Give Me Five, czyli pięć lat z MotoGP

Moto
Give Me Five, czyli pięć lat z MotoGP
fot. PAP

Trzeci tytuł motocyklowego mistrza świata klasy MotoGP i piąty w swojej karierze Hiszpan Marc Marquez świętował hasłem „Give Me Five”. Przybijając piątkę z asem Repsol Hondy spójrzmy więc wstecz, na pięć najważniejszych historii ostatnich pięciu lat.

Gdy w 2012 roku rozpoczęła się przygoda Polsatu Sport z motocyklowymi mistrzostwami świata MotoGP sytuacja w stawce wyglądała zupełnie inaczej niż dzisiaj. Tytułu w królewskiej klasie bronił Australijczyk Casey Stoner, młody Marquez ścigał się jeszcze w Moto2, a przez zimę jego dalsza kariera stała pod dużym znakiem zapytania. Valentino Rossi startował na  Ducati, a jego przyszłoroczny team-partner z Yamahy, Maverick Vinales... ścigał się w nowo powstałej klasie Moto3? Debiutant roku Moto3 z sezonu 2016, Hiszpan Joan Mir, pięć la temu miał dopiero 14 lat, ścigał się w lokalnych zawodach na Majorce i właśnie drugi raz z rzędu nie przeszedł selekcji do pucharu Red Bull Rookies. W kalendarzu MŚ zamiast torów w teksańskim Austin czy Argentynie gościły jeszcze Laguna Seca, Indianapolis i portugalskie Estoril. Ależ też czas leci! Oto najważniejsze historie ostatnich pięciu lat.

Sensacyjne pożegnanie

26-letni Casey Stoner w 2012 roku miał świat u swoich stóp. Australijczyk rok wcześniej przesiadł się z Ducati na fabryczną Repsol Hondę i już za pierwszym podejściem sięgnął po swój drugi tytuł mistrza świata MotoGP. Sezon 2012 rozpoczynał jako murowany faworyt, ale już podczas trzeciej rundy w Estoril padokiem wstrząsnęły plotki o zakończeniu jego kariery. W trakcie weekendu Stoner zdementował te doniesienia, ale dwa tygodnie później przyznał oficjalnie w Le Mans, że razem z końcem roku wycofuje się z MotoGP. Australijczyk miał dość napiętego harmonogramu i bycia czarną owcą, za którą nie przepadały uwielbiające Valentino Rossiego tłumy. Stonerowi nie podobało się także wszystko to, co działo się w padoku, z przepisami technicznymi i motocyklami CRT (napędzanymi drogowymi silnikami) na czele. Z pewnością nie bez znaczenia były także wydarzenia z roku 2011, kiedy w Malezji tragicznie zginął inny zawodnik Hondy, Włoch Marco Simoncelli.

Złośliwi żartowali jednak, że do domu Australijczyka zagoniła żona, ale dla nikogo z jego otoczenia zakończenie kariery nie było zaskoczeniem. „Mówił mi o tym już jako dziecko – powiedział mi wówczas czołowy obecnie zawodnik World Superbike i wieloletni przyjaciel Stonera, Chaz Davies – Chciał zostać mistrzem świata i wrócić do domu. Gdyby zaraz po wywalczeniu pierwszego tytułu sięgnął po drugi jeszcze na Ducati, pewnie zakończyłby karierę już w 2008 roku”.

Trzeba przyznać, że introwertyczny Stoner często nie pomagał sobie swoim charakterem i sposobem bycia jeśli chodzi o relacje z mediami i kibicami, ale na torze był absolutnie wyjątkowy. Niestety, nie udało mu się odejść na wyścigową emeryturę z jedynką na owiewkach. W połowie sezonu 2012 spowolniła go poważna kontuzja stopy, jakiej nabawił się na Indianapolis. Tytuł, swój drugi w MotoGP, zgarnął Jorge Lorenzo z Yamahy.

