Wójtowicz: Wagner jak Antiga - nie patrzył na nazwiska

Siatkówka
Wójtowicz: Wagner jak Antiga - nie patrzył na nazwiska
Tomasz Wójtowicz podczas losowania grup finałów MŚ w Sali Kongresowej. / fot. PAP

Tomasz Wójtowicz - najlepszy zawodnik w historii polskiej siatkówki, as drużyny Huberta Wagnera - w rozmowie z Polsatsport.pl wspomina złote czasy i ocenia medalowe szanse biało-czerwonych na zbliżających się mistrzostwach świata.

Mistrz świata z 1974, złoty medalista olimpijski z Montrealu z 1976 roku, czterokrotny wicemistrz Europy, zdobywca siatkarskiego Pucharu Mistrzów w 1985 roku. Wymienienie wszystkich sukcesów Tomasza Wójtowicza to materiał na oddzielny artykuł… Znakomity siatkarz dziś jest ekspertem Polsatu Sport. Z czytelnikami naszego portalu podzielił się wspomnieniami z czasów wielkiej kariery i refleksjami na temat zbliżającego się siatkarskiego mundialu.

Robert Murawski: Bardzo wcześnie, w wieku niespełna dwudziestu lat trafił Pan do reprezentacji Polski. Czy to powołanie było dla Pana zaskoczeniem?

Tomasz Wójtowicz: Byłem młodym zawodnikiem i było to dla mnie wielkim wyróżnieniem, zaszczytem. Wcześniej grałem w reprezentacji juniorów, z którą zdobyliśmy srebrny medal mistrzostw Europy w Barcelonie w 1971 roku. Tak więc ta kariera układała się prawidłowo. Z reprezentacji juniorów płynnie przeszedłem do kadry seniorów. Można powiedzieć, że trafiłem do drużyny razem z trenerem Hubertem Wagnerem. To on powołał mnie do kadry w 1973 roku. Mnie i Mirka Rybaczewskiego, bo resztę drużyny stanowili koledzy Wagnera z boiska.

Jak starsi zawodnicy zaakceptowali Was w reprezentacji?

- Nie obyło się bez chrztu i innych tradycyjnych rytuałów. Zostaliśmy przyjęci przyjaźnie i przychylnie i szybko wkomponowaliśmy się w drużynę.

Kiedy poczuł Pan, że Wagner na Pana stawia, że jest Pan niezbędnym zawodnikiem w jego teamie?


- Bardzo szybko, praktycznie od razu zaczął mnie wystawiać w szóstce. Widział mnie w tym zespole i to na pierwszej linii. Od początku miał taką koncepcję. Tak trenowaliśmy, to wychodziło w meczach i jak zacząłem grać w pierwszym składzie, tak już w nim zostałem.

Czy w ostatnich latach w polskiej siatkówce dostrzegł Pan jakiegoś zawodnika, zawodników, którzy z podobnym impetem jak Pan mogli wskoczyć w młodym wieku na najwyższą światową półkę?

- Nie ma u nas ostatnio takiego siatkarza, który by się wybił, który jest motorem napędowym drużyny. Takiego, do którego w ciężkich momentach adresowane są wszystkie piłki, który jest w stanie wziąć na siebie odpowiedzialność. Dobrze zapowiadał się Mariusz Wlazły, ale z różnych przyczyn, również zdrowotnych stracił szansę bycia wiodącym graczem reprezentacji. Teraz powraca i na pewno będzie bardzo przydatny w drużynie narodowej.

Do Meksyku lecieliście z wiarą w sukces? Siatkarze wierzyli w zwycięstwo, czy to tylko trener liczył na złoto?

- Wszedłem do tej drużyny jako zawodnik nie skażony wcześniejszymi porażkami. Chłopcy, jak wskazywały wyniki, potrafili wygrywać z najlepszymi na turniejach towarzyskich. Czyli potencjał w tej grupie był. Problem zaczynał się, gdy przychodziło grać o medale. Być może to była kwestia psychiki. Trener Wagner od samego początku wpajał nam, że jesteśmy mocni i możemy wygrać z każdym. Już pierwszy rok jego pracy wskazywał, że może być nieźle. Na mistrzostwa świata jechaliśmy z przekonaniem, że jesteśmy silni. Tam zresztą to udowodniliśmy. Podczas turnieju jedna szóstka grała mecz, a druga trenowała na salce obok, wykonując cykl treningowy z obciążeniem.


