Pindera: Każdy ma swojego Bowe’a

Sporty walki
Pindera: Każdy ma swojego Bowe’a
fot. PAP/EPA
Riddick Bowe (w środku) jeszcze w czasach, kiedy lepiej mu się powodziło.

Znów pojawiły się informacje, że Riddick Bowe, były rywal Andrzeja Gołoty nie ma z czego żyć i gotów jest na wiele, by zarobić kilka dolarów. Na szczęście naszych znanych mistrzów pięści problem ten nie dotyczy.

Kiedy po raz pierwszy widziałem Riddicka miał 18 lat i już na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie niezłego świra. To było w Bukareszcie, w 1985 roku, podczas mistrzostw świata juniorów, gdzie Bowe, złoty medalista kategorii półciężkiej został uznany najlepszym bokserem. Na tych samych mistrzostwach Gołota zdobył srebrny medal w wadze ciężkiej przegrywając w finale z Kubańczykiem Felixem Savonem.


Bowe miał prawie dwa metry wzrostu, był chudy jak tyczka (81 kg) i jeszcze w szatni próbował zastraszać swych przeciwników. W ringu nie napotykał żadnego oporu, wszystkie walki wygrał w pierwszej rundzie.


Mieszkałem w tym samym ośrodku sportowym, co bokserzy, była więc okazja trochę pogadać. Bowe okazał się być sympatycznym młodym człowiekiem, który przechwalał się, że w niedalekiej przyszłości zostanie zawodowym mistrzem świata. Nie wiem, czy w innych sprawach był słownym, ale tej obietnicy nie złamał.


Drugi raz, na żywo, zobaczyłem go dopiero 11 lat później podczas konferencji poprzedzającej jego rewanżowy pojedynek z Gołotą w Atlantic City. Pierwszy wygrał w Nowym Jorku przez dyskwalifikację, choć dostał ciężkie lanie. Angelo Dundee, były trener Muhammada Alego mówił mi i Przemkowi Salecie, gdy odwiedziliśmy go na Florydzie na tydzień przed rewanżem, że Bowe wtedy udawał. Nie wiem czy miał rację, ale nie był w tej opinii odosobniony.


Podczas spotkania z dziennikarzami w Atlantic City poprzedzającym rewanżowy pojedynek Riddick brzydko potraktował Gołotę, na szczęście za Polakiem wstawił się Lou Duva. A to co było później wszyscy interesujący się boksem doskonale pamiętają. Bowe znów dostał okrutne lanie, ale Gołota przegrał ze swoimi demonami, w trudnej dla siebie sytuacji uderzył poniżej pasa i raz jeszcze został zdyskwalifikowany.


Bezspornym pozostaje jednak fakt, że tego dnia skończył piękną karierę Riddicka Bowe’a. Na zwyczajowej konferencji po walce na której zabrakło Gołoty, „Big Daddy” napierw długo bełkotał bez ładu i składu, później, gdy już można go było choć trochę zrozumieć, ściskał i całował Lou Duvę, trenera polskiego pięściarza.


Po tej strasznej wojnie w Atlantic City nigdy jednak nie był już tym mistrzem, którego za bokserski talent i umiejętności cenił wcześniej cały bokserski świat. To przecież on dwukrotnie w wielkim stylu pokonał Evandera Holyfielda (za pierwszym odbierając mu trzy najważniejsze pasy), to on znokautował Herbie Hide’a i Jorge Luisa Gonzaleza. Zgoda, z Holyfieldem przegrał jedyny raz w karierze (dwa do remisu), nie walczył z Tysonem, bo powiedział, że nigdy tego nie zrobi, ani z Lennoksem Lewisem, Michaelem Moorerem, George Foremanem, czy Shannonem Briggsem, ale na zawodowych ringach nie zawsze najlepsi walczą z najlepszymi.
Najciekawszy byłby pojedynek z Lewisem, który go pokonał przez techniczny nokaut w walce o olimpijskie złoto w Seulu (1988), ale widać nie było im po drodze. Szkoda, bo mogło być naprawdę ciekawie.


Dziś, gdy czytam, że Riddick Bowe dostaje baty w boksie tajskim, że gotów jest walczyć w kisielu za parę dolarów, i że zatweetuje do kogokolwiek i napisze cokolwiek za 20 dolarów, to jest mi zwyczajnie smutno, bo wciąż mam przed oczami tego młodego chłopaka, który w Bukareszcie obiecywał mi, że będzie wielkim mistrzem i dotrzymał słowa.


Tak prawdę mówiąc, to każdy kraj ma swojego Bowe’a.  Amerykanie mieli ich wielu, i to jeszcze większych i sławniejszych niż Riddick. Wystarczy przypomnieć historię Joe Louisa, bankructwo Tysona, kłopoty finansowe Holyfielda, że wymienię tylko tych, którzy zarobili w ringu niewyobrażalny majątek.


Nasi nieliczni zawodowi mistrzowie boksu mają się dobrze. Andrzej Gołota (tytułu wprawdzie nie zdobył, ale walczył o pas czempiona globu czterokrotnie) od zawsze inwestował w nieruchomości, więc z głodu nie zginie. Dariusz Michalczewski, to z kolei dziś biznesmen pełną gębą. Też zarobił na boksie krocie, następnie zrobił dobre interesy i los Bowe’a mu nie grozi. Tomasz Adamek wprawdzie oficjalnie nie zakończył kariery, ale w USA ma już trzy domy (ostatni właśnie remontuje), plus czwarty w rodzinnych Gilowicach, więc z samego wynajmu może żyć na wysokiej stopie.


Ale w naszym, polskim sporcie, nie tylko boksie, można znaleźć przykłady tych, którzy tyle szczęście i silnej woli nie mieli. Ich lista niestety jest długa.

Janusz Pindera, Polsat Sport

PolsatSport.pl w wersji na telefony z systemem Android i iOS!

Najnowsze informacje i wiadomości na bieżąco, gdziekolwiek jesteś.

Komentarze