Pięć lat po tych wydarzeniach Stoner wciąż stoi na pograniczu dwóch światów; przy okazji pokazując, jaka przyszłość może czekać po F1 tegorocznego mistrza, Nico Rosberga. Z jednej strony wyścigowa emerytura i cieszenie się życiem na odludziu razem ze rodziną. Z drugiej rola kierowcy testowego Ducati i nieustanne plotki o powrocie. Rok temu to 31-letni dziś Casey chciał wrócić i zastąpić kontuzjowanego Daniego Pedrosę w Austin i Argentynie. Nie zgodziła się Honda, a zdaniem niektórych obóz Marca Marqueza. Stoner zmienił więc barwy i wrócił, nadal jako tester, do Ducati. W tym roku to Włosi namawiali go, bardzo intensywnie, na start z dziką kartą. Australijczyk konsekwentnie odmawiał. Może dlatego, że rok temu gościnny powrót na tor podczas wyścigu długodystansowego na torze Suzuka przypłacił bolesną kontuzją. Tak czy inaczej szanse na powrót kangura do MotoGP maleją z każdym kolejnym sezonem, ale choć od jego odejścia z MotoGP minęło już prawie pięć lat, o Stonerze wciąż jest w padoku bardzo głośno. Dla mnie do dziś pozostaje jednym z najbardziej utalentowanych zawodników w historii tego sportu. Szkoda, że nie zobaczyliśmy go w walce z tym, który ostatecznie zajął jego miejsce w Repsol Hondzie i okazał się największą sensacją ostatnich pięciu lat.

Narodziny mistrza

Przed pierwszą rundą sezonu 2012 dalsza wyścigowa kariera młodego mistrza świata klasy 125, Hiszpana Marca Marqueza, niemal do ostatniej chwili stała pod znakiem zapytania. Pół roku wcześniej, w Malezji, 18-latek nabawił się groźnej kontuzji. Po wypadku i uderzeniu głową w leżący na poboczu motocykl rywala Marquez doznał bardzo poważnego uszkodzenia nerwu wzroku i przez kilka miesięcy zwyczajnie widział podwójnie. Nie mógł z tego powodu dokończyć sezonu 2011 i stracił tytuł Moto2 na rzecz Niemca Stefana Bradla, do którego wcześniej odrobił ponad 70 punktów straty. Dopiero wiosną 2012 Hiszpan roku poddał się skomplikowanej operacji, która uratowała mu wzrok i pozwoliła wrócić na tor. Choć opuścił większość zimowych testów, ostatecznie okazał się bezkonkurencyjny, zaczynając od bezpardonowego pokonania w Katarze Thomasa Luethiego i Andrei Iannone, a następnie ostro walcząc z Polem Espargaro. Z tytułem w kieszeni na pożegnanie z Moto2 Marquez dokonał czegoś niesamowitego. Startując z końca stawki (za karę za zbyt agresywną jazdę w treningach) młody Hiszpan wygrał wyścig w Walencji, popisując się absurdalnie genialną wręcz jazdą i mijając rywali jak tyczki.

Rok później był już w MotoGP, wygrał już swój drugi wyścig w barwach Repsol Hondy, a w Walencji, po kolejnym epickim pojedynku z Jorge Lorenzo, już w debiucie sięgnął po tytuł jako najmłodszy mistrz w historii królewskiej klasy. W sezonie 2014 podniósł poprzeczkę jeszcze wyżej, wygrywając dziesięć pierwszych wyścigów i z cuglach broniąc tytułu. Poprzedni rok nie był już jednak tak udany. Gorąca głowa w połączeniu z kapryśnym motocyklem przyniosły zbyt dużo wywrotek i choć Marc nadal miał świetne tempo, stracił tytuł przez niepotrzebne błędy. Bolesna lekcja przyniosła jednak efekty w tym roku. Choć znów musiał walczyć z nerwową Hondą, tym razem Marquez atakował tylko gdy mógł i jeździł z głową, sięgając po trzeci tytuł w MotoGP i piąty w karierze.

Po drodze Hiszpan jak nikt inny poza Rossim porwał serca kibiców, a z samym Włochem starł się rok temu w Malezji tak ostro, jak nie zdarzało się to nawet Sete Gibernau czy Maxowi Biaggiemu. Nawet sam Lorenzo przyznał, że Marquez to lepsza wersja Stonera. Równie szybki, ale w przeciwieństwie do Australijczyka nigdy nie przymykający gazu i wykorzystujący każdą okazję do ataku. Bez wątpienia największa gwiazda ostatnich pięciu lat. Czy poprawi rekordy Rossiego? Stawiam w ciemno, że prędzej czy później jak najbardziej tak!