Tomasz Wójtowicz i Stanisław Gościniak po powrocie z Meksyku. / fot. PAP

Drużyna z Meksyku jest uznawana za najlepszą w historii polskiej siatkówki. Była dosyć wyrównana, każdy zmiennik mógł grać na równie wysokim poziomie, co zawodnik z pierwszego składu…


- Tak. To był wyrównany skład. Pojechaliśmy tam taką grupą, że nawet grając w różnych zestawieniach, przy różnych zmianach, wygrywaliśmy ze wszystkimi.

Czyli można powiedzieć, mimo zasług selekcjonera, że miał jednak trochę szczęścia. Podobnie jak Kazimierz Górski, Wagner trafił na bardzo zdolną generację zawodników.

- Wiadomo, że takie szczęście też jest ważne. Nawet najlepszy trener nic nie wskóra, gdy nie ma dobrych wykonawców. Akurat wtedy zebrała się naprawdę mocna grupa i to mu ułatwiło zadanie.

Jaki był najtrudniejszy mecz tych mistrzostw?

- Myślę, że chyba jednak ten z Japonią. Gdybyśmy przegrali, mistrzostwo świata trafiłoby w ręce Rosjan. Stracilibyśmy również kwalifikację olimpijską. Japończycy, wówczas mistrzowie olimpijscy grali szybko i kombinacyjnie. Ale mimo trudów turnieju, byliśmy dobrze przygotowani i ten mecz też wygraliśmy.

W jaki sposób ten sukces wpłynął na popularność siatkówki i siatkarzy w Polsce? Mam wrażenie, że jest to zwycięstwo trochę niedoceniane, zapomniane. Z jednej strony w 1974 roku przytłoczył je sukces piłkarzy, z drugiej kibicom siatkówki epoka Wagnera kojarzy się głównie z triumfem w Montrealu.


- Tak się ułożyło, że piłkarze odnieśli wówczas sukces, zajęli trzecie miejsce na mistrzostwach świata. W kraju zapanowała wielka euforia. My tak trochę po cichu jechaliśmy do Meksyku. Piłkarzy pokazywała telewizja, ze startu siatkarzy była tylko jedna retransmisja, właśnie spotkania z Japonią. Kibice byli skazani na suche wyniki, co oczywiście nie oddawało pełni emocji. Mecze z Montrealu już były pokazywane, więc ludzie to bardziej przeżyli.  Sukces na mistrzostwach świata był dosyć niespodziewany, chyba nikt w nas nie wierzył. Tak więc wielkie zaskoczenie, z drugiej strony wciąż wielka wrzawa wokół piłkarzy. Właściwie to nie wiedziano co zrobić z nami i z tym mistrzostwem świata…

Odbiliście to sobie z pewnością na igrzyskach. Montreal, a szczególnie finałowy mecz ze Związkiem Radzieckim to jeden z najwspanialszych, najczęściej wspominanych momentów w historii polskiego sportu.

- Wiedzieliśmy i wszyscy wiedzieli, że mamy walczyć o złoto, a nie byliśmy już zaskoczeniem dla przeciwników. Przez dwa lata mieli czas, by się przygotować. Zresztą w międzyczasie graliśmy z tymi najmocniejszymi. Tak więc rywale nas znali, byliśmy rozpisani. Wyniki pokazały, że wcale nie walczyło się nam tak łatwo. Większość meczów wygrywaliśmy 3:2, nazwano nas mistrzami piątego seta. W finale z Rosjanami też był moment, że to oni mieli już meczowe piłki w górze. My to przetrwaliśmy. Po serii pięciosetowych meczów byliśmy w stanie wyjść z opresji i grać na tyle twardo, że ten decydujący set był, jak z innymi rywalami, dość łatwy do wygrania.


Radość w Montrealu. / fot. PAP

Hubert Wagner, ze względu na sposób prowadzenia drużyny, zyskał przydomek "Kat". Czy przez te lata współpracy miał Pan chwile buntu, zwątpienia w jego metody?


- Większość zawodników było kolegami trenera z boiska i on to z nim jasno ustalił: Wagner był dowódcą i w czasie treningów nie było żadnego koleżeństwa. Nikt się nie skarżył, wszyscy zaciskali zęby i wykonywali polecenia. Treningi były bardzo ciężkie, bo przecież inny był wówczas system grania. Mecze trwały dłużej, niż dziś. Dlatego ważne było przygotowanie fizyczne. Wagner miał przede wszystkim jedną rzecz: wyniki. Gdyby nie było rezultatów pewnie byłyby jakieś bunty, ktoś by powiedział: po co tyle harujemy, skoro żadnych z tego efektów…

Czy Wagner podjął słuszną decyzję odchodząc po Montrealu? Czy nie był już w stanie nic więcej z tej drużyny wycisnąć?

