Lorek: Freestyle motocross nadciąga nad Wisłę

Moto
Lorek: Freestyle motocross nadciąga nad Wisłę
fot. NotJ

Jeśli chcesz zobaczyć co można uczynić w powietrzu z motocyklem, pocałuj przednim kołem oraz własnym czołem bramy Kraków Areny. Rock solid, tsunami, kiss of death, 360, underflip – te triki czekają tuż za czarodziejską kotarą. W dniach 20 – 21 marca Kraków przywita artystów, którzy będą walczyć o mistrzostwo świata we freestyle motocrossie.

Z przyczyn zdrowotnych (rehabilitacja po operacji kolana) pod Wawelem nie ujrzymy Artura Puzio, który jak mało kto czuje fmx. Artur jest rozsądnym jegomościem i wie, że kontuzję należy porządnie wyleczyć, a dopiero potem zaprzeczać prawom fizyki opuszczając rampę do backflipa. Absencja zdolnego zawodnika rodem z Barcina nie oznacza, że w Krakowie zabraknie gwiazd. David Rinaldo, Rob Adelberg, Libor Podmol, Petr Pilat, Jose Miralles… Walka o tytuł mistrza świata nie pozwala zasnąć akrobatom z niebios rodem. Na galę FIM’2014 w Jerez de la Frontera, hiszpański król fmx zmierzał samochodem. Dzień przed wręczeniem złotych medali mistrzom w sportach motocyklowych Maikel Melero nie wiedział czy będzie musiał nadwyrężać swoje auto. A skoro we Frankfurcie nie miał sobie równych i zapewnił sobie mistrzowski tytuł, to nie bacząc na późną porę, wskoczył do auta po prysznicu równie błyskawicznym jak puszczenie sprzęgła i pognał na złamanie karku do Andaluzji. Nocne przejażdżki samochodem, walka z czasem i zmęczeniem to norma w świecie freestyle motocrossu. To zajęcie dla ludzi, którzy wolą nie wiedzieć co czeka ich za rogiem ulicy – tak mawia o bawiących się we freestyle motocross legenda tej dyscypliny, Australijczyk Robbie Maddison. Mad Dog (ksywka Maddisona) też lubił zarywać noce, nie zawsze dlatego, aby myć motocykle i kreślić w głowie kolejne triki…

 

Czeska stacja kolejowa

 

