Lorek o GP Australii: Osiem minut do nieba

Żużel
Lorek o GP Australii: Osiem minut do nieba
fot. PAP

Dach nad Etihad Stadium, architektonicznym cackiem rozpostartym w centrum Melbourne, zamyka się w ciągu ośmiu minut. Potrzeba było trzynastu lat od rozegrania GP Australii w Sydney, aby speedway powrócił do korzeni. W kolebce żużla, po fascynujących zawodach triumfował trzykrotny indywidualny mistrz świata, Amerykanin Greg Hancock.

26 października 2002 roku w Sydney na stadionie zaprojektowanym przez polskiego architekta, zodiakalnego Wodnika z Niszczewic – Edmunda Obiałę, Kalifornijczyk wygrał GP Australii. Minęło 13 lat i znów na australijskim gruncie nie było mocnych na Grega Hancocka. Wówczas, w 2002 roku zawody sędziował Brytyjczyk Anthony Steele, tytuł mistrzowski zdobył fenomenalny Szwed Tony Rickardsson, a na trybunach zasiadło 32 tysiące widzów. Młody Chris Holder oglądał zawody z zapartym tchem w towarzystwie taty Micka. A na podium za plecami Hancocka i Scotta Nichollsa wdrapał się nienasycony, wiecznie czekający na odkrycie złóż złota w Ballarat Jason Crump. Crumpie musiał czekać na gorączkę złota do 2004 roku, a australijscy fani speedwaya marzyli o kolejnym turnieju rangi mistrzostw świata na ojczystej ziemi, ale próżno było znaleźć nić porozumienia. Australia łaknęła żużlowego święta, ale trudno było znaleźć promotora, który podjąłby się żonglerki z BSI. Dopiero w ubiegłym roku, po żmudnych poszukiwaniach, udało się podpisać pięcioletnią umowę z włodarzami stadionu Etihad w centrum Melbourne. Australijczycy starannie przygotowali się do GP. W 2014 roku łebscy potomkowie zesłańców wizytowali stadiony w Cardiff, Kopenhadze i Sztokholmie, aby podpatrzeć jak należy układać nawierzchnię toru, poszperać w pomysłach na promocję widowiska i znaleźć receptę na udane widowisko. W lutym tego roku Ole Olsen, trzykrotny indywidualny mistrz świata, odwiedził przepiękne miasteczko leżące nieopodal Melbourne – Geelong, w poszukiwaniu idealnego materiału, z którego zbudowano czasowy tor. Wysiłek się opłacił, bo tor był rewelacyjny, aby móc się ścigać. Ekipa pracująca pod okiem Duńczyka wie, że ma niewiele czasu na uprzątnięcie nawierzchni, bo już w kolejny weekend Etihad Stadium nawiedzi wielka niczym fala powodziowa rzesza fanów AFL, czyli szalenie popularnej na antypodach dyscypliny – futbolu australijskiego. Aussie rules… - tym żyje Victoria…

 

GP Australii: Makabryczny wypadek w finale. Bezkonkurencyjny Hancock, trzeci Janowski

 

David Tapp – człowiek z fantazją

 

Australijczycy słyną z surowego prawa, ale są narodem obdarzonym niezwykłą pomysłowością. Nie lubią znaków zakazu na szosach wyobraźni. Sir Jack Brabham, trzykrotny mistrz świata w Formule 1, Mick Doohan – pięciokrotny król Moto GP, Casey Stoner – szaleniec ze stanu Queensland nie znoszący przegrywać, Neil Street – genialny inżynier, świetny zawodnik, wspaniały człowiek, Robbie Mad Dog Maddison – gwiazda freestyle motocrossu fruwająca nad Kanałem Korynckim... Lista fenomenów ze świata motoryzacji rodem z Australii jest długa niczym plaże w stanie Queensland nieopodal Cairns…

 

