Szukała: Nazwij mnie farbowanym lisem a dostaniesz w łeb!

Piłka nożna
Szukała: Nazwij mnie farbowanym lisem a dostaniesz w łeb!
fot. PAP

Nigdy nie pomyślałem o sobie, jak o Niemcu. Co prawda mówię dobrze po niemiecku, ale w szkole zawsze byłem Polakiem. Tak samo we Francji. Nigdy nie kalkulowałem dla której reprezentacji byłoby lepiej zagrać - mówi w rozmowie z Polsatsport.pl przed meczem z Niemcami Łukasz Szukała.

Sebastian Staszewski: Jeszcze kilka miesięcy temu można było przewidywać, że w meczu z Niemcami może zagrać aż trzech polskich piłkarzy wychowanych w Niemczech: Pan, Sebastian Boenisch i Eugen Polanski. Pierwszego wyeliminowała kontuzja, drugi sam zrezygnował z gry w kadrze. Został tylko Pan.

 

Łukasz Szukała: Dyskusja o byciu Niemcem czy Polakiem powinna zakończyć się w momencie podjęcia decyzji przez piłkarza. Przecież to nie jest tak, że przychodzi zawodnik, mówi: będę grał dla Polski i nagle w jego domu pojawia się biało-czerwona koszulka. Na to zgodę musi wyrazić PZPN i trener reprezentacji. A przecież PZPN to my wszyscy: piłkarze, dziennikarze, kibice. Wszyscy w jakiś sposób dokładamy do tej decyzji cegiełkę. Jeśli więc Eugen, czy Sebastian zdecydowali się na Polskę to powinno się ich szanować, a nie cały czas obrażać i atakować.

 

Denerwuje się Pan, kiedy słyszy o farbowanych lisach?

 

Strasznie. Gdyby mnie ktoś tak nazwał to… dostałby w łeb! No, nie wytrzymałbym. To byłby brak szacunku do mnie i do piłkarzy. Kiedy gram może mnie ocenić każdy. Dla kibiców i dziennikarzy mogę być najgorszym obrońcą na świecie. Prywatnie jednak oceniać mogą mnie tylko ci, którzy mnie znają. Jak ktoś nie zna, niech milczy. Jestem Polakiem od zawsze, żadnym farbowanym lisem. Nie zaakceptuję takich głupstw.

 

Po tym, jak Polanski odmówił Adamowi Nawałce powrotu do reprezentacji po raz kolejny wróciła dyskusja o piłkarzach urodzonych w Polsce, ale wychowanych poza granicami kraju. Dyskusja o tym, czy naprawdę czują się Polakami, na czym zależy im naprawdę.

 

Ja urodziłem się w Polsce, wychowałem w Niemczech, a mieszkam w Rumunii. Mój polski nie jest super, wiem o tym, ale mówię w pięciu językach. W klubie po rumuńsku, z kolegami po niemiecku, z dziewczyną po angielsku, z rodziną po polsku a po francusku z Ludo Obraniakiem! Mimo to nigdy nie pomyślałem sobie, jako o Niemcu.

 

Podobnie, jak Boenisch i Polanski zaczynał Pan jednak od niemieckiej młodzieżówki.

 

Wypatrzył mnie Horst Hrubesch. Mimo, iż grałem już we Francji, to wciąż byłem w reprezentacji landu Rheinland-Pfalz. Co roku zbieraliśmy się na turniej, gdzie zjeżdżały się zespoły z całych Niemiec. Ci, co się wyróżnili, trafiali do reprezentacji. Tak było na przykład z Davidem Odonkorem. Ja też pokazałem się z niezłej strony i tydzień później Hrubesch zaprosił mnie na zgrupowanie.

 

To musiało robić wrażenie. Hrubesch to legenda, mistrz Europy, wicemistrz świata, zwycięzca Pucharu Europy. Imponowało to Panu?

