Pindera: Oni czasami wracają

Sporty walki
Pindera: Oni czasami wracają
fot. PAP

Przed laty żelazną regułę: They Never Come Back (Oni nigdy nie wracają) jako pierwszy złamał Floyd Patterson, który wrócił na tron wagi ciężkiej nokautując w rewanżu Ingemara Johanssona. Teraz niemożliwe uczynił możliwym Jermain Taylor, który po siedmiu latach znów jest mistrzem świata.

Oni nigdy nie wracają: ta reguła dotyczyła tylko wagi ciężkiej więc przypadek Taylora jest mocno naciągany, co przyznaję na wstępie. Ale trzeba przyznać, że jest coś naprawdę optymistycznego w tym, że takie sytuacje się zdarzają i oni czasami wracają.


Historia Taylora, byłego medalisty olimpijskiego (brąz w Sydney), który w 2005 roku zdetronizował samego Bernarda Hopkinsa odbierając mu wszystkie pasy mistrzowskie w wadze średniej, zasługuje jednak na kilka słów z wielu względów.


Po pierwsze sportowych: nie jest łatwo wrócić na tron po dwóch przegranych z rzędu, porażkach bolesnych, przez nokaut. A przecież wcześniej były jeszcze dwie porażki z Kelly Pavlikiem, w tym pierwsza przed czasem, gdy tracił cenne, mistrzowskie tytuły.


To po nich Taylor zmienił kategorię ze średniej na super średnią i dostał mocno w głowę. Najpierw od Carla Frocha, którego długo w Nottingham obijał, by nagle stracić siły i dać się znokautować w ostatnim, dwunastym starciu.


W walce z Arthurem Abrahamem niestety znów zdarzyło się nieszczęście. To był początek szeroko komentowanego turnieju SuperSix, w którym Taylor miał nadzieję pokazać się z jak najlepszej strony.


Po tym nokaucie kariera Amerykanina stanęła pod wielkim znakiem zapytania. Najpierw znalazł się w szpitalu, a później długo odpoczywał od boksu. Wydawało się, że już nie wróci, tym bardziej, że opinie lekarzy nie nastrajały optymistycznie.


Ale Taylor znalazł w sobie dostatecznie dużo sił, by spróbować raz jeszcze. Najpierw wrócił do wagi średniej, następnie pokonał kilku rywali, podpisał kontrakt z Alem Haymonem, szarą eminencją zawodowego boksu, który zadbał, by w odpowiednim czasie jego kolejny podopieczny dostał szansę walki o światowy tytuł.


I tak też się stało. W nocy ze środy na czwartek polskiego czasu, w Biloxi (stan Missisipi) 36. letni Jermain Taylor zmierzył się z jeszcze wtedy urzędującym mistrzem organizacji IBF, 40. letnim Australijczykiem egipskiego pochodzenia, Samem Solimanem. Były czempion kickboxingu zaczął nawet nieźle, ale od siódmego starcia, w którym padł na deski po raz pierwszy, nie miał już wiele do powiedzenia. Prawdopodobnie gdyby nie kontuzja nogi stawiłby solidniejszy opór Taylorowi i nie byłby liczony cztery razy, ale myślę, że nawet w pełni zdrowy nie dałby mu rady.


Amerykanin z Arkansas po siedmiu chudych latach znów jest mistrzem świata. A przecież niewiele brakowało, by do tej walki nie doszło. 14 sierpnia na posesji Taylora doszło do strzelaniny. Jeden z dwóch mężczyzn, którzy wtedy do niego przyszli został przez boksera postrzelony. Po złożeniu zeznań sędzia zwolnił jednak z aresztu mistrza pięści, ale to chyba jeszcze nie koniec tej sprawy.
Na razie Jermain Taylor się cieszy, bo dokonał rzeczy wydawało się niemożliwej. Wrócił na ring, choć wszystko wskazywało na to, że ten etap życia ma już za sobą i co więcej, wywalczył pas IBF.


Czy mistrzem zostanie też walczący tej samej nocy, na tym samym ringu w Biloxi inny brązowy medalista olimpijski, Andre Dirrell ?  On też ma za sobą sporo trudnych zakrętów życiowych. Przegrał wprawdzie do tej pory tylko raz, z Carlem Frochem w Nottingham w  roku 2009, i to wątpliwie, ale długich przerw w karierze miał już kilka, gdyż zdrowie nie jest jego najmocniejszą stroną.


Andre talent ma wielki, co pokazał już przed laty, na igrzyskach w Atenach (2004), gdzie dopiero w półfinale pokonał go Kazach Gienadij Gołowkin, dziś zawodowy król wagi średniej.


Fachowcy twierdzą, że talent ma większy od młodszego o rok brata, Anthony’ego, mistrza WBC kategorii super średniej. Tym razem Andre też mógł liczyć na jego wsparcie i pomoc w narożniku tego, który uczył go boksu od dzieciństwa, Leona Lawsona, dziadka braci Dirrell.


Sądzę więc, że jeśli zdrowie znów go nie zawiedzie, to kiedyś przyjdzie taki dzień, że i on zostanie mistrzem świata. Na razie pokonał w Biloxi Nicka Brinsona, teraz czas na rywali znacznie trudniejszych.

Janusz Pindera, Polsat Sport

PolsatSport.pl w wersji na telefony z systemem Android i iOS!

Najnowsze informacje i wiadomości na bieżąco, gdziekolwiek jesteś.

Komentarze