Powrót króla

Przesiadka Valentino Rossiego na Ducati przed sezonem 2011 okazała się największym błędem w jego karierze. Gdy zaczynał się rok 2012 nikt już nie miał złudzeń, że dziewięciokrotnemu mistrzowi świata uda się na Desmosedici dopisać do swojego nazwiska dziesiąty tytuł. W końcu łącznie wywalczył przez te dwa lata tylko trzy podia i ani jednego zwycięstwa. Szumne zapowiedzi o „ustawieniu motocykla w 80 sekund” okazały się ogromną lekcją pokory, a wielu obawiało się, że włoski romans oznaczać będzie dla „Doktora” szybki początek końca wyścigowej kariery.

Tak się jednak nie stało. W 2013 roku Rossi wrócił, choć z podkulonym ogonem i na dużo gorszych warunkach finansowych, pod skrzydła Yamahy, z którą osiągał wcześniej największe sukcesy. Pierwszy sezon nie był spektakularny, co sprawiło, że coraz głośniej dało się słyszeć głosy, że Włoch nie będzie już w stanie ponownie zawalczyć o tytuł. W końcu przez cały rok wygrał tylko jeden wyścig. Sezon później było już zupełnie inaczej, choć nie obyło się bez drastycznych kroków, w tym zaskakującej zmiany wieloletniego szefa mechaników, Jeremy'ego Burgessa. Dwa zwycięstwa, 13 podiów i wicemistrzostwo, choć wygrywający hurtowo Marquez był poza zasięgiem. Rok temu Rossi stanął przed największą, od ostatniego tytułu z 2009 roku, szansą. Wygrał aż sześć wyścigów, piętnaście kończył na pudle, a z tytułem rozminął się o włos. Po kontrowersyjnym zderzeniu z Marquezem z Malezji, niemal na własne życzenie musiał za karę startować w Walencji z końca stawki i stracił tytuł na rzecz Lorenzo. Hiszpan przez cały rok jechał rewelacyjne, ale trudno było oprzeć się wrażeniu, że organizatorzy wręcz upokorzyli Włocha, fundując mu prawdziwą drogę krzyżową po starcie z końca stawki (choć faktycznie zachowanie z Malezji było mocno dyskusyjne i na karę zasługiwało – pytanie, czy rzeczywiście taką).

Wielu kibiców mówiło wówczas – to koniec. Chyba mało kto spodziewał się, że po zmianie opon z Bridgestone na Michelin Rossi nadal będzie tak konkurencyjny, ale mimo 37 lat na karku Włoch znów zaskakiwał i sięgnął po trzecie z rzędu wicemistrzostwo. Marquez znów był poza zasięgiem, ale „Doktor” potwierdził, że nie odpuści. Po drodze tak kąsał zespołowego kolegę, Jorge Lorenzo, że ten postanowił przejść do Ducati, podczas gdy Włoch przedłużył umowę z Yamahą na dwa kolejne lata, 2017 i 2018. Jestem przekonany, że nie będzie to jego ostatnie słowo, ale czy rzeczywiście Rossiemu uda się wywalczyć upragniony, dziesiąty tytuł? Legiony fanów najsłynniejszego motocyklisty w historii są tego absolutnie pewne.

Ducati odradza się z popiołów

Nie bójmy się tego powiedzieć, w 2012 roku projekt Ducati w MotoGP znalazł się na dnie. Od ostatniego tytułu Caseya Stonera z 2007 roku i ostatniego jego zwycięstwa z sezonu 2010 nikt inny nie był w stanie opanować nerwowego i podsterownego Desmosedici. Głośny i bardzo kosztowny angaż Valentino Rossiego okazał się spektakularną klapą, choć za kilkanaście milionów euro rocznie płacone „Doktorowi” Włosi mogliby od A do Z sfinansować dwa dodatkowe zespoły wystawiające w sumie czterech zawodników.

Musiały polecieć głowy. Razem z pożegnaniem Rossiego Ducati i jego nowi właściciele, Audi, zwolnili też szefa wyścigowego działu i głównego projektanta Filippo Preziosiego. Jego następca, Bernhard Gobmeier, mimo doświadczenia wyniesionego z projektu BMW w World Superbike i początkowej pewności siebie, nie był w stanie rozwiązać problemów z podsterownością. Wkrótce i on przypłacił brak wyników posadą.

