegnalne finały Jordana. W tym roku jedna z trzech największych stacji telewizyjnych Ameryki – ABC - pokazująca serię Spurs kontra Miami byłaby szczęśliwa, gdyby mecze oglądało trzydzieści procent tej liczby.
Spurs: koszykówka dla znawców; Heat: Showtime na Florydzie
To banał, ale dla kogoś kochającego koszykówkę, nie ma rzeczy przyjemniejszej niż oglądanie San Antonio Spurs. Na parkiecie nic nie dzieje się przypadkiem. Każdy z graczy jest tylko tyle warty, jak układa się jego akcja z kolegą z zespołu. Ekwilibrystyczne wsady, spektakularne akcje “jeden na jeden” trenera Popovica nie interesują, bo nie ma w baskecie bonusów za wartość artystyczną. To wszystko prawda, ale przynajmniej od 1999 roku, kiedy w san Antonio pojawił się Tim Duncan, do drużyny przyklejono łatkę “nudnych”. Łatka została do dzisiaj, a zwycięstwa Spurs w finałach 2003, 2005 oraz 2007 roku były najgorzej oglądanymi finałami w ciągu ostatnich… trzydziestu lat.
Określenie “Showtime basketball” które powstało w latach 80. na określenie tego, jak grali Los Angeles Lakers, jest kiedy piszemy o Miami Heat jest oczywiście na wyrost. Ale sam fakt, że na parkiecie będzie czterokrotny MVP NBA (LeBron James), najbardziej dominujący gracz od czasów Michaela Jordana, pobudza wyobraźnie. “King” James oficjalnie nie lubi być porównywany do “Fruwającego”, ale nieoficjalnie wszyscy wiedzą, że zdobycie trzeciego tytułu, połowy tego, co ma Jordan, to dla niego tak samo sprawa osobista jak dla Tima Duncana.
Bukmacherzy w Las Vegas, podobnie jak dziennikarze piszący o NBA, są idealnie podzieleni w swoich opiniach – obie drużyny mają po 50 procent szans na zwycięstwo. Spurs – zakładając, że w pełni zdrowy będzie rozgrywający Toni Parker - mają większy margines błędu, bo mają znacznie bardziej wyrównany cały zespół - nie tylko pierwszą piątkę. Heat ma LeBrona Jamesa, który może sam wygrać mecz, jak to zrobił w czwartym spotkaniu ubiegłorocznych finałów rzucając 49 punktów. Parker, Duncan, Manu Ginobili po jednej stronie parkietu; James, Dwayne Wade, Chris Bosh po drugiej. W finałach są zespoły mające w składach wielkie gwiazdy, ale finały wygrywają często zawodnicy drugiego planu. Tak będzie i w tym roku – Spurs mają ich więcej, są lepiej przygotowani, wygrywając serie 4-2.
Po raz pierwszy od 16. lat
Kiedy po raz ostatni te same drużyny spotkały się w rewanżu finałów National Basketball Association, po jednej stronie stronie parkietu stali Michael Jordan i Scottie Pippen z Chicago Bulls, a po drugiej John Stockton i Karl Malone z Utah Jazz. Z punktu widzenia historii NBA, tegoroczna seria zaczynająca się w San Antonio jest równie ważna – Heat i LeBron James chcą być tylko jednym z sześciu zespołów, które wygrały trzy kolejne tytuły. Dla Spurs, którzy nie mieli w ręku pucharu dla najlepszej drużyny NBA od 2007 roku, dla Duncana i trenera Grega Popovica, jest to okazja bycia w elitarnym klubie pięciokrotnych zwycięzców.
Wspominając o legendarnej serii Bulls – Jazz z 1998 roku, zestawiając ją z tegoroczną parą finalistów, porównania można robić – ale tylko sportowe. Szesnaście lat temu, rekordowe prawie 30 milionów widzów w USA zasiadało przed telewizorami oglądać pożegnalne finały Jordana. W tym roku jedna z trzech największych stacji telewizyjnych Ameryki – ABC - pokazująca serię Spurs kontra Miami byłaby szczęśliwa, gdyby mecze oglądało trzydzieści procent tej liczby.
Spurs: koszykówka dla znawców; Heat: Showtime na Florydzie
To banał, ale dla kogoś kochającego koszykówkę, nie ma rzeczy przyjemniejszej niż oglądanie San Antonio Spurs. Na parkiecie nic nie dzieje się przypadkiem. Każdy z graczy jest tylko tyle warty, jak układa się jego akcja z kolegą z zespołu. Ekwilibrystyczne wsady, spektakularne akcje “jeden na jeden” trenera Popovica nie interesują, bo nie ma w baskecie bonusów za wartość artystyczną. To wszystko prawda, ale przynajmniej od 1999 roku, kiedy w san Antonio pojawił się Tim Duncan, do drużyny przyklejono łatkę “nudnych”. Łatka została do dzisiaj, a zwycięstwa Spurs w finałach 2003, 2005 oraz 2007 roku były najgorzej oglądanymi finałami w ciągu ostatnich… trzydziestu lat.
Określenie “Showtime basketball” które powstało w latach 80. na określenie tego, jak grali Los Angeles Lakers, jest kiedy piszemy o Miami Heat jest oczywiście na wyrost. Ale sam fakt, że na parkiecie będzie czterokrotny MVP NBA (LeBron James), najbardziej dominujący gracz od czasów Michaela Jordana, pobudza wyobraźnie. “King” James oficjalnie nie lubi być porównywany do “Fruwającego”, ale nieoficjalnie wszyscy wiedzą, że zdobycie trzeciego tytułu, połowy tego, co ma Jordan, to dla niego tak samo sprawa osobista jak dla Tima Duncana.
Bukmacherzy w Las Vegas, podobnie jak dziennikarze piszący o NBA, są idealnie podzieleni w swoich opiniach – obie drużyny mają po 50 procent szans na zwycięstwo. Spurs – zakładając, że w pełni zdrowy będzie rozgrywający Toni Parker - mają większy margines błędu, bo mają znacznie bardziej wyrównany cały zespół - nie tylko pierwszą piątkę. Heat ma LeBrona Jamesa, który może sam wygrać mecz, jak to zrobił w czwartym spotkaniu ubiegłorocznych finałów rzucając 49 punktów. Parker, Duncan, Manu Ginobili po jednej stronie parkietu; James, Dwayne Wade, Chris Bosh po drugiej. W finałach są zespoły mające w składach wielkie gwiazdy, ale finały wygrywają często zawodnicy drugiego planu. Tak będzie i w tym roku – Spurs mają ich więcej, są lepiej przygotowani, wygrywając serie 4-2.
Komentarze