 

Robiło to wrażenie, ale coś mi nie pasowało. Pociągiem pojechałem do Hanoweru, tam była baza DFB. Zagraliśmy mecz z jakąś amatorską drużyną, trochę potrenowałem, tak minęło pięć, może sześć dni. Niby wszystko dobrze, ale czułem się tam źle. Byłem nowy, atmosfera mi nie pasowała. Nie mam stamtąd żadnej pamiątki. Nawet zdjęcia.

 

To prawda, że pierwszy sygnał w stronę Polski wysłał Pana ojciec?

 

Tak. Tata widział, że coś jest nie tak. Powiedział, że skoro jestem na takim poziomie, to równie dobrze mogę reprezentować Polskę.

 

Pan nie miał wątpliwości?

 

Słyszałem, że niektórzy mieli dylemat: Niemcy czy Polska, Polska czy Niemcy… Ja nie myślałem o tym, co opłaca mi się bardziej. Tata zawsze kibicował Polsce. Niemcom, hmmm, nie życzył najlepiej. A ja, jako dziecko wiadomo, stałem za tatą. Co prawda mówię dobrze po niemiecku, ale w szkole nikt nigdy nie traktował mnie jak Niemca. Tam samo we Francji – zawsze byłem Polakiem. Nawet nie miałem czasu na kalkulację, bo tata zdecydował, że napiszemy list do PZPN.

 

Podobny pomysł miała Alicja Trochowska, mama Piotra, ale ona nigdy nie otrzymała odpowiedzi. Pan miał więcej szczęścia?

 

Zadzwonił do nas trener Globisz! Zastanawiałem się, jak ci Polacy mają mnie znaleźć. A tata wziął do ręki papier i zaczął pisać. „Halo, jestem Łukasz Szukała, mieszkam tu i tu. Mam siedemnaście lat i chcę grać dla Polski”. Tak to mniej więcej wyglądało. Po kilku tygodniach zadzwonił telefon. Odebrał ojciec. Okazało się, że rozmawiał z Globiszem a ten obiecał, że powoła mnie na jakiś obóz.

 

Trudno było odnaleźć się w nowym środowisku? Dla polskich kolegów był Pan kimś obcym, z bliskiego geograficznie, ale odległego piłkarsko i gospodarczo świata.

 

Może i tak, ale w Polsce czułem się znacznie lepiej. Wiadomo, że strasznie kaleczyłem język, ale wszyscy mi pomagali. Chłopaków, których spotkałem w Bydgoszczy, pamiętam do dziś: Dawid Topolski, Mariusz Zganiacz, Błażej Telichowski. Czasami pojawiał się młodszy o rok Łukasz Fabiański. Hymnu uczył mnie Grzegorz Wojtkowiak! Jechaliśmy na jakiś mecz do Austrii, a ja nie umiałem Mazurka. I Grzesiek postanowił się tym zająć. Męczył, męczył i wymęczył.

 

A mecz?

 

Wygraliśmy 2:1. Dwie pieczenie na jednym ogniu.

 

Reprezentacyjna kariera skończyła się jednak szybko. W młodzieżówce zagrał Pan ledwie kilka meczów.

 

Ostatni z Niemcami w Gdyni. Przegraliśmy. Wtedy nie wpadłbym na to, że na kolejny w biało-czerwonej koszulce poczekam aż osiem lat. Zostało mi jednak kilka fajnych wspomnień. Raz na turnieju we Francji pokonaliśmy Hiszpanię. W składzie mieli Iniestę. Mój trener w Metz strasznie mi gratulował. Nie mógł narzekać, bo z Francją przegraliśmy.

 

Przez te osiem lat zdążył Pan zapomnieć o polskiej kadrze?

 

Nigdy, bo marzenia pozostały. Od 2004 roku wierzyłem w powołanie. Grałem w TSV 1860 Monachium. Prawie zrobiliśmy awans do Bundesligi, występowałem dużo i dobrze, miałem niezłe noty. Gazety o mnie pisały. Tylko nikt z Polski się nie odzywał.

 

Żaden trener?

 

Żaden. Od czasu do czasu miałem tylko prywatny kontakt z Globiszem.