W 2014 roku Audi straciło cierpliwość, rzucając ostre „nie interesują nas same starty i idea olimpijska, chcemy wygrywać”. Niemcy zagrali ostro, ściągając do Ducati szefa konkurencyjnej Aprilii, Gigiego Dall'Ignę, który wywrócił do góry nogami cały wyścigowy dział w Borgo Panigale na przedmieściach Bolonii. Miał co robić, bowiem trzeba było nie tylko wyleczyć motocykl z podsterowności, ale także zarząd Ducati z buty i przekonania o własnej nieomylności. Wcześniejsza inwestycja w Rossiego przynajmniej pod jednym względem się opłaciła. „Doktor” potwierdził to, co inni mówili od lat; Ducati nie słuchało zawodników i wszystko robiło po swojemu. Dall'Igna to zmienił, poprawiając komunikację pomiędzy zarządem i działem wyścigowym, a także usprawniając sam motocykl.

Na efekty trzeba było czekać dość długo, ale sezon 2016 był prawdziwym przełomem. Dwa wygrane wyścigi i angaż Jorge Lorenzo naprawdę mogą być zapowiedzią walki o tytuł w roku 2017. Cała historia to także cenna lekcja; dla Ducati, które nie może obrosnąć w piórka by za pięć lat znów nie znaleźć się na dnie, ale także dla nas wszystkich. Nie skreślajmy młodych projektów Suzuki, Aprilii czy wreszcie wciąż mało konkurencyjnego KTM-a. Przykład Ducati pokazuje, że i oni mogą za pięć lat rozdawać karty w MotoGP.

Długa droga do sukcesu

W 2012 roku kiepsko miało się nie tylko Ducati, ale i całe MotoGP, czego najlepszym przykładem było odejście Stonera. Mała liczba zawodników i konkurencyjnych maszyn, absurdalne motocykle CRT z drogowymi silnikami i jednolitą elektroniką, które tworzyły swojego rodzaju drugą ligę i klasę w klasie. Nie wyglądało to dobrze, szczególnie w obliczu ogólnego spowolnienia ekonomicznego, dlatego nie brakowało słów krytyki pod adresem organizatorów. Pamiętam, jak poirytowany mistrz świata sprzed lat, a później szef fabrycznego zespołu Yamahy, Kenny Roberts powiedział mi „nie możesz pozwolić, żeby więzieniem rządzili więźniowie” - nawiązując do dominującej roli producentów motocykli, którzy od początku ery MotoGP mieli zbyt duży wpływ na losy mistrzostw.

Dziś trzeba jednak przyznać, że w szaleństwie organizatorów była metoda, a Dorna wykonała kapitalną pracę. Wprowadzając CRT rządzący całym tym cyrkiem Carmelo Ezpeleta postawił producentów motocykli pod ścianą i pokazał, że MotoGP może istnieć także bez nich. Choć japońscy giganci wcześniej prężyli muskuły, a w 2012 roku kręcili nosem zostawiając daleko w tyle ekipy CRT, to jednak musieli ulec. Efekty? Producenci zrezygnowali z absurdalnie zaawansowanej, uczącej się z każdym okrążeniem i zmieniającej parametry z zakrętu w zakręt elektroniki. Zgodzili się także udostępniać swoje prototypy prywatnym ekipom za rozsądne stawki. Co więcej, do rywalizacji dołączyli lub wrócili nowi; KTM, Aprilia i Suzuki. Całości dopełniła zmiana dostawcy ogumienia, która sprawiła, że sezon 2016 był absolutną wisienką na torcie i najlepszym rokiem od lat. Zarówno jeśli chodzi o walkę na torze (dziewięciu różnych zwycięzców!), jak i wszystkie zakulisowe historie oraz kondycję całej serii. Ostatecznie na dobre wyszło także zastąpienie klas 125 i 250 czterosuwowymi kategoriami Moto3 i Moto2 odpowiednio w 2010 i 2012 roku. Serce pęka jedynie, że czarną kartę w tym rozdziale zapisał w tym roku nieodżałowany Luis Salom.

Sezon 2016 był dla wszystkich w MotoGP ukoronowaniem pięcioletniego okresu wyjątkowo ciężkiej pracy i niesamowitej walki; na torze i poza nim. Był po prostu petardą, którą trudno będzie przebić. Bycie częścią tego widowiska było ogromną przyjemnością i zaszczytem. Dziękuję i jak mówi Marquez: Piona!

Michał Fiałkowski, Polsat Sport
Przejdź na Polsatsport.pl

PolsatSport.pl w wersji na telefony z systemem Android i iOS!

Najnowsze informacje i wiadomości na bieżąco, gdziekolwiek jesteś.

Komentarze

Przeczytaj koniecznie