David Tapp, człowiek orkiestra, stworzył cos z niczego budując serię zawodów żużlowych pt. Series 500. Nie pomógł mu nikt z Motorcycling Australia, ale to nic nowego. Panowie przywdziewający garnitury rzadko kiedy wnoszą cokolwiek pozytywnego dla funkcjonowania planety… Cykl Australian Speedway International Masters vel Series 500 rodził się w bólach, ale efekt przeszedł najśmielsze oczekiwania. David Tapp to człowiek mikrofonu, montażysta, komentator, promotor, menedżer, zdolny poszukiwacz sponsorów, a więc przebrnąłby samotnie przez wąwozy Northern Territory, byleby dotrzeć do życiodajnych złóż… Nie chciał przywieźć do Australii zawodników, którzy potraktowaliby wyjazd wybitnie turystycznie, tylko prawdziwych fachowców od puszczania sprzęgła. Lista żużlowców zaproszonych na pierwszą edycję Series 500 wręcz ociekała złotem i blichtrem: Tony Rickardsson – mistrz świata z Vojens z 1994 roku, Sam Ermolenko – mistrz świata z Pocking z 1993 roku, Simon Wigg – król długich torów z lat 1985, 1989, 1990, 1993, 1994, Greg Hancock – mistrz świata w jeździe parami z 1992 roku plus diabelnie utalentowany rodzimy zaciąg: Craig Boyce – brązowy medalista mistrzostw świata z 1994 roku, Leigh Adams – najlepszy junior świata z 1992 roku, Jason Crump – brązowy medalista mistrzostw świata juniorów w norweskim Elgane w 1994 roku.

 

„Chciałem stworzyć niezwykłe widowisko, bo pamiętałem z przekazu dziadka, że Australijczyk był pierwszym mistrzem świata w 1936 roku (Lionel van Praag), bo wiem, że moi przodkowie stworzyli podstawy speedwaya, bo Jack Young, Billy Sanders i Phil Crump rozsławiali Australię na świecie. Logistycznie było to cholernie trudne do udźwignięcia. Przerzut zawodników z Europy po wyczerpującym sezonie, drżenie o to, aby nikt nie nabawił się kontuzji, a wszystko wobec ostrej konkurencji popularnych dyscyplin w Australii: krykieta, rugby, futbolu australijskiego. Z łezką w oku wspominałem finał mistrzostw świata par z Liverpool rozegrany w 1982 roku i ubolewałem, że Australia, tak kochająca żużel, nie ma szczęścia, aby być gospodarzem mistrzostw świata, bo serce tego sportu bije w Europie. Skrupulatnie zaplanowałem 13 rund, zdołałem przekonać do swoich racji właścicieli tak legendarnych stadionów jak Ekka w Brisbane, Claremont w Perth, ale na początek zabawy wybrałem uroczy, kameralny obiekt w Banbury. Chłopcy zaczęli ścigać się 1 stycznia 1995 roku, a tournée kończyliśmy w Brisbane 25 lutego. Zarwałem wiele nocy, aby wszystko grało jak w zegarku. Pula nagród wynosiła 200 000 dolarów australijskich. Poznałem cudowny smak zmęczenia…” – wspomina sentymentalista o zacięciu biznesmena, człowiek instytucja w australijskim żużlu, David Tapp.

16 zawodników, 20 wyścigów, finały A, B, C, D, które stały się następnie kanonem w rodzącym się cyklu Speedway Grand Prix. Znów Australijczycy wystąpili w roli protoplasty… „Byłem wołającym na puszczy. Jakbym zapuścił się w busz i krzyczał do eukaliptusów… Zero pomocy ze strony rodzimej czy międzynarodowej federacji. Uwierzyłem w sukces dopiero wówczas kiedy na kontynencie australijskim wylądowali pierwsi żużlowcy. Cóż z tego, że miałem z nimi podpisane kontrakty, skoro mogli w ostatniej chwili zmienić zdanie i pozostać w Europie? Wiem ile pomysłów rodzi się w głowach zawodników na przestrzeni 5 minut, więc wolałem dmuchać na zimne. Na torze w Bunbury, piekielnie długim, bo wynoszącym aż 530 metrów, błyszczał Simon Wigg. Wkroczyłem na bagnisty, trudny teren, bo w Bunbury głównie mieszkają fani wyścigów sprintcars, nie zaznajomieni z żużlem, więc uśmiechnąłem się widząc 6500 widzów na speedwayowej imprezie. Przestrzegano mnie, że nie zjawi się więcej niż 400 kibiców… W paru przypadkach zawiodła nas aura, ale nawet deszcz nie odstraszał chętnych od przyjścia na stadion. Największe wrażenie na Europejczykach wywarł stary, wysłużony stadion Ekka w Brisbane. Chłopcy byli tak wzruszeni kształtem toru i widokiem trybun, że dali prawdziwy pokaz umiejętności. To co w jednym wyścigu na Ekka wyczyniał tercet: Tony Rickardsson, Sam Ermolenko i Leigh Adams, sprawiało, że włos jeżył się na klatce piersiowej. Do dziś mam ten wyścig przed oczyma…” – mówi Tappie, jak nazywają Davida najbliżsi i przyjaciele.