 

Może warto było wrócić do Polski i tu walczyć o powołanie?

 

Ale ja chciałem wrócić.

 

I co? Chętnych nie było?

 

W 2010 roku wygasł mój kontrakt z Alemannią Aachen. Po rozmowie z tatą zdecydowałem, że czas zagrać w Polsce. Rozmawiałem z trzema klubami: Legią, Lechem i Wisłą. Nikt się na mnie nie zdecydował. Legia kupiła z Serba Kneżevicia a Wisła – Osmana Chaveza. Jedynym trenerem, który się mną zainteresował, był Dariusz Pasieka. Pracował wcześniej w Niemczech, znał mnie. Ale jego Arka Gdynia była trochę za słaba.

 

To był kolejny cios? Nie interesowała się Panem nie tylko polska reprezentacja, ale nawet polskie kluby Pana nie chciały.  

 

Byłem załamany. Nie chciałem zarabiać wielkiej kasy. Liczyłem tylko, że się odbuduje, wypromuję. Miałem oferty z Austrii i Norwegii, z 2. i 3. Bundesligi. Wolałem jednak Polskę. Ostatecznie trafiłem do Rumunii. Zagmatwane, co?

 

Ostatecznie nie zagrał Pan w Legii, ale przeciwko niej. I wyrzucił Pan ten klub z eliminacji Ligi Mistrzów. Była satysfakcja?

 

To dobra historia! Wygraliśmy i po meczu chciałem powiedzieć dziennikarzom, że w 2010 mogłem tu grać, ale nikt mnie nie chciał. I co? Wytypowali mnie na kontrolę antydopingową. Już miałem w głowie gotową formułkę, a tu taki pech (śmiech).

 

Nie ukrywajmy, że wylosowanie Steauy było w Polsce postrzegane jako wielka szansa Legii.

 

Wiesz czemu nie cieszyłem się z takiego losowania? Bo chciałem, żeby Legia awansowała. W Rumunii czasami śmieli się ze mnie: kogo wy tam macie? Nikogo w Lidze Mistrzów. Nikogo w Lidze Europejskiej. Reprezentacja słaba. A my od siedmiu, ośmiu lat gramy w Europie regularnie. Chciałem się tą Legią pochwalić, a przyszło mi ją wyeliminować.

 

Może dzięki temu telefon od Waldemara Fornalika smakował szczególnie?

 

Oj, i to jak. Pamiętam, jak dziś. Siedziałem w restauracji i coś tam jadłem. Już dzień wcześniej wyświetlały mi się na telefonie polskie numery, ale żadnego nie odebrałem. Czułem, że coś jest na rzeczy. Wróciłem akurat z Tbilisi po meczu eliminacji Ligi Mistrzów i poszedłem do tej knajpy. Jem, jem i nagle znów dzwoni polski numer. Odbieram, a tam… Waldemar Fornalik.

 

Mocno Pan się zdziwił?

 

No właśnie nie! Temat mojego powołania do reprezentacji zaczął się chyba jeszcze przed meczem z Urugwajem. Później dziennikarze pytali mnie o szansę na grę przeciwko Rumunii. Był taki mecz, składy krajowe. Steaua nie puściła jednak żadnego z Rumunów, więc trudno było wierzyć, że puszczą mnie. Szczerze? Cieszę się, że w tych dwóch meczach nie zadebiutowałem (śmiech). No i w końcu zadzwonił Fornalik. Niby spodziewałem się, ale po rozmowie o mało nie eksplodowałem. Sam nie wiem do ilu osób zadzwoniłem.

 

Dziesięciu?

 

Więcej! Mama, tata, przyjaciele. Dzwoniłem do Gdańska, do Niemiec. W tej knajpie siedziałem sam, a chciałem się z kimś podzielić tą dobrą nowiną. Właściwie chciałem powiedzieć o niej wszystkim. Tata powiedział: „Nareszcie. Już rok temu powinni zwrócić na ciebie uwagę. Zasłużyłeś na to”.

