Święta po amerykańsku: Michael Jordan, New York Knicks i… pierogi przez słomkę

Inne
Święta po amerykańsku: Michael Jordan, New York Knicks i… pierogi przez słomkę
fot. PAP

Jak święta, to na parkiecie – to moje pierwsze skojarzenie z okresem roku, który dla wiekszości kojarzy się ze słodkim nieróbstwem. Nie jak się jest w Stanach Zjednoczonych dziennikarzem piszącym o National Basketball Association. Będzie też o pierogach przez słomkę, ale to już wspomnienie związane z boksem.

Dla National Basketball Association, okres Świat Bożego Narodzenia to zawsze szansa pokazania wszystkiego, co liga ma najlepsze. Mecze NBA opuszczają stacje telewizji kablowej, przenosząc się do ogólnodostępnych programów TV. Być wybranym do świątecznego meczu to honor dla zespołu i samych graczy, bo wiadomo, że oglądają wszyscy. Jest też “ale”, bo zawodnicy nie mają szansy spędzenia świąt z rodzinami. “To zawsze specjalny mecz i wyjątkowy dzień, to przyjemne być oglądanym na ogólnodostępnej telewizji, ale z drugiej strony nie możemy obchodzić Świąt z najbliższymi” – mówi Pau Gasol. To samo dotyczy dziennikarzy czyli niżej podpisanego. W czasie świetności Bulls i Knicks, mecz pomiędzy zespołami z Chicago i Nowego Jorku był w świątecznym okresie tak pewny, jak choinka. Żadna z drużyn NBA w historii nie grała po Wigilii częściej niż niż Knicks (50 razy!), a moje wspomnienia z meczów oglądanych na żywo zaczynają się w 1990 roku. Nie od Knicks, tylko od wtedy “wroga numer 1” drużyny z Chicago – Detroit Pistons.


Koszykarze Legii śpiewają kolędy

 

25 grudnia, 1990, Bulls – Pistons 98:86.  Mój pierwszy, oglądany na żywo świąteczny mecz Bulls, jeszcze w starym, bardzo głośnym Chicago Stadium. Specjalne znaczenie tego spotkania bo Pistons byli mistrzami, po raz kolejny dając sobie radę z Bulls podczas playoffs. Sytuację dodatkowo podgrzewał w mediach trener Phil Jackson, praktycznie stawiając swoich zawodników w sytuacji, w której przegrana z Pistons oznaczałaby, że nie są drużyną wartą walki o mistrzostwo NBA. Jeśli dodamy do tego zamieszania fakt, że dziewięć godzin przed meczem z Pistons... urodził się syn Jordana, Marcus (Mike nawet nie przyszło do głowy żeby nie grać), to mamy mecz, jakiego się nie zapomina. Samo spotkanie – jak zwykle  pomiędzy Bulls i Pistons –  było mieszanką fauli i mistrzostwa Jordana. 37 punktów, osiem w ostatnich 12 minutach, które ze względu na ciągle wybuchające przepychanki, trwały chyba z godzinę.

 

25 grudnia, 1992, Bulls – Knicks 89:77.   Kilka tygodni wcześniej Knicks wygrali z Bulls różnicą 37 punktów, więc mecz w Chicago miał według nowojorczyków  udowodnić, że czasy dominacji Bulls nad Knicks w rozgrywkach playoffs już się nie powtórzą. Tylko początek meczu na to wskazywał, bo w Chicago trafiał tylko Jordan, a na dodatek każda zbiórka wpadała w ręce Patricka Ewinga. “Wiemy jak z wami grać!” – krzyczał w  przerwie Ewing. Zapomniał, że są przed jego zespołem jeszcze 24 minuty na parkiecie mistrzów. Minuty, które zapamiętam jako chyba najlepszą zespołową defensywę, jaką widziałem w wykonaniu Bulls. Dwóch najlepszych graczy defensywnych NBA, Pippen i Jordan, pozwoliło Knicks na zdobycie w drugiej połowie tylko 28 punktów, a MJ dodał 42 pkt do swojej bardzo długiej listy osiągnięć przeciwko drużynie z Nowego Jorku. Najbardziej  zdenerwowana osoba na pomeczowej konferencji prasowej – trener Knicks, Pat Riley.  

 

25 grudnia, 1994: Bulls – Knicks 107:104, po dogrywce. Znowu specjalna otoczka tego meczu. Nikt o tym jeszcze otwarcie nie mówił, ale między koszykarzami Bulls krążyła wieść, że do zespołu wróci po chwilowej emeryturze baseballowej Michael Jordan. Na powrót “Fruwającego” trzeba było jeszcze poczekać trzy miesiące, ale Scottie Pippen już w grudniu chciał coś udowodnić, rzucając w tym meczu Knicks 36 punktów, zbierając 16 piłek z tablicy i dopisując do statystyk 5 przechwytów. Scottie grał przez pełne 53 minuty, nawet sekundy nie spędzając na ławce rezerwowych. Chyba jeden z najlepszych (nie tylko świątecznych)  meczów dwójki Pippen/Kukoc (Toni dołożył 25 pkt), kiedy ta dwójka nie chciała ze sobą rywalizować, tylko grała dla drużyny.  

 

Wigilia po Riddick Bowe – Andrzej Gołota 2, grudzień 1996. Walka rewanżowa Andrzeja z Riddickiem Bowe była 14 grudnia 1996 w Convention Hall w Atlantic City, ale miała bezpośredni wpływ na jadłospis Polaka podczas Wigilii. Bowe pojawił się na ważeniu prawie osiem kilogramów lżejszy niż podczas pierwszej, lipcowej walki w Madison Square Garden. “Tym razem trenowałem bardzo ciężko, żeby  wszystkim udowodnić, że w pierwszej walce to ja byłem słaby, a nie Gołota taki dobry” – powiedział na ważeniu “Big Daddy”. Na zapowiedziach – jak dobrze wiemy – się skończyło. Bowe był  dwukrotnie na deskach (już historyczna seria jedenastu  kolejnych trafionych ciosów Andrzeja), ale walka skończyła się kolejną dyskwalifikacją Gołoty. Tym razem  Andrzej przegrał z bólem pękniętej w czwartej rundzie szczęki, kiedy bardziej walczył z bólem i samym sobą niż z Bowe. “Ciosy Bowe bolą tak czy tak. Jeszcze bardziej jak masz pękniętą szczękę. Czułem jakby ktoś mi gwoździe wbijał w czaszkę za każdym razem, kiedy mnie trafiał. Nie wytrzymałem” – powie później Andrzej. Z kolacji wigilijnej nie zrezygnował – były pierogi z grzybami serwowane przez żonę Mariolę… w wersji z miksera. Andrzej jadł przez słomkę, bo na więcej spięta drutami szczęka nie pozwalała…

Przemek Garczarczyk, Polsat Sport

PolsatSport.pl w wersji na telefony z systemem Android i iOS!

Najnowsze informacje i wiadomości na bieżąco, gdziekolwiek jesteś.

Komentarze