Wąwóz radości – wspomnienie o Bohdanie Tomaszewskim

Inne

Dolina zanurzona we mgle. Człowiek ani myśli, aby wyściubić nos poza szałas. Zresztą jak można opuszczać tak urocze miejsce skoro w najlepsze trwa dyskusja o akcji feldmarszałka Helmuta von Moltke i pruskiego kanclerza Ottona von Bismarcka pod Sedanem nieśmiało przerywana przez wprowadzanie w otwór gębowy gorącej herbaty z malinami.

Nie trzeba sięgać po The Guardian ani Le Figaro, bo oczy zacnego jegomościa, który z tobą rozmawia kipią wiedzą pełną namiętności. Zresztą, po cóż taszczyć tomiska gazet do świątyni przyrody, skoro Jego język przefrunie ponad wszystkimi zakamarkami filozofii? Uroczo skromne wejście do szałasu, w którym umysł Bohdana Tomaszewskiego rozpala XVII – wieczne żyrandole i nasącza intelekt maścią o nieznanej recepturze, leczącą wszystkie bolączki. Góral, który zazwyczaj przejeżdżał obok naprędce skleconego szałasu, aby przyjrzeć się owieczkom, zasłuchał się, bo nie pamiętał rysów twarzy Napoleona III. Głos pana Bohdana niósł się przez całą dolinę. Przemoknięci wędrowcy zatrzymywali się nieopodal kamienia, zapominając o przenikliwym zimnie. A on, subtelnym głosem prawił o tym, że nikt nie przeniknie rosyjskiej duszy jak zmęczony walką o wolność i chleb Polak. Poprawił okulary, przecisnął się przez wąską szczelinę pomiędzy dwiema skałami i sprowokował do dyskusji o maskach, które muszą zakładać współcześni bogowie sportowych aren.

 

Przesunął palec po spodniach, spojrzał łagodnym okiem jakby przed nim wyrósł Franciszek Tokarski – serdeczny człowiek, który niósł pomoc ilekroć Bohdan Tomaszewski jej potrzebował. Gdyby trzeba było znieść Mistrza uwięzionego na skalnej półce, Franciszek Tokarski, król wychwytywania przeróżnych dźwięków od kukabury chichotliwej po srokę zwyczajną śpiącą na ramieniu Michaiła Kukuszkina, wyruszyłby w te pędy w górskie ostępy i uratował głos. A pan Bohdan, w geście podziękowania, kiedy już otworzyłby drzwi od szałasu, w którym uwielbiał snuć rozważania, zapytałby życzliwie: „panie Franku, słyszałem, że nic się nie nagrało i mówiliśmy do mikrofonów, ale żaden dźwięk nie popłynął do słuchaczy (telewidzów)”.

 

W tym pięknym szałasie, jednoręczny bekhend Rogera Federera pląsał z rzeźbami Ksawerego Dunikowskiego, ocierał się o twarz Igora Mitoraja, skręcał w wąskie uliczki Rzymu, uciekał przed pociskami niemieckiego okupanta i zahaczał o odgłos piłeczki uderzanej na trawiastym dywanie Kooyong w Melbourne. Bliżej nieznany pianista rozprawiał o nieczułych sercach dzisiejszych melomanów, polityk rozsierdzał widownię galimatiasem niezrozumiałych słów, a Kei Nishikori z sumiennością godną samuraja kroczył z Kioto do Shimane. Bohdan Tomaszewski płynął, ale nie zachwycał go monolog, bo on, zodiakalny Lew, kochał ludzi, pragnął wymiany, slajsa na slajsa. Chciał z rozmówcami popłynąć rwącym nurtem bystrego, górskiego potoku, nawet w największą szarugę i przy ostrych powiewach wiatru. Pan Bohdan wprowadzał taki klimat trzymając w ręku magiczny kubek pełen tajemniczych ziół, że ten, kto pozwolił się porwać i wsłuchiwał się w szept, tudzież donośny, pełen przytupu wywód, nigdy nie chciał wysiąść z owej łodzi. Bo brzeg nie wydawał się na tyle fascynujący, aby postawić na nim stopę. On mógł kusić z wysokości kajaku, ale cumowanie było czynnością pozbawioną eliksiru szczęścia. A pan Bohdan, jakby nie patrzeć, kapitan tej łupinki, nie pozwoliłby zerwać listka bez pozwolenia pana drzew – Tanu, którego Maorysi czcili jak Boga.

 

Za żadne skarby nie chcę wynurzyć się poza szałas. Te wozy zapracowanych ludzi, które zatrzymują się przy wątłym szałasie jak na klaśnięcie wiedźmy, przypominają miny dzieci patrzących na popisy cyrkowca. Z tej perspektywy świat wygląda piękniej, nie osacza toksynami, pozwala uwierzyć w harmonię drzew, potoku, żlebu, ptaków i uśmiechających się do siebie roślinek. Bohdan Tomaszewski niczym Filip Topol z undergroundowej czeskiej kapeli Psi Vojaci opowiada o złożoności świata przejmująco ciepłym głosem. Ostrzega przed pułapkami, lawinami, burzą, odmrożeniem kończyn, suszą, powodzią, ale nade wszystko uczula, aby nikt nie śmiał zmieniać kolorów naszej duszy. Troska pana Bohdana o to, aby konieczność zarobienia kilku gwinei na kromkę chleba z masłem nie wtrąciła nas w labirynt pełen bezlitosnych, żądnych krwi robotów. Duch mieszka w maszynie, tak przed laty twierdzili muzycy formacji The Police…

 

Wstaje nowy dzień. Wiatr niczym pędzel malarza wywraca pożółkłe jesienne liście. Liście różnobarwne niczym opowieści pana Bohdana, wrzynające się subtelnie w ludzką czaszkę, wwiercające w wyobraźnię wrażliwych ludzi, zmuszające do zastanowienia się nad żywotem i przewróceniem łodzi. Nie trzeba zatapiać rosyjskich okrętów pod Cuszimą, wystarczy osaczyć innowiercę dymem z cygara admirała Heihachiro Togo…

 

Pomimo zmroku rozsianego po polanie, pan Bohdan łyknął lekko przestudzonej herbaty. On jeden swym gorącym sercem potrafił uratować nadwątloną wiarę w to, że ten wąwóz niezwykłej radości, który przez lata cierpliwie tworzył, nie jest odrealnionym obrazem świata. Z niego można wyjść naładowanym potężną energią, spojrzeć ku szczytom i z radosną miną kroczyć wąską ścieżką ku spełnieniu…

Tomasz Lorek, Polsat Sport

PolsatSport.pl w wersji na telefony z systemem Android i iOS!

Najnowsze informacje i wiadomości na bieżąco, gdziekolwiek jesteś.

Komentarze