Na zegarze 5.26. Deszcz jest tego dnia jedynym projektantem pogody, ale dworzec kolejowy w Pardubicach (cudne hlavni nadrażi) ani myśli przyjąć odcień szarości. Jegomość w lekko przydługich piórach nic sobie nie robi z zimna paradując przed wejściem do budynku stacji w krótkich spodenkach. Wymachuje wszystkimi kończynami, intonuje delikatnie sprośną piosenkę, popala zmiętoloną fajeczkę i żwawo dyskutuje z kumplem, który ostatnią kąpiel odbył w epoce mezozoiku. Szlug zostaje wypalony w czasie zajmującym wykonanie nac nac underflipa skrzyżowanego z tańcem pośladków Grega Hartmana, więc czeski mieszkaniec dworcowych alei, dziękuje za towarzystwo i znika w holu. Bujającym krokiem podchodzi do wcześniej upatrzonego śmietnika i dokonuje romantycznej selekcji. Wyjmuje gazetę, przelatuje szybko po nagłówkach, ale uwagę przykuwa nieco zdezelowany parasol. Rozpina go, sprawdza czy struktura drutów nie została naruszona w zbyt bestialski sposób, w międzyczasie rzuca okiem na ciekawy artykuł w gazecie, po czym dokonuje finalnego przeglądu znalezionej parasolki. Pasuje. Niczym pod rozpiętym baldachimem, maszeruje dumnie przez hol dworca uśmiechając się sam do siebie, prezentuje kolegom menelom nową zdobycz, zostawia im parasol i wyrusza na kolejnego szluga. Po drodze daje darmowe widowisko serwując taniec pośladkami. Gdyby w porę odkryli go niemieccy organizatorzy Suzuki Night of the Jumps w Libercu, pewnie zapłaciliby za jego przejazd pociągiem towarowym albo vlaczkiem motoraczkiem połączony z solidną porcją smażonego syra w swojsko brzmiącej mieścinie Stara Paka. Zrobiłby lepsze show aniżeli niemrawe dziewczyny, które chyba koczowały w schronisku młodzieżowym vis a vis centrum Babylon, gdzie trzeba wycierać się prześcieradłem po zażyciu prysznica, bo ręczniki grożą popełnieniem seppuku. Zresztą, nie należy sięgać aż tak daleko. Na obskurnym hlavni nadrażi w Libercu, gdzie automaty na kawę i czekoladę ani myślą wydawać podróżnym napój bądź resztę pieniędzy, ciekawych postaci nie brakuje. Człek nie zdąży zaciągnąć się przemysłowym libereckim powietrzem, a już krzyczy ordynarny kolejarz, aby nie wsiadać do wagonów, bo „skład ma inne przeznaczenie”. Później przed stopami wyrasta chłopak w koszulce Sex Pistols wlokący za sobą niewiastę tonącą w brudzie i przejmującej niewiedzy, a następnie wpadnie na ciebie niemy koleżka w długich batach i od razu zastanawiasz się czy nie trafiłeś do miasta aniołów. Jakby tego było mało, wydostając się z pachnącego jaskiniową wilgocią tunelu przechodzisz obok mini poczekalni, a z jej wnętrzności wyziera przyklejony do kaloryfera uśmiechnięty miś, który wygląda jakby przymierzał się do triku shaolin. Do pełnego obrazu brakuje tylko freestylera z przygranicznej stacji Bohumin, który napada na ciebie o 2.10 w nocy krzycząc: „którędy na Katowice? ja muszę do Katowic!” i z radością zbiega po schodach mimo, że ma na sobie tylko podkoszulkę „Italia” i old schoolowe dżinsy. Na zapomnianych czeskich stacyjkach jest mnóstwo miłośników fmx. Wyjątkiem jest smagany tsunami dworzec w Turnovie, gdzie na przemoczonej ławce zasiada klient z kawą po turecku, a zagadnięty o freestyle motocross mówi, że woli country, bo hałas go nie interesuje… Może wyrwał się dopiero ze skalnych labiryntów, których jest całe mnóstwo w Czeskim Raju, urokliwej perełce ocierającej się o Turnov.

 


Libereckie dziwactwa

 