 

Wesoła karawana wędrowała wielkim autobusem przez australijskie bezdroża, chłopcy leczyli urazy kąpiąc się w falach oceanu, wygrzewali się na plażach, tańczyli do białego rana, a Series 500 zjednywała sobie nowych fanów. W mediach aż huczało od popisów Rickardssona, który wygrał pierwszą edycję. David Tapp, przyjaciel szwedzkiego mistrza, zachwycony wynikami oglądalności i sprzedażą biletów, rozważał nawet rozegranie kilku turniejów w Nowej Zelandii i w Hongkongu. Druga edycja zapowiadała się przepysznie. Oczywiście, taki cyrk nie mógł funkcjonować bez entuzjastów pokroju Trevora Hardinga o przydomku „Ghostie”. Jego firma Kwiksnax, wspierała cykl solidnym zastrzykiem gotówki. Trevor to pozytywny freak, człowiek uzależniony od metanolu i dźwięku żużlowego motocykla, więc jego niemalże religijne usposobienie sprawiało, że zawodnicy nie mieli prawa na nic narzekać. „Face”, czyli Craig Boyce, był tak nakręcony jak wtedy, gdy gra na garach i wciela się w Phila Collinsa, że wygrał drugą edycję Series 500 gromadząc 162 punkty. Drugi był „Sudden” Sam Ermolenko (138 oczek), a trzeci Tony Rickardsson (136). Tournee zawitało do 10 miast. Boyce wyznał widzom w Brisbane, że ten tytuł wywalczony na ojczystej ziemi smakuje lepiej aniżeli brąz z Vojens z 1994 roku… Tappie wzruszył się, bo dostrzegł, że spełniają się jego marzenia o rosnącym w siłę cyklu, a poza tym, młodzi Australijczycy mogli rywalizować jak równy z równym z gwiazdami światowego formatu. „W drugim sezonie przełamaliśmy barierę branżowych czasopism i regionalnych stacji telewizyjnych. Wypłynęliśmy na szersze wody, zaczęło być o nas głośno w głównych kanałach tv, pisano o zawodach w najważniejszych australijskich dziennikach. FIM zaczęła ze mną rozmawiać, odzyskała głos, oferowała mi rolę promotora australijskiej rundy Grand Prix. Powiedziałem krawaciarzom, że chętnie zmierzę się z wyzwaniem. Widziałem już nawet oczyma wyobraźni trzy piękne obiekty, które mogły przyjąć najlepszych fachowców od szlaki: Ekka w Brisbane, Wayville Showground w Adelajdzie i Melbourne Showground. Jason Crump stwierdził w jednym z wywiadów, że dumą napawa go fakt, że uczestniczy w tak profesjonalnym przedsięwzięciu jak Series 500 i czeka niecierpliwie na GP Australii” – wspomina Tappie.

 

