Błękitny sen wciąż trwa. W Krakowie taniec, śpiew i imieniny prezesa
I choć Marek Grechuta przekonywał, że „ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy” to dla piłkarzy Błękitnych Stargard Szczeciński dziś liczy się tylko wtorkowy, krakowski wieczór. Ich awans do półfinału Pucharu Polski to podróż w głąb romantycznej natury futbolu. Po zwycięstwie z Cracovią ich śmiech, łzy i radość – były tym, co w piłce nożnej urzeka miliony na całym świecie.
Oto jest dzień, który dał nam Pan. Radujmy się i weselmy się nim! – ta oto pieśń, kojarzona raczej z dalekimi pielgrzymkami, niż z piłkarską szatnią, stała się symbolem awansu Błękitnych Stargard Szczeciński, niepozornych drugoligowców z wielkimi marzeniami, do półfinału Pucharu Polski.
Do Krakowa – według wielu – nie jechali oni na dziękczynne wojaże. Byli raczej skazywani na porażkę, boiskowy lincz, którego bezwzględnym wykonawcą miała być Cracovia, rywal zza szklanej szyby telewizora. I znów przewidywania wzięły w łeb. Zamiast strachu i piłkarskiej drętwoty, wola walki, chęć i ambicja. Zamiast planowanej z góry porażki – szokujące zwycięstwo. We wtorkowy wieczór Błękitni, rewelacja tej edycji Pucharu Polski, zakpili z lig, liczb, nazwisk i całej nadymanej futbolowej góry, którą w mig przekuli niepozorną igłą. Powietrze, które schodziło przez 90 minut z teoretycznie lepszych rywali, dało się słyszeć gwizdami pięciu tysięcy kibiców Cracovii. Brawa, przeznaczone pierwotnie dla ulubieńców tej części Błoni, otrzymali mało znani chłopcy z Pomorza, którzy swoimi nogami zapisali piękną, romantyczną historię Pucharu Polski.
Owacja na stojąco i chóralne okrzyki „jeszcze jeden” czy „dziękujemy”, które miejscowa publika przeznacza dla anonimowych rywali z dalekich stron, to najwyższy objaw futbolowego respektu, na jaki można sobie zapracować. To wywalczyli sobie przez 90 minut rewanżu, i 180 dwumeczu, zawodnicy Błękitnych Stargard Szczeciński. Umiejąca docenić nie tylko dobry futbol, ale i ducha walki, publika Pasów, nie poprzestała na ganieniu Marciniaków, Kapustek i Rakelsów. Krakowscy fani w ujmujący sposób zgodzili się z tym, że Błękitni chwytają za serce. Cały stadion oklaskiwał na stojąco zwycięzców wtorkowego ćwierćfinału Pucharu Polski. – Będąc tam nie wierzyłem w to, co się dzieje. Klaskała nam publika, która co dwa tygodnie ogląda mecze ekstraklasy – mówił nam Marek Ufnal, bramkarz, którego ręce w Krakowie nie leczyły, lecz broniły. I to wybornie.
Łubu dubu, niech żyje nam!
To, co działo się po ostatnim gwizdku Tomasza Wajdy, można opisać krótko: amok. Piłkarze, trenerzy, masażyści i pozostali członkowie sztabu szkoleniowego skakali na siebie, niczym dzieci, triumfujące w lokalnym turnieju. Przez chwilę mogli poczuć się jak zwycięzcy Ligi Mistrzów. Razem z kibicami zaśpiewali kilka pieśni, padli na murawę, jak wielcy triumfatorzy, odebrali gratulacje z rąk rywali, a niektórzy – w geście szacunku – dostali także koszulki zawodników, których jeszcze kilka tygodni temu mogli znać tylko z telewizyjnych przekazów. – A ja myślę, że każdy z tej drużyny zasłużył sobie na Ekstraklasę – mówił w pomeczowej rozmowie Kamil Zieliński, były zawodnik szczecińskiej Pogoni. I kto wie, czy zblazowani ekstraklasowicze nie powinni drżeć przed głodnymi futbolu maluczkimi ze Stargardu. Taki mecz, jak w Krakowie, potrafi otworzyć wiele klubowych bram. I to w klubach, o jakich Błękitni nawet nie śnili. Oby im te bramy uchylił.
