Pindera: KAC ROKU

Walkę Tymoteusza Świątka z Portugalczykiem Victorem Marinho, o której tak głośno ostatnio, warto obejrzeć kilka razy. Po to tylko, by podobnej nie musieć już nigdy więcej oglądać.
Nie zamierzam w tym miejscu dyskutować, czy MMA jest bardziej lub mniej bezpieczne od boksu. Nie o to chodzi. Statystycznie są przecież dyscypliny, w których zagrożenie ciężkich uszkodzeń ciała lub śmierci jest większe i ta lista wcale nie jest krótka.
Ta walka pokazała nad wyraz dobitnie, jak ważne jest odpowiednie przygotowanie i właściwe reakcje osób trzecich, odpowiedzialnych za to co dzieje się w ringu, czy jak w tym przypadku ringo-klatce. Niestety ten trudny egzamin wypadł dla nich fatalnie.
Na moje oko, a trochę brutalnych, bokserskich i nie tylko, pojedynków w życiu widziałem, Świątek powinien być poddany przez sędziego lub jego trenerów już pod koniec pierwszego starcia. Walczył fatalnie, wszystkie ciosy, kopnięcia i uderzenia kolanem wyprowadzane przez rywala dochodziły celu. Bił się tak, jakby nigdy nie trenował sportów walki, obrona była dla niego pojęciem nieznanym. Ale ponieważ jest młody, zdrowy i odporny na ciosy (do czasu) walczył dalej. Ryzyko kontynuowania tego pojedynku było jednak ogromne.
Tragedia rodzinna…
Od razu przypomniałem sobie bokserską tragedię sprzed lat. We wrześniu 2005 roku w Las Vegas, kilka dni po walce z Jesusem Chavezem zmarł nie odzyskawszy przytomności broniący wtedy mistrzowskiego pasa IBF w wadze lekkiej Leavander Johnson. W narożniku stał jego ojciec, który nie odważył się wcześniej poddać syna, choć nie brakowało powodów, by to zrobić. Pojedynek został zatrzymany dopiero w 11 rundzie, niestety za późno.
Kilka lat temu przy okazji gali w Newark, z Tomaszem Adamkiem w roli głównej spotkałem Johnsona seniora. Zamieniłem z nim kilka słów. Powiedział tylko, że nigdy nie wybaczy sobie tego, że nie rzucił ręcznika na znak poddania w odpowiednim momencie i pozwolił synowi walczyć dalej.
We Wrocławiu na szczęście do tragedii nie doszło, ale na samą myśl, że mogło trenerzy Świątka i sędzia ringowy powinni mieć bezsenne noce. Wiem, że MMA to sport dla twardzieli, tak jak zawodowy boks, ale ludzie z żelaza, tacy właśnie jak Tymek, też potrzebują ochrony, często bardziej niż inni.
Legendarne Thrilla in Manila
W 1975 roku na Filipinach walczyli w ringu o niebo lepsi fachowcy niż Świątek i Marinho. W legendarnej już „Thrilla in Manila” spotkali się Muhammad Ali i Joe Frazier, obok George’a Foremana najlepsi bokserzy wagi ciężkiej tamtych czasów. Był to ich trzeci pojedynek, najbardziej dramatyczny i moim zdaniem najlepszy. Walka była niesłychanie zacięta, ale żaden z nich nie leżał na deskach. Mimo to, przed ostatnią, 15. rundą, Eddie Futch, trener Fraziera poddał byłego mistrza. Uznał, że ryzyko jest zbyt duże, jego zawodnik miał zasłonięte potężną opuchlizną jedno oko, a na drugie też widział niewiele (zaćma). Frazier chciał walczyć dalej, ale Futch był nieugięty.
Był dla mnie jak syn, znałem jego żonę i dzieci, nie mogłem pozwolić, by coś mu stało – mówił o swojej decyzji dziennikarzom. Joe Frazier długo się nie odzywał do trenera, ale później był mu za to wdzięczny.
Nie wszyscy mieli tyle odwagi co Futch, dlatego tyle niepotrzebnych zgonów w ringu. W Manili sędzia ringowy Carlos Padilla nie miał powodów, by przerwać walkę, ale trener widział i wiedział więcej, dlatego tak zdecydowanie zareagował.
Wyciągnąć wnioski
Teraz mam tylko nadzieję, że trenerzy Świątka i sędzia ringowy rozumieją swój błąd. Sporty walki, to nie jest wojna na śmierć i życie, choć czasami tak patetycznie mówimy i piszemy. To tylko rywalizacja w ramach określonych reguł i trzeba wiedzieć, kiedy powiedzieć STOP, bo cena za brak takiej świadomości może być zbyt wysoka.
Na jednym z portali napisano, że to była WALKA ROKU. Większej bzdury dawno nie czytałem. To był WSTYD ROKU, KAC ROKU i wierzę, że ludzie odpowiedzialni za rozwój MMA w naszym kraju wyciągną z tego co się stało odpowiednie wnioski. A ci, którzy dopuścili do tego co stało się we Wrocławiu długo mieć będą moralnego kaca.
Komentarze