David próbował przekonać duńskiego arcymistrza Hansa Nielsena i ikonę polskiego speedwaya, Tomasza Golloba do udziału w kolejnej edycji Series 500. Nie zdołał ich nakłonić do przylotu na ziemię zwaną Down Under. Do Australii wybrali się tacy żużlowcy jak Greg Hancock, Kelvin Tatum i Simon Wigg. Craig Boyce rządził i dzielił, ale Tappie, stary medialny wyjadacz i znawca psychologii kibica, wiedział, że aby utrzymać zainteresowanie wśród fanów, należało zmienić system punktacji w ostatniej rundzie! 40 punktów dla zwycięzcy finału A, 30 dla drugiego w finale, 20 dla trzeciego, a żużlowiec, który jako ostatni przyjechał w finale inkasował 15 punktów. Tappie miał nosa. W Brisbane Boyce wybrał wewnętrzne pole, nie bacząc na fakt, że wszystkie inne finały wygrywał spod bandy. Leigh Adams, depczący po piętach Craiga Boyce’a, nie mógł uwierzyć, że spotkało go takie szczęście. Adams przefrunął obok Boyce’a jak obok furmanki i wygrał cały cykl. A motocykl Craiga zdefektował. Los okazał się okrutny: zatarł się silnik… „Chociaż finał był fascynujący, zrozumiałem, że publiczność potrzebuje charyzmatycznych zawodników. Brak Rickardssona i Ermolenko sprawił, że cykl został pozbawiony dreszczyku emocji jakie wyzwalała ta fantastyczna dwójka. Poziom zawodów był znakomity, ale ludzie nie dostawali palpitacji serca na widok Tomasa Topinki i Piotra Śwista. Amerykanin, który pięknie szarpał struny emocji, Chris Manchester, złamał obojczyk w trzech miejscach i nie miałem już wojownika, który przyciągnąłby ciekawskich na trybuny. Rok później Adams toczył fascynujący bój z Topinką o pierwsze miejsce, ale straciłem Sama Ermolenko, który nabawił się kontuzji próbując wyprzedzić Czecha po zewnętrznej. Motocykl Topinki zmiótł światełko okalające tor, ale chłopak z Pragi pokazał, że ma co nosić w majtkach. Otrzepał się ze szlaki i dalej się ścigał. Joe Screen ubarwiał zawody niesamowitymi szarżami, dobrze jeździł Rune Holta, nie mogłem narzekać na Petera Karlssona, ale zainteresowanie mediów spadło i to zaczęło mnie martwić… Deszcz spadł w dniu zawodów w Brisbane, zawodnicy mieli wykupione powrotne bilety do Europy na następny dzień, więc nie mogłem przełożyć finału na inny termin” – wyznaje David Tapp.

 

Niestrudzony propagator speedwaya, David Tapp, próbował ożywić cykl snując plany o przeniesieniu zawodów na Tasmanię i na południową wyspę Nowej Zelandii. Fascynujące wyścigi z udziałem Jasona Crumpa, Todda Wiltshire’a i Billy’ego Hamilla nie zjednywały nowych sympatyków. Davidowi wyczerpały się pokłady entuzjazmu po ostatnim turnieju rozegranym w 2000 roku w Adelajdzie. „Podczas uroczystej kolacji oznajmiłem zawodnikom, że po 6 latach i 66 turniejach, mam serdecznie dosyć oziębłości władz. Dobił mnie niefart w postaci niesprzyjającej aury. W 2000 roku 9 spośród 13 turniejów storpedowała pogoda. Gdziekolwiek nie pojechaliśmy, wszędzie z nieba lały się strugi wody! Przed pierwszym i po ostatnim turnieju pogoda była cudowna. Pomyślałem, że to znak z niebios i należy zamknąć ten cyrk. Pisałem teksty do programów, kręciłem reklamówki, tworzyłem scenariusze zawodów, wynajdywałem sponsorów, rozmawiałem z właścicielami stadionów. Musiałem sklecać domek z 50 elementów. To był najtrudniejszy żużlowy cykl w wymiarze logistycznym. Może gdyby poparli mnie wpływowi ludzie kochający speedway, los Series 500 potoczyłby się zgoła inaczej? Być może…” – zastanawia się Tappie.

 

Dla złaknionych dobrego speedwaya australijskich freaków śmierć Series 500 była ogromnym ciosem. Szkopuł w tym, że takich freaków jest niewielu na australijskim kontynencie. A Kelvin Tatum i tak zbudował w sobie uczucie zazdrości, bo nie poleciał na ostatnią rundę Speedway Grand Prix’2015, gdyż producent magazynu z mistrzostw świata, rolę komentatora powierzył budowniczemu zamków na piasku, świetnemu menedżerowi, Davidowi Tappowi. I tak Kelvin, który włóczył się po Europie na przestrzeni 11 rund cyklu, nie mógł malować słowem obrazu docierającego do wielu domostw na kuli ziemskiej. Uczynił to David Tapp. Może to chociaż w części zadośćuczynienie dla wielkiego fanatyka speedwaya rodem z Down Under?