Zwolennik country znalazłby pobratymców w ekipie obsługującej halę Tipsport Arena. Przyzwyczajeni do hokejowych widowisk bileterzy zupełnie nie radzili sobie z ludźmi, którzy przypuścili szturm na bramy areny zarezerwowanej tego wieczoru na mistrzostwa świata w fmx. Lalka umalowana jakby wybierała się na średniowieczny jarmark, jęła trzepotać skrzydłami, gwizdać i wzywać pomocy, bo dziennikarze mówiący językiem lorda Byrona, tego uroczego zwyrodnialca, chcieli łaskawie dowiedzieć się gdzie jest wejście dla prasy. Z kolei chłopcy pilnujący przejść w hali ubrani w koszule o barwach kłującej pomarańczy z trudem zdobyte podczas wyprzedaży w pobliskim supermarkecie odstąpili od myślenia. Krawaty uciskały ich tak bardzo, że nie rozumieli nawet swobodnie formułowanych zdań w narzeczu Tomasza Masaryka i Vaclava Havla. Kiedy skończyło się pit party poprzedzające imprezę, nie chcieli wypuścić dziennikarzy z pitu pokazując tajemnicze piktogramy i tłumacząc się, że szef tak kazał. Do pitu wstęp miały czworonogi plątające się pomiędzy tylnym zawieszeniem motocykla Fredrika Johanssona a przykurzoną torbą podróżną z Biblią na dnie Grega Hartmana. Nikogo nie przerażały wycieczki dziwnych ludzi mówiących po czesku, którzy co rusz otwierali drzwi, przy których rozstawiono boksy amerykańskich czarodziejów. Całe szczęście, że na ostre podmuchy zimnego wiatru wystawiony był „odpalony” freestyler z Chicago, Jack Rowe, który stosował taktykę kompletnego „zwisu” przywdziewając czarny kaptur i wydurniał się do mikrofonu niemieckiej stacji TV. Dzieci jakiegoś czeskiego dygnitarza, który trąbił wszystkim dookoła, że zaraz idzie na miejsca przeznaczone dla VIP-ów, zakradały się do lodówki pełnej puszek Red Bulla, choć były one podarunkiem dla artystów kręcących whipy i supermany. Totalnie zamotana ekipa, jak powiedziałby kowboj z Pensylwanii, Greg Hartman, który sam przyznaje, że zbyt często używa frazy „totalnie”, choć bardzo go kręci to słówko. Idealnym komentarzem do zachowań czeskich żurnalistów, którzy przyszli cykać sobie foty z freestylowcami była rubaszna riposta Grega Hartmana na pytanie czyj tyłek chętnie skopałby gdyby mógł. „Twojej matuli” – śmiał się Greg, który w pogawędkach przed startem mistrzostw świata wypytywał się Japończyka Kota Kugimury czy też tak nędznie się bawi, bo w Libercu kiepsko o klimat do dobrej imprezy. Japończyk pokiwał znacząco głową wysyłając do piekieł pannę z TV aus Deutschland, gdy ta ze zdenerwowania nakłuwała kopniakami powietrze nie mogąc znaleźć wspólnego języka z samurajem. Odczucia Hartmana potwierdził prowadzący imprezę koleżka, który zapytał Jankesa co sądzi o czeskich dziewczynach. Odpowiedź Grega rozbawiła pogrążoną we śnie publikę, która nie dawała czadu jeźdźcom pomimo, że na długo przed imprezą wyprzedano wszystkie bilety. Hartman udawał orgazm po abstrakcyjnym zderzeniu z czeską dziewczyną wcielając się mistrzowsko w rolę męskiego odpowiednika Meg Ryan. Greg nie poszedłby na ustawione spotkanie z żadną słynną supermodelką, chyba, że byłaby to jego własna … żona, choć każda ślicznotka oglądająca w Libercu jego opętańczy taniec pośladków byłaby skłonna uwierzyć, że Greg przyjmuje chętne holcziczki po zakończeniu skoków w swoim boksie.

 

Greg, zagraj na pianinie!

 

Nic z tych rzeczy. Greg Hartman tylko chciał rozruszać widownię, żeby adrenalinka zaczęła buzować na właściwym poziomie. „Uprawiam fmx, bo mój tata nauczył mnie jeździć na motocyklu, a Bóg powiedział mi, że mam zająć się freestyle motocrossem” – głosi życiowa maksyma Hartmana. Greg przeniósł się do Teksasu, gdzie chciałby w przyszłości uwić gniazdko dla swej żony i mieć rodzinę cieszącą się szacunkiem sąsiadów. Wtedy mógłby zasiąść w saloniku przy dobrym alkoholu i rozwinąć swój ukryty talent jakim jest… gra na pianinie! Bardziej od operacji kręgosłupa boi się gburów i klaunów. Pewnie za sprawą sennego koszmaru, w którym kilku zamaskowanych gburów zaplątało go w labiryncie, którego wnętrze było wypełnione dymem palonej trawki. „Nie mogłem się wydostać z pogmatwanych korytarzy, a domyślam się, że na jawie byłoby jeszcze trudniej uniknąć sideł zastawionych przez krętaczy, którzy czyhają za każdym rogiem” – wyznał Hartman. W przerwie pomiędzy wypisywaniem zaplanowanych trików a łykiem napoju energetycznego Sambazon, Jankes snuje domysły nad rozwojem fmx. „Odkąd stary zabrał mnie pierwszy raz na motocross do Steel City w 1995 roku i zobaczyłem jak król supercrossu, Jeremy McGrath robi nac-naca, wiedziałem, że triki są najbardziej odlotową rzeczą jaką widziałem w życiu. Poziom fmx podniósł się niewiarygodnie odkąd pierwszy raz spróbowałem tej zabawy. Czasami wydaje mi się, że niebawem będziemy fruwać do nieba. Obawiam się jednak, że wkrótce flipy wszystkim się znudzą, bo dziś zawodnicy utrwalają wiarę w salta zamiast rozwijać się bez kręcenia pętli. Efekt będzie taki, że zaczniemy jeździć na rowerach bmx dla czystej frajdy” – mówi z trwogą w głosie Greg. Podobnie jak inni zarażeni wirusem fmx, Hartman obserwował z ogniem w oczach popisy młodych Czechów zjeżdżających na rowerach bmx ze specjalnego jęzora lodowca rozłożonego w jednym z narożników hali Tipsport Arena.