 

Pamiętam zgrupowanie reprezentacji w Gdańsku. Przeszedł Pan obok tłumu dziennikarzy i nikt nie wiedział kim Pan jest. Czuł Pan wtedy lekceważenie ze strony mediów czy kibiców?

 

Miałem 29 lat. Dla wielu byłem anonimowy i do tego z jakiejś Rumunii! Ale gdybym nie poszedł do tej Rumunii to dziś prawdopodobnie byśmy tu nie siedzieli. Gloria, Cluj, Petrolul i Steaua. Kiedyś płakałem, że nie chcą mnie w Polsce, a dziś mam na twarzy uśmiech. Dzięki Rumunom udało mi się wybić.

 

Od Fornalika dostał Pan szansę, jaką bardzo łatwo zmarnować. To był piłkarski egzamin bez możliwości poprawki?

 

Trochę tak, choć ostatecznie wszystko było po mojej myśli. No, może prawie.

 

Dlaczego?

 

Urodziłem się w Gdańsku, tam do dziś mieszka moja babci. W jakimś wywiadzie powiedziałem, że cieszę się, że tam zagramy, bo babcia przyjdzie na mecz. I zaraz gazeta napisała: „Szukała cieszy się z powołania z powodu babci”. Komentarze były takie, że Polska źle skończy, jak będzie powoływać jakichś Rumunów, którzy w Gdańsku mają babcie. Ojciec się strasznie wkurzył! (śmiech). A sam mecz? Nie było źle, choć błędów się nie ustrzegłem. Po meczu było trochę krytyki.

 

Dziś duet stoperów Glik – Szukała wydaje się oczywistością.

 

Ale wtedy tak nie było i dobrze to pamiętam. Komunikacja była słaba, grałem inaczej, niż w Steaule, nie znaliśmy się. Zrobiłem jakieś akcje, ale dziennikarze trochę się czepiali. Dziś nie mam przekonania, że tylko ja mogę grać na środku obrony. Jest Cionek, jest Artur Jędrzejczyk. Rywalizacja jest ostra.

 

Mecz z Niemcami będzie Pana najpoważniejszym testem w karierze?

 

Nie, bo wcześniej graliśmy na przykład z Ukrainą. To też dobra drużyna. Nie wystąpiłem co prawda z Anglią, ale Ukraina to też dobry zespół. Zawsze gram, aby grać dobrze, ale nie muszę niczego udowadniać. W Lidze Mistrzów byłem wśród 60 najlepszych piłkarzy całej edycji. Ostatnimi latami zapracowałem na dobrą opinię. Jestem tu, bo ciężko pracowałem. Jeden mecz nie sprawi, że przestanę grać w piłkę.

 

Ale na taki mecz czeka się całe życie. Pokonanie mistrzów świata to szczyt.

 

Oczywiście, że tak. Może już nigdy nie zagram z mistrzami? Teoretycznie mogę w rewanżu, ale wiadomo – kartki, kontuzje, decyzje trenera. Mam 30 lat i chcę cieszyć się tym co tu i teraz. Wyjść i walczyć.

 

Naprawdę wierzycie, że da się? Wierzycie, że macie argumenty, aby pokonać mistrzów świata?

 

Zawsze wychodzę na murawę, aby wygrać. Dwa lata temu graliśmy z Chelsea Londyn i też chciałem zwyciężyć. Wygraliśmy 1:0. Nikt na nas nie stawiał. Teraz też nie. Mamy jednak potencjał. Gadać możemy dużo, ale na końcu będzie 90 minut na pokazanie swoich argumentów. Teraz jest najlepszy moment, aby zrobić wielki krok do przodu. Ja mam na karku 30 lat i taka szansa może mi już się nie trafić. Trzeba ją wykorzystać. Koniec gadania i do roboty.

Sebastian Staszewski, Polsat Sport

PolsatSport.pl w wersji na telefony z systemem Android i iOS!

Najnowsze informacje i wiadomości na bieżąco, gdziekolwiek jesteś.

Komentarze