Masters – monarcha z Edynburga

 

Dziką kartę na GP Australii w Melbourne miał otrzymać Darcy Ward… Tragiczny wypadek jakiemu 23 sierpnia 2015 roku geniusz uległ na zielonogórskim stadionie, przekreślił ambitne plany promotorów australijskiej rundy mistrzostw świata. Środowisko szykowało się na wspaniałe szarże Warda, który akcjami z innej planety zmieniałby kolor trybun na Etihad Stadium… Ludzkie życie jest pełne zagadek. Skoro nie możemy podziwiać fenomenalnego Darcy’ego, ktoś musiał wejść w jego buty i założyć laczek na lewą nóżkę… Sam Masters zbiera funt do funta. Bardzo pragnął pokazać się szerokiej australijskiej widowni, więc zrezygnował z odzienia na rzecz dwóch silników. Musiał wybierać je w ciemno, bo najlepsze fury zostawił na finał play-off w brytyjskiej Premier League. Był bezbłędny w drugim pojedynku o tytuł najlepszej drużyny Premier League pomiędzy Edinburgh Monarchs a Glasgow Tigers. Sam Masters wykręcił 12 punktów w 4 startach. Błyszczał na torze. Opromieniony złotym medalem na brytyjskim ligowym froncie, nie miał czasu, aby świętować, bo czekał go długi lot do ojczyzny. Postanowił, że zabierze dwa silniki, choć limit bagażu, który mógł zataszczyć do Australii wynosił 30 kilogramów na osobę. Jego dziewczyna Tegan nie tworzyła problemów pt. północna ściana Manaslu. Skinieniem głowy zgodziła się zabrać silnik Sama i nadać go jako główny bagaż. W plecaczki będące podręcznym bagażem powędrowały majtki, para skarpetek, podkoszulki, staniki, a dwie „szafy”, czyli silniki były oczkiem w głowie. Nie daj Bóg, gdyby linie lotnicze zgubiły bagaż Mastersa. Sam zapłacił za bilet, nie miał takiego luksusu jak stali uczestnicy cyklu, którzy mogli zabrać do Melbourne 3 osoby na koszt BSI. Prawdziwa eskapada. Sam pokazał się z dobrej strony, uzbierał 5 punktów, walczył jak lew ze starymi wyjadaczami, wziął udział w najpiękniejszym 18 wyścigu. Wyszedł najlepiej spod taśmy, ale po znakomicie zwariowanych manewrach nie odparł ataków Woffindena, Jonssona i Jonassona. Zaskarbił sobie jednak sympatię publiczności, bo Australijczycy kochają waleczne serce. Już w czwartym wyścigu GP Australii, Sam pokazał lwi pazur przywożąc za plecami Chrisa Holdera i Michaela Jepsena Jensena. Uciekł mu co prawda człowiek pająk – Peter Kildemand, ale 2 punkty w debiucie Sam wziął z pocałowaniem w rączkę. W ósmym wyścigu nie było tragedii, Masters znów pojechał z zębem. Słoweniec Matej Zagar odfrunął w przestworza i powiększał przewagę nad rywalami, ale o drugie i trzecie miejsce rozgorzał gigantyczny bój. Nicki Pedersen i Krzysztof Kasprzak nie zamierzali oddać Mastersowi choćby piędzi ziemi. Na jednym z wiraży sytuacja była na tyle ostra, że Sam nie zdołał wstawić koła Nickiemu, a Duńczyk lubiący bezpardonowe akcje, wykorzystał brak objeżdżenia kangura w cyklu. Australijczyk spadł na ostatnie miejsce, a po przejechaniu linii mety doszło do lekkich przepychanek na prostej przeciwległej. Nicki jął pouczać młodszego kolegę, że starszym należy okazywać szacunek na torze (choć sam za młodu wsadzał zasłużonych mistrzów w płot i nie troszczył się o kości przeciwników). Sam niby wysłuchał wskazówek mistrza, ale kochający uszczypliwe i zjadliwe wojenki podjazdowe Nicki, uruchomił lawinę złości u Mastersa. W okolicach bramy parku maszyn, Sam Masters wdał się w przepychankę z Duńczykiem, Nicki chciał interweniować u organizatorów (spójrzcie, ja niewiniątko, a młodzian do mnie z pięściami wyskakuje), a że gwiazda Monarchów ma krew równie gorącą jak poszukiwacze złota z Nowej Południowej Walii, przeto dostało się… mechanikowi Pedersena, byłemu świetnemu zawodnikowi Stali Gorzów, Markowi Hućko! I tak zodiakalny Lew, Marek Hućko, poczciwy chłopak, 20 lat po nokaucie jaki Craig Boyce zafundował Tomaszowi Gollobowi na londyńskim Hackney, przyjął prawy prosty od innego Australijczyka… Czyli raz na 20 lat polski żużlowiec tudzież ex żużlowiec, aktualnie mechanik, musi przyjąć cios wyprowadzony od mieszkańca Down Under. Zauważmy, że londyński turniej w 1995 roku na Hackney był ostatnim w cyklu GP, podobnie jak tegoroczne zawody w Melbourne. Zaiste, dziwna to prawidłowość.