Fmx to wspólnota artystów rodem z XIX-wiecznego Paryża, gdzie Pablo Picasso wolał spać na poduszce utkanej z przejmującej biedy, pod którą krył się zimny jak nurt Sekwany rewolwer. Z tą różnicą, że freestylerzy wkładają pod głowę malunki inspirujące ich do obmyślania nowych figur. Są maksymalnie szczęśliwi, gdy widzą “odpaloną” młodzież przełamującą barierę strachu. Najpiękniejszy w fmx jest kształt duszy podniebnych akrobatów. Niezmiennie naznaczony gonitwą za odkrywaniem nieznanych przestrzeni, żywiący się przyjemnością wymyślania kolejnych trików. Freestylerzy są jak malarze uciekający od siedzib ludzkich, szukający skarłowaciałego drzewa, wiejących wiatrów i kawałka płótna czyli nieskażonej asfaltem piędzi ziemi, po której aż korci wywijać  pędzelkiem.

Klasycznym przedstawicielem takiego naturalistycznego nurtu jest Libor Podmol z Ostrawy, który kocha zarzucić kaptur, włożyć ręce w kieszenie, nakłuć uszy kapelą Green Day i poczuć się jak melodramatyczny naiwniak z czadowego numeru „Basket case”. Libor mógłby z powodzeniem zagrać rolę odjechanego zakonnika, może nawet w średniowiecznym zamczysku w Loket nieopodal Karlovych Varów, gdzie kiedyś skakał ze swoim mistrzem Petrem Kuchtą. „Jest mi okrutnie przykro, że z powodu poskręcanej śrubami stopy nie mogę dziś skakać, ale ważne, że jest ekstra zabawa. Andre Villa daje ekstremalnego czadu, jak będzie w takiej formie jak w Libercu przez cały sezon, to będzie mu trudno wyrwać tytuł mistrza świata, ale postaram się utrudnić mu zadanie, gdy tylko wyleczę kontuzję” – mówił do divaków Podmol. Libor komentował imprezę dla czeskiej telewizji, dwa razy wywoływano go na scenę, ale popularny „Mouka” pojawił się dopiero przy trzecim odczycie wyjeżdżając w… łyżce spychacza! Prawdziwą konwulsję tłum przeżył jednak wtedy, gdy na torze pojawiał się Jack Rowe, chłopak z Chicago, który z pewnością korzysta z podszeptów Jima Morrisona i często wpada do piekła na kieliszek wystrzałowego trunku.

 

Illinois – stan szaleństwa

 

