Sekrety rodziny Murrayów. Praca za funta tygodniowo

Tenis
Sekrety rodziny Murrayów. Praca za funta tygodniowo
fot. PAP

Jej młodszy syn Andy twierdzi, że byłaby kiepska podczas partyjki pokera, bo nie potrafi ukryć swoich emocji. Nie lubi zakładać masek, nie gotuje szczawiowej, ale wystarczy zasiąść w foyer hotelu Hyatt w Melbourne, żeby dostrzec, że mama kochająca do szaleństwa swoich synów uwielbia utonąć w oceanie refleksji… Zapraszamy na pierwszą część wywiadu z Judy Murray, który przeprowadził Tomasz Lorek.

W styczniu przez blisko trzy tygodnie, hotel Grand Hyatt w Melbourne oddycha tenisem. Sprzed luksusowej noclegowni w stronę kortów przemieszczają się eleganckie auta Kia. Szoferzy są tak uprzejmi, że człowiek zapomina, że na naszej planecie może drzemać zło. Samochody co roku lśnią świeżością i nowością, bo sponsor strategiczny Australian Open dba o to, aby flota wożąca gwiazdy światowego tenisa budziła zachwyt. Kursy pomiędzy lotniskiem, hotelem i kortami przypominają festiwal dobroci i przystępnej elegancji. Tenisiści grający na wózkach jak Shingo Kunieda czy Stephane Houdet nie mogą nadziwić się tej niespotykanej trosce organizatorów o najmniejszy detal. Jednak nie zawsze wielkie tenisowe nazwiska chcą podróżować niczym baron Casey, gubernator generalny Australii w latach 1965-69. Owszem, czasami tobołków jest tyle, że nie sposób taszczyć ich w mniej wygodnym pojeździe, ale wiele legend i aktywnych graczy, tudzież rodziców tenisistów i tenisistek, skłania się ku podróży autobusem. Wesoły autobus rusza spod hotelu co 20 minut w pierwszym tygodniu Wielkiego Szlema, kiedy na kortach panuje niemiłosierny ścisk i co 45 minut w drugim tygodniu, gdy szatnie pustoszeją.

 

Judy Murray lubi harmider autobusu, bo w nim znajdzie się miejsce na ochrypły, acz piekielnie charyzmatyczny głos miłośnika whisky Freda Stolle, gadatliwego Johna Isnera rozprawiającego o baseballu, zamyślonego Gorana Ivanisevicia czy milczącego jak grób Jeremy’ego Chardy. W takim autobusie łatwiej można pozbierać myśli i przez chwilę przypomnieć sobie długą niczym Karakoram Highway drogę jej synów na tenisowe szczyty. Ach, ten uroczy i łagodny starszy syn Jamie, który zawsze łaknie towarzystwa babci i kocha śpiew ptaków, a w szczególności kukabury chichotliwej o pierwszej dziesięć w nocy, gdy wygrywa Australian Open w parze z Bruno Soaresem… I ten wiecznie nienasycony wielbiciel Monty Pythona – Andy, który złościł się na swojego dziadka, gdy Roy Erskine posyłał mu dropszoty i karmił piłki slajsem w przydomowym ogrodzie. A Andy chciał szlifować długie wymiany z głębi kortu i nie lubił przegrywać z dziadkiem…

 

Mozolna wspinaczka okraszona piekielnym ryzykiem, ale skoro kocha się swoje dzieciaki i wierzy się w ich umiejętności tak jak Judy, to przy odrobinie szczęścia można spoglądać z uśmiechem na świat z okna autobusu, który wybudza się każdego poranka z zarośli wokół rzeki Yarra. I to matczyne serce musi wiecznie balansować na nitce miłości, aby nie urazić starszego syna, który ma prawo lękać się cienia Andy’ego błyszczącego ze znaczków wydanych przez Royal Mail po pierwszym wimbledońskim triumfie w 2013 roku. Nikt nie zna recepty na złote wychowanie pociech, ale skoro Andy zjawił się na Rod Laver Arena o wpół do pierwszej w nocy, aby dopingować brata w bitwie o triumf w finale debla, nie bacząc, że tego samego dnia będzie walczył z Nole Djokoviciem o tytuł w singlu, to pora pokłonić się nisko mamie chłopców, z szacunku za to, że w pojedynkę wychowała dwóch dobrych ludzi.