 

Sam Masters to nie Leigh Adams, ale nie można zakładać, że jest zbuntowanym młodym zawodnikiem, który w genach nosi sprzeciw wobec obowiązujących kanonów. Sam ma serce. Dowód? „Sezon 2013 był najgorszym w moim życiu. Nie otrzymałem pozwolenia na pracę w Wielkiej Brytanii, choć promotorzy ze Szkocji czynili wszystko, abym mógł legalnie ścigać się na żużlu. Niestety, biurokraci rozłożyli mnie na łopatki i zamiast regularnie jeździć na żużlu w Europie, musiałem pozostać w Australii i zarobkować inaczej niż skręcaniem na motocyklu. Nawet parlamentarzysta Michael Connarty, który wstawił się za mną z ramienia Labour Party, niczego nie wskórał. Michael ma posłuch w Linlithgow i Falkirk East, kocha speedway, ale nie był w stanie mi pomóc, choć poruszył niebo i ziemię. Jakby tego było mało, dotknął mnie dramat w życiu osobistym. Mój najlepszy przyjaciel, Tyrone Gilks, gwiazda freestyle motocrossu, stracił życie. Dorastaliśmy w tym samym mieście w Nowej Południowej Walii – Newcastle. Ja zakochałem się w speedwayu, a Tyrone uwielbiał kręcić triki na motocrossie. Nazywaliśmy go niedźwiadkiem, bo miał siłę jak stado misiów… Gilks ustanowił światowy rekord w locie na odległość nad rampą w wieku 10 lat… Szykował się do poprawienia kolejnego rekordu podczas wiosennych targów pt. Maitland Bike and Hot Road Show. Miałem z nim jechać na te zawody… Kilka dni przed rekordowym skokiem, Tyrone trenował w domu na swojej ukochanej rampie i źle wylądował na zeskoku. Stracił przytomność, przewieziono go do John Hunter Hospital, byłem przy jego łóżku, ale parę godzin po feralnym skoku, Tyrone odszedł do lepszego ze światów… Miał 21 lat. Nie ma dnia, abym o nim nie pomyślał. Na kevlarze wciąż widnieje ulubiony numer Niedźwiadka Tyrone’a – 777. Bardzo przeżyłem jego odejście…” – wyznaje Sam Masters.

 

Wiele przeszedł w życiu, nie tłumaczy to rzecz jasna jego zachowania w parku maszyn na Etihad Stadium, bujał się na torach w Poole, Somerset, Leicester, King’s Lynn, Edinburgh, chciał pokazać się rodakom. Pojechał lepiej niż przygnieciony ciężarem tragedii Darcy’ego Warda – Chris Holder. Zrozumiałe, że Chris chce mieć ten sezon za sobą. Wyrzucić go z głowy, gdyż jego najlepszy przyjaciel, Darcy Ward, stracił władzę w nogach. Tak jak Sam Masters pragnie wyrzucić z pamięci rok 2013 i śmierć Tyrone’a Gilksa. Bob Dyer, wielki przyjaciel speedwaya, patrząc na świętującego w Melbourne Taia Woffindena, zadawał sobie pytanie: co działoby się na torze podczas GP Australii, gdyby Darcy był zdrów jak ryba i nie dotknął go dramat na skażonej złymi emocjami zielonogórskiej ziemi? Czy Woffy tak pewnie mówiłby o pobiciu rekordu Ivana Maugera i Tony’ego Rickardssona? Nie poznamy odpowiedzi na to pytanie. Mglisto robi się przed oczyma niczym podczas wypływania w rejs przez morze Tasmana…