Po jego trikach publika zachowywała się jak klient cierpiący na rozległy zawał serca, który ani myśli wstawać mimo wielokrotnej próby wyrwania go z dybów zaklęcia. Jack Rowe, istne przeciwieństwo pachnącego filozofią Hartmana, nie ma bladego pojęcia dlaczego kumple wołają na niego „Snuffalupagus”. Widocznie często widują go jak zażywa tabaki albo gdy wstając z łóżka wygląda jak upalony knot świecy. Snuff. Jack nie odkrywa do końca rękawa prawej ręki i odsłania jeno część tatuażu przypominającego prosiaczka z Kubusia Puchatka. Sam też nie lubi wykładać kart na stół ćwicząc dramatycznie ekstremalne ewolucje po raz pierwszy na mistrzostwach świata. Po jego cordova one hand seatgrab koleś serwujący piwo stracił zdolność obsługi nalewaka, pani pchająca hokejowe bluzy po zawyżonych cenach zapomniała jak wygląda czeska kasa fiskalna, a starsi wiekiem widzowie zamykali oczy z przerażenia i prosili, aby zmartwychwstał komunistyczny przywódca Aleksander Dubczek. Jack Rowe ma w nosie nagrodę dla mistrza świata – nowiutkie autko Suzuki Swift Sport. Nie interesuje go wycieczka na Sickingenstrasse 28 w Berlinie, gdzie pani menedżer od marketingu, Susanne Franz, zaparkowała japońskie cacko. Rowe ziewa, szeroko otwierając usta niczym krater islandzkiego gejzera, gdy słyszy jak Susanne nawija o budowaniu międzynarodowej platformy dla nowych talentów, co sprzyja strategii firmy Suzuki. Rowe wędruje wtedy myślami ku przyjaciołom, których zostawił w stanie Illinois, ku rodzicom (choć patrząc na prezentowany przezeń styl bycia wydawać by się mogło, że wraz z bratem Jasonem są osieroceni). Wibrująca tęsknota miesza się u Jacka z chęcią udowadniania konserwatystom, że nie istnieją granice w fmx. „Uwielbiam dowodzić jak bardzo mylą się ci, którzy twierdzą, że nie można zrobić cordovy trzymając się jedną ręką siodełka. Lubię oporniaków, bo motywują mnie do szurniętych pomysłów na nowe ewolucje. I do tego elektryzujące spojrzenia lalek po oddanym skoku…” – śmieje się Rowe. W życiu nie wybrałby się do Kanady na wakacje, bo „jest tam upiornie zimno i nudno”, podobnie jak nie podobają mu się konferencje prasowe organizowane znacznie wyżej niż pułap potrzebny do wykręcenia podwójnego backflipa. „IV piętro, kto to wymyślił? Sapię jak parowóz” – rzucił do zebranych jedyny spóźnialski. Andre Villa wprawił swe ciało w ruch i zaczął wypytywać Jacka ile razy trenował swój czarodziejski trik cordova one hand seatgrab. „Ani razu – leciał ze spokojem Rowe. Dziś była premiera. Fascynujące, że podczas tego numeru można upaść na 150 sposobów…” – szczerzył zęby Jack. “Co czułeś w powietrzu?” – Villa nie zwalniał tempa. “Przeraaaaażenie” – Rowe układał włosy w stylu punk a la Wattie, wokalista “The Exploited”. Zachwyt Norwega, który pauzował przez 9 miesięcy na skutek kontuzji jest niemożliwy do powtórzenia w innej dyscyplinie sportu. Sędziowie nie poczuli odjazdu, bo woleli sterylne i dopracowane triki Andre od harcujących szaleństw Rowe’a, ale freestylerzy mają własny ranking, w którym fantazja okazuje się ważniejsza od precyzji. Ludzie bawiący się w fmx to wolne duchy, które wciąż wybierają poprowadzenie nowej drogi po ekstremalnej ścianie skalnej zamiast przedzierania biletów wstępu do parku narodowego. Wolą wisieć w skale i zachować coraz bardziej wymykającą się współczesnemu człowiekowi wolność. Pewnie dlatego niewielu jest w stanie pojąć dlaczego drugi w konkursie kręcenia whipów, Belg Gilles Dejong, diabelnie przystojny koleżka, dzieli przestrzeń w parkingu i duszę z panną wyglądającą jakby co drugą noc spędzała w izbie wytrzeźwień bądź na zlocie czarownic. Ona czuje bluesa tak samo jak on i choć nie ogląda wszystkich ewolucji, zawsze melduje się przy nim, gdy kości pękają i klei je wbrew Hipokratesowi gorącym sercem. Lukas Weis, którego mama wie jak przyrządzić svićkovą, smażeny syr i utopenca, zachowuje spokój, bo widzi opiekuńczość kobiety hasającej z kaskiem, kubkiem kawy i muzyką pozwalającą się wyłączyć Lukasowi przed startem. Panny, które wiedzą kiedy przesunąć się poza zasięg oślepiających reflektorów jak partnerki Andre Villa i Oysteina Kjorstada, dwójki nawiedzonych Norwegów. Współczujące, cierpliwe bardziej aniżeli święty Franciszek z Asyżu, bo jak można wytrzymać mentalnie z gościem, który był odkryciem sezonu 2005 w fmx, a później nie bryzga emocjami przez 9 miesięcy, bo zdrowie mu nie pozwala? One znajdują sekretny eliksir i rozsiewają go na bezdrożach, w parkingu i podczas długich podróży.