- Myślę, że postąpił słusznie. Co prawda nikt się nie buntował, ale atmosfera już jednak trochę gęstniała. Chyba zaczynaliśmy nawzajem mieć siebie dosyć… Trzeba było od siebie odpocząć. Dostrzegał to też Wagner i dlatego odszedł.

Czy trener Jerzy Welcz, który był jednym z Pana wychowawców był jego naturalnym następcą?

- Tak, Jerzy Welcz był, obok mojego ojca jednym z moich pierwszych trenerów. Grałem u niego jeszcze w Lublinie, w II lidze. Był przy Wagnerze, znał drużynę, miał rozpisane treningi, tak więc wydawał się naturalnym następcą. Był innym trenerem niż Wagner, mniej zdecydowanym, bardziej miękkim, co niestety było wadą. Do utrzymania takiej bandy niesfornych chłopaków potrzeba było jednak twardej ręki.

Polakom udało się utrzymać wysoką pozycję w Europie, ale z imprez światowych wracali bez medali. Mówi się, że jedną z przyczyn słabszych występów reprezentacji były prześladujące Pana kontuzje. Nie pojechał Pan na mistrzostwa świata do Włoch w 1978 roku, a na igrzyskach w Moskwie też nie był Pan w pełni dysponowany.

- Kontuzja kręgosłupa, której doznałem przed mistrzostwami świata w Rzymie spowodowała przerwę w treningach. Na igrzyska do Moskwy jechałem właściwie z dwiema kontuzjami. Najpierw wypadł mi dysk, a tuż przed zawodami pojawił się problem z łąkotką. Musiałem uważać, jak stawiam prawą nogę, bo łąkotka wklinowywała się w staw i uniemożliwiała ruchy. Wyćwiczyłem sobie taki ruch, dzięki któremu w czasie przerw w meczu nastawiałem kolano i wracałem do walki. To oczywiście nie mogło być takie granie, jak wtedy, gdy byłem w pełni sprawny… Szkoda, zajęliśmy czwarte miejsce, a do medalu zabrakło niewiele. Gdybym był zdrowy, walczylibyśmy z gospodarzami o złoto.

Nie udało się również zdobyć medalu na mistrzostwach świata w Argentynie w 1982 roku…

- Tak, tam nałożyły się na siebie różne przyczyny. Nastąpiła wymiana pokoleniowa, właściwie tylko ja i Leszek Łasko zostaliśmy ze złotej drużyny z Montrealu, a  młodzi nie zawsze stawali na wysokości zadania. Najbliżej powrotu na szczyt byliśmy w roku 1984…


Tomasz Wójtowicz i Lech Łasko. / fot. siatkanews.tnb.pl

Powrót Wagnera nie był tak udany ze względu na bojkot igrzysk w Los Angeles? On szykował ekipę specjalnie na ten turniej?

- Tam się kroiła naprawdę fajna drużyna i można było spokojnie powalczyć o medale. Ogrywaliśmy Amerykanów na ich terenie, przed igrzyskami rozgromiliśmy Brazylijczyków. Te dwie reprezentacje zagrały później w olimpijskim finale. Wszystko szło dobrze, drużyna prezentowała się coraz lepiej. Niestety, decyzja polityczna – bojkot igrzysk, pozbawiła nas medalowej szansy…

Pan zrezygnował wówczas z występów w reprezentacji?

- Tak. Zamiast igrzysk olimpijskich zaproponowano nam udział w Turnieju Przyjaźni na Kubie. Powiedziałem, że nie po to trenowałem ciężko cztery lata, żeby teraz jechać na Kubę i zrezygnowałem.

Dopiero w ostatnich latach udało się reprezentacji nawiązać do Waszych sukcesów z lat siedemdziesiątych.

- Wreszcie mamy sukcesy, ale martwi brak ciągłości. Jakby się pan przyjrzał wynikom z ostatniej dekady, to jest jedna wielka sinusoida. Mamy wicemistrzostwo świata, ale później jest porażka na mistrzostwach Europy i igrzyskach, potem nagły skok: tytuł mistrzów Europy i później znów spadek – kiepski występ na mundialu, potem wygrana w Lidze Światowej i znów porażka na igrzyskach.

Czy można znaleźć jakiś wspólny mianownik pomiędzy współczesnymi gwiazdami siatkówki, a tymi z lat siedemdziesiątych?