Maciej zostaje w elicie

 

Magic, czyli Maciej Janowski, spisał się rewelacyjnie w debiutanckim sezonie. Był na podium w Pradze, wygrał GP na Łotwie, wszedł do finałowej czwórki w Sztokholmie, stanął na podium w Toruniu i w Melbourne. Owszem, były też nieudane występy jak Warszawa (startował z kontuzją kolana), nieszczęsne fińskie Tampere, walijskie Cardiff i nadwarciański Gorzów Wielkopolski. Nikt w teamie Macieja nie wybrzydza, bo był to bardzo dobry sezon Magica. Tytuł mistrza Elite League, wicemistrza w polskiej ekstralidze, tytuł indywidualnego mistrza Polski i siódme miejsce w Grand Prix – kapelusze z głów. Cieszy przede wszystkim styl w jakim Maciej sięga po sukcesy. Męska, odważna walka, ale fair. Magic nie ucieka się do brutalnych zagrywek a la Iversen w Sztokholmie czy Harris w Melbourne. Wizytówką wrocławianina jest akcja jaką zachwycił widzów na Etihad Stadium w trzecim wyścigu kiedy umiejętnie, czyściutko pokazał Nickiemu Pedersenowi tylne koło na szpicy wirażu. To był majstersztyk Maćka. Magic to wielka nadzieja polskiego speedwaya. Oby tylko omijały go dzwony takie jak ten w słoweńskim Krsko czy w finałowym wyścigu w Melbourne. Szczęście, że naładowany domowymi wibracjami Jason Doyle wyszedł bez szwanku (ból w klatce piersiowej i szyi to pestka dla twardzieli). Doyley może być zachwycony, bo w pierwszym roku startów w cyklu GP uplasował się na piątym miejscu. Momentami Jason stara się zbytnio nadrobić stracone lata, które spędził na solidnej edukacji w brytyjskiej lidze, zarówno Premier jak i Elite, ale człowiek po tylu przebytych kontuzjach i licznych zawirowaniach, naturalnie robi wszystko, aby najeść się na zapas. Obiema rękoma trzyma cały świat. Muszą wydarzyć się potknięcia i brutalne upadki, bo gdy za bardzo się czegoś pragnie i ściga marzenia w dramatycznym ujęciu, musi zdarzyć się dzwon. Niestety, taka to smutna życiowa prawda…

 

Humor będzie dopisywał na wakacjach mistrzowi świata Taiowi Woffindenowi. Uzbierał ponad 100 000 funtów dla milusińskich z londyńskiego szpitala, pobawi się na bodyboard w Australii z dziewczyną Faye, a przy okazji sprawi frajdę swojemu mechanikowi, Jackowi Trojanowskiemu z Rzeszowa, którego zabrał na zasłużone wakacje. Będzie tylko krótki przerywnik od australijskiego słońca dla Woffindena: wypad na galę FIM do Andaluzji. W Jerez de la Frontera Tai otrzyma złoty medal. A tata Rob Woffinden z uśmiechem spojrzy na niego z wysokości niebios… Do których momentami trudno dotrzeć w ciągu 8 minut, ale jak mawia szeryf Etihad Stadium, w Australii nie ma rzeczy niemożliwych. W tejże Australii, w której dojrzewał talent Woffindena, dwukrotnego indywidualnego mistrza świata na żużlu. I pomyśleć, że 12 – letni Tai, dziś oddychający metanolem, był znudzony przebiegiem GP w Sydney w 2002 roku. Życie, tyś jest cudną tajemnicą…

Tomasz Lorek, Polsat Sport

PolsatSport.pl w wersji na telefony z systemem Android i iOS!

Najnowsze informacje i wiadomości na bieżąco, gdziekolwiek jesteś.

Komentarze