 

Przez okno autobusu Judy dostrzega, choć patrzy jakby tonęła w tasmańskiej mgle jak jej syn Andy zdejmuje termobag i pozuje do zdjęć z trójką dzieci Australijki, która przechodziła obok hotelu Grand Hyatt i rozpoznała sławnego tenisistę. Czas nagli, Lendl czeka na korcie, a Andy pamięta, że sam w młodości nie otrzymał autografu Agassiego na kortach przy Somerset Road (Wimbledon), więc stara się zadośćuczynić każdej prośbie. Magiczne uczucie przepełnia serce Judy, a kierowca wesołego autobusu oznajmia, że pora ruszać w stronę Melbourne Park… Następnego dnia, gdy w hotelu będzie panował mniejszy jazgot, jedynie szmer fontanny będzie towarzyszyć naszej rozmowie z mamą dwóch arcymistrzów ze Szkocji…

 

Tomasz Lorek: W jaki sposób dziewczynka z Bridge of Allan zakochała się w tenisie?

 

Judy Murray: Miłość do tenisa zawdzięczam moim rodzicom. Zarówno mama jak i tata grywali dla rekreacji w lokalnym klubie tenisowym. Regionalny, kameralny klub posłużył mi jako fundament do nauki gry w tenisa. Zaczęłam odbijać piłeczkę, gdy miałam około 10 lat. Godzi się przypomnieć, że w końcówce lat sześćdziesiątych rakieta tenisowa nie była dość powszechnie dostępna. (Judy urodziła się 8 września 1959 roku). Brakowało piłek wypełnionych gąbką, a o odkrytych mini kortach można było tylko pomarzyć. Trzeba było spełniać określone warunki fizyczne, żeby utrzymać w ręku rakietę tenisową przeznaczoną dla profesjonalistów. Nie byłam zbyt wysoka ani nadludzko silna… Dosyć późno zaczęłam przygodę z tym sportem. Ponadto, nie ujawnię tajemnicy mówiąc, że tenis nie cieszył się w Szkocji ogromną popularnością. Nie interesują się nim rzesze kibiców. Na domiar złego, aura nam nie pomaga. Cierpimy na zbyt kapryśną pogodę. Ze względu na niestabilną aurę, latem starałam się jak najczęściej grywać w tenisa, a zimą oddawałam się badmintonowi. Nie mieliśmy wówczas szerokiego wachlarza trenerów tenisowych. Musiałam posiłkować się wymianami z głębi kortu z moimi rodzicami. Nie było innej możliwości, aby nauczyć się gry w tenisa…  Rodzice zaznajomili mnie z podstawami tej dyscypliny sportu. Dopiero po pewnym czasie mogłam spróbować sił w pojedynkach z juniorkami grającymi w naszym lokalnym klubie. Później nadszedł moment, że mogłam poodbijać z dorosłymi członkami klubu. Myślę, że poprzez fakt, że nie byłam nigdy przez nikogo trenowana, szczególną uwagę poświęcałam taktyce. Mam uroczego bzika na punkcie strategii.

 

Starałaś się obmyślać właściwy plan taktyczny, aby uprzykrzyć życie przeciwniczce…

 

W rzeczy samej. Do dzisiaj mi to zostało. Zawsze najwięcej czasu i energii przeznaczam na zagadnienia taktyczne.

 

Jeśli mnie pamięć nie zawodzi, twój tata Roy Erskine, grywał w piłkę nożną w Stirling Albion i Cowdenbeath…

 

To prawda. Tata był piłkarzem. Grał dla kilku szkockich klubów. Prawdopodobnie najbardziej znanym spośród klubów, w których występował mój tata był Hibernian. To jeden z najbardziej zasłużonych i największych klubów piłkarskich w Szkocji. Północna część Edynburga… Tata biegał po murawie na początku lat pięćdziesiątych. Tygodniowo zarabiał jednego funta… Nie mógłby się równać z dzisiejszymi gwiazdami, które zarabiają krocie. Tata to rozsądny człowiek. Wiedział, że z biegania po boisku nie wyżywi rodziny, dlatego został optykiem. W piłkę grywał dla relaksu w weekendy, a w trakcie tygodnia zarabiał na chleb w zakładzie optycznym. Od poniedziałku do piątku ze szkiełkiem i z okiem za pan brat, a w weekendy dawał upust radości na murawie.

