Jezus czy Judasz? Na pewno cudotwórca
Jezus, który został Judaszem. Takim, skądinąd bardzo zgrabnym, hasłem pół Lizbony skwitowało jeden z najgłośniejszych transferów tego lata. Trener, który przez kilka ostatnich lat zapracował uczciwie na miano legendy Benfiki przeszedł do jej wielkiego lokalnego rywala. Na dobry początek pracy w Sportingu zdobył właśnie Superpuchar Portugalii pokonując w meczu o to trofeum... Benfikę. Jorge Jesus dla wielu zawsze już będzie Judaszem, ale już chyba nigdy - wiecznym przegranym.
Skąd ten "wieczny przegrany"? Ano z sezonu 2012/2013. Tamte rozgrywki mógł kończyć w potrójnej koronie. Został z pustymi rękoma. Ligę Europy, mistrzostwo i Puchar Portugalii przegrał w dramatycznych okolicznościach, na samym finiszu. Skleciłem wówczas na Polsatsport.pl kilka zdań pod hasłem "Męka Jezusa", bo było mi trenera Benfiki autentycznie żal, choć klub z Estadio da Luz nie jest moim ulubionym w tym pięknym, rozpiętym na brzegach Tagu, mieście.
Rojek po finale LE: Męka Jesusa
Wśród kibiców Sportingu Jorge Jesus szybko przestał budzić współczucie i sympatię; zaczął drażnić. On, wychowanek Sportingu, on, którego tata Virgolino Antonio grał dla Lwów, a nie dla Orłów, pracował na chwałę tych drugich. Za sterami Benfiki bił kolejne rekordy. Najwięcej meczów, najwięcej zwycięstw, najwięcej trofeów, wreszcie - co najbardziej bolesne - najwięcej zwycięstw w derbach Lizbony. Do grudnia 2012 roku potrzebował ledwie dziewięciu spotkań, by siedem razy poskromić Lwy z Jose Alvalade. I dalej ten rekord ślubuje. Ale już na ławce Sportingu...
Jesus bez wątpienia poszedł pod prąd. Transfery między klubami Wielkiej Trójki zawsze są w Portugalii czymś wyjątkowym i szeroko komentowanym, a jeśli już się zdarzają, to niemal zawsze ZE Sportingu DO Benfiki lub Porto. Z klubu, który ma jedną z najlepszych akademii w Europie (Figo, Ronaldo, Quaresma, Nani, Moutinho) do klubów, które wprawdzie szkolą gorzej, ale płacą lepiej. Jesus poszedł w przeciwnym kierunku. Dlaczego? Cóż, odpowiedź zależy od tego, gdzie przystawimy ucho. W okolicach Stadionu Światła usłyszymy, że dla pieniędzy (ponoć tym razem Sporting przelicytował Benfikę), wokół Alvalade - że ze względów sentymentalnych.
Tak czy siak, Jorge Jesus pisze jedną z ciekawszych trenerskich historii ostatnich lat w Europie. I może właśnie teraz, tuż po 60. urodzinach dopisze do tej historii piękną puentę. Trafił bowiem w Sportingu na pokolenie, nawet jak na tę kuźnię talentów, wyjątkowe. Poprzednio tyle szczęścia miał Paulo Bento. Współpraca z Nanim, Rui Patricio, Miguelem Veloso, Joao Moutinho, Yannickiem Djalo zaprowadziła go na fotel selekcjonera reprezentacji Portugalii.
Jesus ma ekipę nie mniej utalentowaną. A zdaniem wielu - bardziej. W końcu trzon drużny, która zdobyła w tym roku wicemistrzostwo Europy do lat 21 stanowili jego aktualni podopieczni. Esgaio, Oliveira, Figueiredo w obronie; William Carvalho i Joao Mario w pomocy; Carlos Mane w ataku; to zawodnicy, którymi zachwycała się cała Europa podczas młodzieżowego Euro w Czechach. Do tego w bramce Rui Patricio, w defensywie Joao Pereira, w pomocy Adrien Silva. I kilku naprawdę klasowych obcokrajowców.
To jest ekipa, która daje szansę na sukces; może w Europie, a na pewno w Portugalii. A Jorge Jesus wie, jak wygrywać. Przez piętnaście lat przed jego przyjściem Benfica była mistrzem raz; przez sześć sezonów z nim na ławce - trzy razy. Z kolei Sporting ostatnie mistrzostwo kraju zdobył w 2002 roku. Wtedy Lwy miały w składzie Cristiano Ronaldo, zdaniem wielu Portugalczyków - Boga futbolu. Teraz Boga nie mają, ale mają Jesusa. Więc może znów się uda?
Bo czy nazwiemy go Jezusem, czy Judaszem, to jedno trzeba mu oddać: na ławce trenerskiej potrafi dokonywać cudów.
Komentarze