Niespełniony geniusz? Koniec magicznej ścieżki Riquelme

Piłka nożna
Niespełniony geniusz? Koniec magicznej ścieżki Riquelme
fot. Hubert Chmielewski
Juan Roman Riquelme, czyli geniusz chimeryczny

Magik, artysta, geniusz. Piłkarz, który był „dziesiątką” z krwi i kości. Kiedy miał piłkę, to rywale drżeli. Kiedy był dyrygentem, liderem wokół którego obracała się cała drużyna, to oglądało się go z przyjemnością. Jednak kiedy ktoś marginalizował jego rolę, to cierpiał cały zespół. Mimo to był uwielbiany. W końcu przyszedł jego czas. Juan Roman Riquelme kończy karierę.

W formie był najlepszym rozgrywającym na świecie. Łączył cechy Xaviego, Andrei Pirlo i wszystkich innych wirtuozów. Nie do zatrzymania dla obrońców. Koledzy często nie nadążali za jego głową. Miał tylko jeden problem – nie tolerował innych gwiazd. To on miał być centralną postacią, to wokół niego wszystko miało się obracać. W innym przypadku kończyło się tragicznie.


Geniusz, który miał swój świat


Riquelme to typ piłkarza, który powoli odchodzi w zapomnienie. W dzisiejszym futbolu, w którym bardzo dużą wagę przywiązuje się do biegania, zmiany pozycji, katorżniczej pracy w defensywie (nawet przez graczy najbardziej wysuniętych) i taktycznej dyscypliny nie ma miejsca na oddanie się wyłącznie technicznym fajerwerkom.


- Jak miał piłkę przy nodze, był najlepszy na boisku. Jak jej nie miał, graliśmy w dziesiątkę – mówił o nim kilkanaście lat temu ówczesny trener Barcelony Louis van Gaal. I to zdanie idealnie opisuje tego geniusza. Bo tak trzeba go nazwać. Przecież nijakim piłkarzom klub nie stawia pomnika przed stadionem. A on takiego się doczekał. Kochali go w każdym miejscu, w którym występował. On to odwzajemniał. Do czasu. Jednak z Buenos Aires i Bocą wiążę go specjalne uczucie. No i jest jeszcze ten pomnik…


Właśnie w Boce zaczynał przygodę z piłką. Choć dorastał w biedzie, to scouci zauważyli jego ponadprzeciętne umiejętności. Po dobrych sześciu latach przyszedł czas na spróbowanie sił w Europie. Wyścig o podpis zawodnika wygrała Barcelona. Jak się okazało jednym – i prawdopodobnie najważniejszym –  z powodów, dla którego Riquelme zdecydował się na wyjazd poza granicę Argentyny, było porwanie jego brata – Cristiana. By opłacić okup, potrzebował pieniędzy. I dlatego opuścił wygodne miejsce w swoim kraju.


Prawo według Riquelme


W Katalonii jednak furory nie zrobił. Van Gaal często pomijał go przy wyborze składu, a gdy już go wystawiał – to bardzo często na boku pomocy, z czym Riquelme zupełnie sobie nie radził. Na ratunek przybył Villarreal, który zdecydował się na wypożyczenie. W kolejnym sezonie Blaugrana ściągnęła Ronaldinho i osiągnęła limit zagranicznych graczy. W związku z tym Riquelme na kolejne dwa lata powędrował do Villarreal, co bardzo mu odpowiadało.


Tam mógł rozwinąć skrzydła. W końcu zaczęły go cieszyć zwykłe rzeczy, w końcu mógł przede wszystkim cieszyć się grą. Grą, która została podporządkowana głównie pod niego. Nie musiał angażować się w obronę, mógł zająć się tym, co kocha. Czyli dyrygowaniem i rozdzielaniem piłek. Z tym nigdy nie miał problemu. Magicy nie mają chwil słabości.


Tam był bogiem. Powiedzenie, że był grającym trenerem może nie jest do końca właściwe, ale bliskie prawdy.  Który piłkarz może wybrać treningi, na które chce uczęszczać? Kiedy kazano mu zjawić się nieco wcześniej, on przychodził później, a na koniec poskarżył się prezesowi… który zwolnił trenera. To jest właśnie prawo boskie. Prawo według Riquelme.


Przegrał zakład, ale jego magia nie przeminie


Na boisku był na tyle genialny, że wraz z drużyną potrafił dojść do półfinału Ligi Mistrzów. A mało brakowało, by nie poszedł o krok dalej. Kto wie, jakby wyglądał finał między Riquelme a jego byłym klubem Barceloną? Tak się jednak nie stało. W rewanżowym meczu ½ finału z Arsenalem w doliczonym czasie gry miał rzut karny, który mógł dać dogrywkę. Nie trafił. – Ja nikogo nie zabiłem, ja tylko przestrzeliłem karnego – mówił.


Wszystko było piękne tylko do pewnego momentu. Zupełnie jak na mundialu w 2006 roku, kiedy wyglądał znakomicie aż do ćwierćfinałowego meczu z Niemcami, którzy Argentyńczycy przegrali. Jak grał on, tak grała drużyna. W końcu coś pękło. Był kochany, ale – jak na Latynosa przystało – w końcu mieli go dość. Musiał uciekać. I to zrobił, żegnając się tylko z wybranymi osobami. Pominięty został nawet sam prezes. Wrócił do Boca Juniors i jako gwiazda ponownie mógł błyszczeć. Mimo tego, że lata leciały, on cały czas czarował. Czar prysł dopiero 26 stycznia 2015 roku. W wieku 36 lat zakończył karierę. To oznacza, że przegrał zakład z bratem, któremu zapowiedział, że zagra co najmniej do 40 lat.


Poza boiskiem też nie był postacią jednowymiarową. Dużo mówiło się o romansach z modelkami czy dziewczynami innych piłkarzy. Nie zawsze jednak potrafiono mu to udowodnić.  Czy mógł osiągnąć więcej? Na pewno tak, ale czy i tak nie osiągnął wiele? Piłkarski świat na pewno go zapamięta. Jego geniusz przetrwa, magia nie przeminie.

Jakub Baranowski, Polsat Sport

PolsatSport.pl w wersji na telefony z systemem Android i iOS!

Najnowsze informacje i wiadomości na bieżąco, gdziekolwiek jesteś.

Komentarze