 

Stare, piękne romantyczne dzieje. Myślałaś o tym, żeby przenieść się wehikułem czasu i grać w epoce znakomitych tenisowych włóczęgów? Frank Sedgman musiał popłynąć statkiem z Australii do Europy, aby urzeczywistnić swoje marzenia.

 

Pokolenie Sedgmana ma o czym opowiadać dzieciom i wnukom. Nasłuchałam się rozmaitych opowieści przez lata podróży w tenisowym cyrku. Pamiętam rozmowę z Rodem Laverem, który wyjawił mi, że gdy po raz pierwszy wygrał Wimbledon w 1961 roku, otrzymał voucher opiewający na kwotę 25 funtów. Dzisiejszy tenis tak bardzo różni się od pionierskich lat… Świat pędzi w szalonym tempie, sport się rozwija, wystarczy popatrzeć na apanaże współczesnych gwiazd futbolu czy tenisa. To musi być zadziwiające dla prekursorów zawodowego tenisa, gdy cofną się pamięcią wstecz i przypomną sobie jak wyglądało ich życie, a jak prezentuje się dzisiejszy sport. Pewnie myślą sobie: nasze pokolenie było zalążkiem zmian, które przyczyniły się do popularyzacji tenisa. To był żmudny i długi proces.

 

Szkot Bert Harkins, mój przyjaciel, ścigał się w latach siedemdziesiątych na żużlu. Przemierzał tory w Edynburgu, Linlithgow, Glasgow, Armadale. Też ścigał się za czapkę śliwek w porównaniu do apanaży dzisiejszych mistrzów. Czy interesowałaś się innym sportem niż tenis czy badminton?

 

Zarówno w tenisa jak i w badmintona grałam na przyzwoitym, a może nawet na dobrym poziomie. Grałam dla reprezentacji Szkocji zarówno w tenisa jak i w badmintona. Gdy chodziłam do szkoły, fascynował mnie wszelaki sport. Uwielbiałam grać w hokeja, nie stroniłam od gry w netball. Reprezentowałam szkołę w obu dyscyplinach, więc nie było ze mną najgorzej. Z trudem można było mnie wyciągnąć z pływalni. Od dzieciństwa kochałam sport. Fakt faktem, że najlepiej radziłam sobie na korcie i na placu do gry w badmintona. Czyniłam wszystko, aby podnosić swoje umiejętności jeżeli chodzi o rozwój fizyczny.

 

 

 

Wspomniałaś o hokeju. Masz na myśli lodową taflę?

 

Nie, mówię o hokeju na trawie.

 

Już przeraziłem się, że byłaś lepsza od Czechów, Kanadyjczyków i Swindon Wildcats. Grałaś w hokeja na trawie w rozgrywkach szkolnych?

 