- Całkiem inaczej to wyglądało. Oczywiście byliśmy rozpoznawalni, ale też inne było zainteresowanie mediów. W ostatnich latach mamy więcej spotkań siatkówki w telewizji, do czego znacząco przyczynił się przecież Polsat. Inna jest realizacja, to wszystko lepiej widać, lepiej się ogląda grę. My też graliśmy przy pełnych halach, ale to były zupełnie inne hale. Dziś można się dowiedzieć praktycznie wszystkiego o siatkarzach z różnych mediów: z gazet, internetu… Wówczas nie było takich możliwości. Mimo to ludzie wciąż jeszcze wspominają te nieprzespane noce, gdy my graliśmy w Montrealu…

Po nominacji Stephana Antigi na selekcjonera zaczęły się pojawiać porównania z Hubertem Wagnerem. Młody trener, który wprost z parkietu trafił na ławkę selekcjonera reprezentacji. Kolejne pojawiło się podczas przygotowań do mundialu, gdy okazało się, że Antiga nie przywiązuje się do nazwisk: jeśli ktoś mu nie odpowiada, nie spełnia jego wymagań – nie ma go w kadrze.


- Tak jest tu pewne podobieństwo. Wagner też nie patrzył na nazwiska. Czasem z przyczyn dyscyplinarnych traciliśmy dobrych zawodników, mających za sobą świetny sezon ligowy, albo takich, którzy jeszcze przed rokiem byli w podstawowej szóstce reprezentacji.

Porównania, porównaniami, ale wiadomo, że będą one miały rację bytu pod warunkiem, że Antiga osiągnie sukces. Czy mamy na to szansę na tych mistrzostwach?


- Szanse są. Jak widzieliśmy, można wygrać nawet z Rosjanami i to bez niektórych czołowych zawodników.

Tak, ale mam wrażenie, że Rosja - podobnie jak Bułgaria, odpuściła nieco ten ostatni mecz Memoriału Wagnera.

- Tak się mówi, że potraktowali to spotkanie ulgowo, myślę jednak, że oni z chęcią tego spotkania nie przegrali. Zwłaszcza przeciwko nam. Oni w ogóle nie lubią przegrywać.  Grali to, na co ich było stać. Pamiętajmy też, że w Krakowie żaden z zespołów nie zaprezentował stu procent formy.

Kto zdaniem Tomasza Wójtowicza będzie mistrzem świata 2014?

- Wróżką nie jestem (śmiech). Jeszcze parę lat temu powiedziałbym bez wahania: Brazylia. Była mocniejsza od innych i to było wyraźnie widać. Teraz poziom tak się wyrównał, że 6, może nawet 8 zespołów może walczyć o najwyższe cele. W tak równej stawce o wygranej może często decydować dyspozycja dnia.

Co może przeszkodzić biało-czerwonym w zdobyciu upragnionego medalu?

- Ważne jest obciążenie psychiczne. Gramy w Polsce, a wiadomo, że kibice mają żądania, marzenia… Nasi zawodnicy muszą sobie poradzić z ogromnym ciśnieniem, jeśli to opanują to może być dobrze. Własna hala nie zawsze pomaga…

Przekonali się o tym chociażby Włosi cztery lata temu.

Tak, a teraz będą się z tą presją musieli zmierzyć nasi siatkarze.

Gdyby Pan teraz dostał szansę odwrócenia losów jakiegoś meczu, turnieju z czasów kariery zawodniczej, to do jakiego momentu by Pan wrócił?

- Wystarczyło, żebym był bez kontuzji na igrzyskach w Moskwie i mielibyśmy medal. No i ten bojkot igrzysk w Los Angeles cztery lata później. Stamtąd też mogliśmy wrócić z medalem. Takie dwa momenty, które mogłyby się potoczyć inaczej…

Czyli mielibyśmy dwa medale olimpijskie więcej. A tak wciąż nie możemy się doczekać kolejnego krążka po Montrealu…

- No właśnie, jak się zacięło, to do tej pory nie ma… A czas płynie…

Może uda się przełamać tę passę w Rio? Miejmy nadzieję, że Polacy pojadą tam w roli medalistów tegorocznych mistrzostw świata.


- Miejmy nadzieję.
Robert Murawski, Polsat Sport

PolsatSport.pl w wersji na telefony z systemem Android i iOS!

Najnowsze informacje i wiadomości na bieżąco, gdziekolwiek jesteś.

Komentarze