Kierownik drużyny Cracovii: "Pasiak" z krwi i kości

Wychował się na krakowskim osiedli, na którym wszyscy kibicowali Wiśle. Kierownik piłkarskiej drużyny Cracovii w wywiadzie dla podkreśla jednak, że jest "Pasiakiem” z krwi i kości, a fragment klubowej koszulki ma wytatuowany na plecach.
PAP: Został pan kierownikiem zespołu Cracovii w lipcu 2011 r. Z tego, co wiem objęcie tej funkcji spowodowało sporo perturbacji w pana życiu...
Tomasz Siemieniec: Faktycznie, musiałem przenieść się ponownie do Krakowa rzucając dobrze płatną pracę w Warszawie. Byłem przedstawicielem handlowym w dużej firmie z branży spożywczej. Dokładnie tydzień wcześniej miałem rozmowę z szefostwem w sprawie awansu, jednak ostatecznie to nie ja go otrzymałem i ta informacja pomogła mi podjąć decyzję. Natomiast moja żona Joanna przez półtora roku mieszkała dalej w Warszawie. Chyba łatwo sobie wyobrazić, że nie było to dla nas łatwe.
PAP: Pana poprzednik, nieżyjący już Maciej Madeja, był jedną z ikon Cracovii. Pan też jest bardzo pozytywnie odbierany zarówno przez piłkarzy, kibiców czy dziennikarzy...
T.S.: Kiedy przychodziłem do Cracovii, pan Maciek bardzo mnie wspierał. Powiedział, że przekaże mi wszystkie tajniki pracy, jak synowi. Zawsze miałem z nim świetne kontakty. Miałem obawy, że klub pożegna się z nim, kiedy obejmę swoją funkcję, ale na szczęście tak się nie stało. Pracował w nim aż do śmierci (zmarł kilka miesięcy temu). Natomiast kibice Cracovii bardzo często do mnie dzwonią czy też piszą na jednym z portali społecznościowych. Oczywiście nie mogę zareagować na każdą prośbę, np. o koszulkę, bo to jest poza moim zasięgiem. Ale staram się organizować np. autografy, zdjęcia, plakaty.
PAP: Jak wygląda pana praca poza sprawami dość oczywistymi, jak pomoc trenerowi w trakcie mecz czy organizacją zgrupowań?
T.S.: Moim zdaniem z największą odpowiedzialnością wiążą się kontakty z Ekstraklasą SA i PZPN. Na moich barkach spoczywa zgłaszanie zawodników, zliczanie kartek, organizacja meczów pod względem dokumentów i w tym elemencie istnieje największe zagrożenie. Jeśli czegoś nie dopilnuję, to możemy mieć poważne kłopoty, jak to było z Legią Warszawa w eliminacjach Ligi Mistrzów. Oprócz tego dbam o piłkarzy przyjeżdżających do nas na testy, czyli odbieram ich z lotniska, organizuję noclegi, wożę na treningi i pomagam w sprawach urzędowych. Ten okres przed rozpoczęciem nowego sezonu i otwarciem okienka transferowego jest dla mnie najbardziej gorący w roku.
PAP: Widać, że z entuzjazmem podchodzi pan do swoich obowiązków...
T.S.: Wcześniej grałem w piłkę nożną, co było moją pasją, a teraz jestem kierownikiem w jedynym klubie, w którym chciałbym nim być. Ważne jest również to, że mogę robić coś, aby pomóc zespołowi wejść na właściwe tory i zwyciężać. Ta praca nie jest łatwa, każda porażka czy spadek odbija się na nastrojach w klubie i automatycznie na mnie. Muszę żyć w zgodzie zarówno z prezesami, sztabem szkoleniowym, zawodnikami i dobrze się z nimi dogadywać. Chciałbym dożyć tego, żeby Cracovia za mojego życia została mistrzem Polski i świętować ten sukces.
PAP: Porozmawiajmy przez chwilę o pana karierze piłkarskiej, która była w dużej mierze związana z "Pasami". Co pan uważa za swój największy sukces?
T.S.: W Cracovii "zaliczyłem" trzy awanse, jednak największym sukcesem był ten pierwszy, w sezonie 1990/91, kiedy z trzeciej ligi weszliśmy do ówczesnej drugiej.
PAP: Mało kto pamięta, że grał pan także w Krakusie Nowa Huta. Jak się pan tam znalazł?
T.S.: Byłem wychowankiem Cracovii, a zapisałem się do tego klubu mając 12 lat. Później jednak z głupoty przestałem przychodzić na treningi i przez rok w ogóle nie grałem. Kiedy ma się 16 lat, nie myśli się poważnie. Na szczęście właśnie wtedy Krakus wyciągnął do mnie rękę. Tam się odbudowywałem. Jestem z Nowej Huty, gdzie mam mnóstwo kolegów, a rodzice nadal tam mieszkają. Ja sam wciąż czuję się nowohucianinem. Mieszkałem na osiedlu XX-lecia PRL (obecnie Albertyńskie – PAP), które całe było za Wisłą. Nigdy jednak nie miałem z tego powodu kłopotów, chociaż wszyscy wiedzieli, że kibicuję klubowi z drugiej strony Błoń.
PAP: Mówił pan o sukcesach piłkarskich, a jakie są te prywatne?
T.S.: To bez wątpienia rodzina: żona i córka. Moja małżonka wciąż się zastanawia, czy ważniejsza jest dla mnie rodzina, czy też Cracovia. Ja postawiłbym chyba znak równości. Często byli zawodnicy mają problemy, żeby ułożyć sobie życie "po piłce". Mnie to ominęło, ponieważ w wieku 20 lat zostałem ojcem, a później zadbałem o wykształcenie, bo nigdy nie byłem wielkim graczem i nie wiem, czy mogłem osiągnąć więcej.
PAP: Jak spędzi pan święta?
T.S.: Tradycyjnie, z rodziną. Uwielbiam gotować i myślę, że dobrze mi to wychodzi, więc bardzo aktywnie włączam się w przygotowania wszystkich potraw. Jednego roku jesteśmy u teściów, kolejnego u moich rodziców. Mam fantastyczną rodzinę w województwie kieleckim. Jeździmy tam zwykle w drugi dzień świąt kolędować.
PAP: Jak panu idzie śpiewanie kolęd?
T.S.: Jeśli jest dobry nastrój, to potrafię zaśpiewać... wszystko. Zdarza się, że chodzimy wraz z całą rodziną po kieleckiej wsi i śpiewamy. Co prawda odwiedzamy tylko kilka najbliższych domów, ale radość, którą wszyscy odczuwamy, jest wielka.
PAP: Zbliża się też Nowy Rok. Piłkarze Cracovii kultywują tradycję spotkań 1 stycznia o godz. 12, aby na murawie aktywnie świętować to wydarzenie. Z perspektywy zawodnika nie przeszkadza fakt, że trzeba się oszczędzać w trakcie zabawy sylwestrowej, aby na następny dzień zaprezentować się przyzwoicie na boisku?
T.S.: Nie do końca z tym się zgadzam. Nie oszczędzałem się w zabawie, a na drugi dzień zazwyczaj czułem się bardzo dobrze, a nawet rewelacyjnie. Te treningi wspominam z wielkim sentymentem. Kiedyś byliśmy z kolegami na Sylwestrze w Rytrze, oni posnęli. Ja całą noc czekałem, żeby wstać o czwartej rano i przyjechać pociągiem do Krakowa i zagrać. Tradycję trzeba pielęgnować.
Rozmawiał: Rafał Czerkawski
Komentarze