Tak, nie wykraczałam poza wymiar szkolnej reprezentacji w hokeju na trawie. Kocham sporty zespołowe, ale fascynuje mnie indywidualny aspekt jaki pojawia się u tenisistów czy badmintonistów. Intryguje mnie pojedynek jeden na jeden, starcie dwóch osobowości. Sądzę, że w tej materii Andy jest taki sam jak ja. Jako brzdąc, Andy zakosztował każdego sportu rozgrywanego pod niebem. Za wyjątkiem nart zjazdowych spróbował wszystkiego.  Nigdy nie widziałam go jak szusuje na deskach… Aż do momentu, gdy Andy ukończył 14 i pół roku, podążał dwutorowo: uprawiał futbol i tenis. Solidarnie oddawał się obu miłościom. Równie często widywano go na murawie jak i na korcie. Sądzę, że Andy mógł z łatwością poświęcić się piłce nożnej. Miał szansę na grę wśród najlepszych młodzików Glasgow Rangers. Nadszedł moment, gdy zawędrowaliśmy do punktu, w którym Andy musiał podjąć decyzję i określić się czy zamierza być piłkarzem czy tenisistą. Stało się jasnym, że nadmiar obowiązków zaczyna go przerastać i nie może uprawiać równolegle dwóch dyscyplin. Wybrał tenis, bo uwielbia bitwę dwóch solistów. Andy preferuje indywidualny sport. Mój starszy syn, Jamie poświęcił się całkowicie dla debla. Dla mnie jako matki, interesujące jest to jakimi drogami wędrują synowie. Uprawiają ten sam sport na poziomie profesjonalnym, ale oddali się odmiennym dyscyplinom. Co więcej, prezentują zupełnie inne style gry. Jamie jest leworęczny, Andy praworęczny. Starszy syn gra w debla, młodszy w singla. Są dobrym przykładem na to, że każde dziecko jest inne, choć urodziła je ta sama osoba. Nie ma uniwersalnego wzorca. Jeden rozmiar nie pasuje dla wszystkich. Młodszy spoglądał na starszego i potrafił wypracować własny pomysł na grę. Zupełnie jakby stał przy linii końcowej i obmyślał jak dostosować swoje wrodzone predyspozycje do gry, aby efektywnie wykorzystać talent. Jaką ścieżkę rozwoju obrać, jak wykroić materiał, aby uszyć zgrabny garnitur… Każdy z nich bazuje na innych walorach, ale choć dzieli ich zaledwie rok i 3 miesiące, różnią się ogromnie w wymiarze tenisowym. To fascynujące dla matki, że obaj synowie odnaleźli pasję w tym samym sporcie, ale czynią to na dwóch biegunach. Nie ma kopii, odwzorowania poczynań brata. Każdy z nich kroczy własną ścieżką.

 

Domyślam się, że bardzo przeżywałaś zwycięstwo Jamie Murraya w finale miksta Wimbledonu z Jeleną Janković w 2007 roku. Gra mieszana, jakżeż inny, fascynujący odcień tenisa…

 

To było ze wszech miar zadziwiające i fenomenalne, gdy Jamie wygrał finał miksta Wimbledonu. Pamiętam jak dziś, Jamie miał wówczas zaledwie 21 lat, a jego wygrana u boku Jeleny była gigantyczną niespodzianką. Jamie był wtedy nową twarzą w cyklu ATP World Tour. Nie skłamię jeśli powiem, że grał zawodowo od roku, a więc stosunkowo krótko. Ich spotkanie z Jeleną nosiło znamiona dziwactwa. Przyjechali samochodami na korty Wimbledonu w zbliżonym czasie. Nie pamiętam już kto pierwszy zatrzasnął drzwi, ale Jamie i Jelena nadjechali samochodami z różnych stron. Znali się z występów na kortach, bo czasami turnieje WTA pokrywają się z ATP. Jamie wysiadając z auta, które dowozi tenisistów na korty, spojrzał na Jelenę i zapytał: grasz w miksta? Ona odparła, że raczej nie, bo mikst ją nie interesuje. Jamie grzecznie zapytał: a może jednak zapisałabyś się do turnieju miksta? Dziś mija termin. Jelena kiwnęła głową, chciała to uczynić bardziej dla hecy. Zapisali się do turnieju i wygrali Wimbledon. Metoda na chybił trafił. Zareagowali spontanicznie i odnieśli sukces. Kapitalne.

 

Brzmi jak zbieg okoliczności. Wysiadają z aut, składają podpisy, nikt na nich nie liczy i wygrywają finał Wimbledonu…

 

To był totalny zbieg okoliczności. Mieli sporo szczęścia, że kierowcy jechali takim tempem, że przywieźli ich na korty w sekundowych odstępach.

 

Już w piątek druga część wywiadu z Judy Murray, a w niej między innymi o... telefonie z Andory.

Tomasz Lorek z Melbourne, Polsat Sport
Przejdź na Polsatsport.pl

PolsatSport.pl w wersji na telefony z systemem Android i iOS!

Najnowsze informacje i wiadomości na bieżąco, gdziekolwiek jesteś.

Komentarze

Przeczytaj koniecznie