 

Samolot bez belek

 

Nie przyjechał do Liberca inny Norweg Ailo Gaup, który broni tytułu mistrza świata, ale aktualnie leczy kontuzję barku. Ailo Gaup w wieku 10 lat podpisał kontrakt z… rodzicami, na mocy którego nie mieli mu stawiać oporu w zakupie motocykla crossowego jeśli tylko uzbiera sam pieniążki. „Pewnie sądzili, że nie uda mi się skołować tej kasy – śmieje się Gaup. A ja sprzedałem wszystkie swoje zabawki, sprawiłem sobie wędkę, przesiadywałem godzinami nad brzegiem jeziora łowiąc ryby, a później pukałem do drzwi wszystkich sąsiadów sprzedając złowione okazy. Malowałem też domy rybakom i komu tylko trzeba było odnowić chatę, ten mógł liczyć na mój pędzel. Mając 11 lat stać mnie było na stary używany motocykl…” – rechocze Gaup. Greg Hartman przyznaje otwarcie, że pieniądze w fmx są największym problemem, bo będąc uznanym mistrzem nie wiadomo na co je wydać, a z drugiej strony nie ma większej przyjemności, gdy puszczasz kasę zarobioną na występach. „To prawda – mówi Gaup, pierwszy Europejczyk, który wykonał backflipa. Dziś mogę sobie pozwolić na zakup nowych zabawek, czyli motocykli... Najfajniejszym momentem był start w ubiegłorocznej rundzie MŚ w Rydze. Dwa tygodnie przed zawodami złamałem rękę, ale bardzo chciałem wystąpić na Łotwie. Zdecydowałem się skakać bez środków uśmierzających ból, pierwszego dnia zająłem 6 miejsce, a następnego dnia wygrałem turniej znacznie zbliżając się do tytułu mistrza świata…” – wspomina Gaup. Freestyle motocross to poezja, na którą składa się równowaga między szaleństwem a wyciszeniem, poważny trening, ciężka praca, cudowna koordynacja, umiejętności techniczne, a nawet jeżeli czasami jeźdźcy zachowują się jak cyrkowi clowni, to nie znaczy, że za takich należy ich uważać. Tuż przed północą, gdy zatęchły Liberec układa się do snu, uśmiech ląduje na twarzy bezdomnego, który toczy ożywioną dyskusję o drożyźnie dotykającej sfer zarezerwowanych dla butelek czerwonego wina. On wie co to fmx protestując przeciwko ułożonemu życiu. Najbardziej fascynuje go fakt, że Ailo Gaup choć nie boi się fruwać z motocyklem w powietrzu, panicznie boi się latać samolotem. „A widzi pan – mówi bezdomny żywcem wzięty z „Pieśni dziadowskich i legend” Bohumila Hrabala. I przyznaję mu rację, bo pewien znajomy stolarz powiedział mi kiedyś, że w życiu nie wsiadłby do takiego boeinga, bo w takim aeroplanie nie ma przecież belek…” Czas spać. Fmx osiągnął najczystszą formę…

                                               

Tomasz Lorek, Polsat Sport

PolsatSport.pl w wersji na telefony z systemem Android i iOS!

Najnowsze informacje i wiadomości na bieżąco, gdziekolwiek jesteś.

Komentarze