We wtorkowy wieczór zawodnicy zrobili wielki prezent nie tylko sobie, ale i swojemu prezesowi Zbigniewowi Niemcowi, którzy w dzień meczu obchodził imieniny. – Wszystkiego najlepszego dla prezesa, to chyba najlepsze, co mogliśmy mu dać – krzyczał do naszej kamery Marek Ufnal. Prezes nie pozostanie dłużny. Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami drużyna otrzyma do podziału 70 tys. zł, które za awans do półfinału prześle PZPN. Po odliczeniu podatku i kosztów piłkarze rozdzielą między sobą trochę ponad 60 proc. tej kwoty. Biorąc pod uwagę, że najwyższe pensje w zespole sięgają 2 tys. zł netto, taki dodatek będzie znaczącą nagrodą. A to nie wszystko – prezes zapowedział także superpremię. Ile? To na razie jego słodka tajemnica. Nagrodę dostał także jeden z najstarszych zawodników Błękitnych, Robert Gajda. – Mój szef w PEC (Przedsiębiorstwo Energetyki Cieplnej – red) dał mi jeden dzień urlopu – cieszył się po meczu.
Kowal przyjacielem jest
Happy-end to szczęśliwie zakończenie. W Krakowie dla Błękitnych zakończenie wcale nie musiało takie być. Zauważał to po meczu trener Krzysztof Kapuściński, który w szale radości okazywał najwięcej rozsądku. – Początek, niestety, był w naszym wykonaniu słaby. Chłopcy się przestraszyli, trochę zdrętwieli. Na szczęście nie straciliśmy bramki i z każdą minutą byliśmy mocniejsi – mówił już po meczu trener Błękitnych. Nauczyciel wychowania fizycznego w miejscowej szkole, który stworzył w Stargardzie coś z niczego. I choć brzmi to banalnie, to na murawie w Krakowie mogliśmy oglądać największą w świecie sportu wartość: drużynę.
Bez gwiazd, indywidualności, popisów i boiskowego pajacowania. Kilkunastu chłopaków z Pomorza, kochających piłkę, grało swoje. A, że te ich „swoje” okazało się skuteczniejszy niż te z Siedlec czy Tychów, a nawet z Krakowa, to dziś mały klub z futbolowego pustkowia jest na ustach całej Polski. – I pamiętajcie, nie mówicie, że jesteśmy amatorami. Gajda pracuje, Pustelnik i Ufnal też, ale reszta to profesjonaliści – zaznaczał jeszcze, niczym typowy belfr, szkoleniowiec Błękitnych.
Szczególną radość jego i jego piłkarzy wywołała niespodziewana wizyta w ich szatni Wojciecha Kowalczyka, który postanowił pogratulować walecznym drugoligowcom awansu do półfinału Pucharu Polski. Zanim jeszcze komentator wtorkowego meczu zdążył powiedzieć kilka miłych słów, cała szatnia zaniosła się śpiewem: „I Kowal też, i Kowal też przyjacielem Błękitnych jest”, „Kowal, Kowal, Kowal...”, niosło się radośnie. Kiedy śpiewy ucichły ekspert Polsatu Sport podziękował piłkarzom za ich sportową ambicję: „Przede wszystkim pokazaliście dziś serducho” – mówił Kowalczyk. Pucharowi bohaterowie jeszcze długo celebrowali śpiewami i tańcami historyczny sukces, który odnieśli w roku siedemdziesięciolecia istnienia klubu. Ze stadionu Cracovii przy ulicy Kałuży odjechali późno w nocy, prosto z Krakowa udając się do Stargardu Szczecińskiego. Czekała ich licząca blisko 700 kilometrów podróż. Podróż, którą mieli zapamiętać na całe życie i jednocześnie podróż – jak zapewniali członkowie sztabu szkoleniowego – najbardziej wesołym autobusem w historii Błękitnych. A przecież przed nimi jeszcze półfinał...
Komentarze