Koniec ESA37. Koniec wykańczania klubów!
Przed sezonem 2013/2014 kluby zdecydowały o reformie ESA 37. Ofiary systemu? Czołowe kluby Ekstraklasy - rok w rok. Najpierw, po wyczerpującym, maksymalnie rozbudowanym sezonie, walczą w Europie (z reguły bez powodzenia), a później często mają totalną zapaść w lidze. Czas na poważną dyskusję nad formatem rozgrywek.
W trakcie trwania reformy ESA 37 polskie kluby 12 razy starały się wywalczyć awans do rozgrywek grupowych w Europie. 3 razy – za każdym razem – udało się to Legii, a raz Lechowi. Jednak te kluby zdecydowanie wyróżniają się potencjałem finansowym – na tle wszystkich innych zespołów z Ekstraklasy. A i tak mają kolosalne problemy z łączeniem wyzwań na arenie międzynarodowej ze skuteczną rywalizacją w lidze.
W tym samym czasie, aż 8 podejść innych klubów – 8, czyli wszystkie! - kończyło się odpadnięciem latem. Ba, kilka z nich zakończyło się kompletną klapą – z dużo słabszymi zespołami. Często już w pierwszym dwumeczu reprezentanta Ekstraklasy... I za każdym razem skutkowało – mniej lub bardziej – wynikami w kolejnym sezonie Ekstraklasy (szczegóły poniżej).
Niesłychanie ważna kwestia przerwy zimowej i letniej!
Największy zarzut do systemu ESA 37: eksploatuje drużyny na maksa. Później nie mają siły, by walczyć w pucharach i dobrze wejść w kolejny sezon. Przykłady Ruchu, Zawiszy, Lecha, Jagiellonii, Śląska, Piasta, Zagłębia, Cracovii, a nawet zdecydowanie najsilniejszej finansowo Legii powinny przemawiać do wyobraźni. Legia po 12. kolejce sezonu 2016/2017 miała 12 punktów straty do Lechii, 11 do Jagielloni - ba, również 11 do Bruk-Bet Termaliki! Polskie drużyny, który przebiją się do rozgrywek grupowych Ligi Mistrzów lub Ligi Europy jesienią muszą rozegrać 12 albo nawet 14 meczów więcej. W sezonie 2015/2016 – Legia i Lech – do Świąt Bożego Narodzenia zagrały najwięcej meczów na Starym Kontynencie – po 36!
Niesłychanie ważna, a zupełnie niedoceniona w momencie konstruowania reformy ESA 37 jest kwestia przerwy zimowej i letniej. Nikt nie chciał słuchać trenerów. Praktycznie nie ma trenera – czy polskiego, czy zagranicznego w Ekstraklasie – który merytorycznie nie skrytykowałby obecnego formatu rozgrywek. Tymczasem to oni najlepiej wiedzą jak ciężko jest przygotować drużynę do nowego sezonu – startującego na początku lipca, kiedy poprzedni kończy się na początku czerwca.
Legia „doczłapała się” do tytułu. Ostatnie kolejki to sporo emocji ale i słaby poziom. Legia w rundzie mistrzowskiej zagrała jeden mecz z rozmachem – z Lechem. Zanotowała trzy remisy – z Wisłą, Jagiellonią i Lechią. Nijaka Lechia – w 37. kolejce – była dla Legii zbyt mocnym rywalem, aby wywalczyć 3 punkty i bez oglądania się na wynik z Białegostoku sięgnąć po mistrzostwo. Kilka minut oczekiwania to było niczym „wieczność”. Zdenerwowanie wypisane było na twarzach kibiców i już 100-procentowego właściciela, Dariusza Mioduskiego...
Podział punktów zwiększa emocje - to nie podlega dyskusji, ale są to sztucznie wykreowane emocje – równie dobrze można by wprowadzić po fazie grupowej fazę pucharową jak w NBA czy siatkówce i emocje byłyby gwarantowane do samego końca. Ostatni mecz zawsze decydowałby o tytule. Podobnie w walce o utrzymanie. Tylko czy chodzi nam o takie kreowanie emocji?
Ekstraklasa, czyli jak budować wiarygodność przy podziale punktów?
Emocje mogą być także w normalnym sezonie (w 1. lidze w sezonie 2016/2017 trwała walka do ostatniej kolejki – bez podziału punktów). A ESA 37 nie gwarantuje ich automatycznie – w sezonie 2013/2014 Legia odskoczyła całej lidze zarówno w sezonie zasadniczym (10 punktów nad Lechem, 13 nad Ruchem), jak i w dogrywce (10 nad Lechem i aż 16 nad Ruchem).
Więcej - to co grały Pogoń i Brut-Bet Termalika w rundzie mistrzowskiej obecnego sezonu 2016/1017 to... „wakacyjne kopanie”. Oba kluby przegrały po 5 meczów. A nie był to pierwszy taki przypadek – klubu, który po awansowaniu do grupy mistrzowskiej rozpoczyna wakacje.
Przez podobne sytuacje Ekstraklasa nie ma wiarygodności u kibiców. Bo jak budować wiarygodność, skoro przez 30. kolejek walka toczy się o 1,5 punktu za zwycięstwo i pół punktu o remis. Kibice wcale nie palą się do przychodzenia na stadiony. Rzecz jasna Ekstraklasa chwali się większą frekwencją. Jednak jeśli spojrzy się na średnią, to... „szału nie ma”. W ostatnim sezonie obowiązywania ESA 30 było to 8,2 tys. widzów na mecz, a obecnie jest 9,6 tys. na mecz. Wzrost o 1,4 tys. przez cztery lata niekoniecznie można traktować jako efekt reformy. Ciągle poprawia się infrastruktura, społeczeństwo się bogaci, motorem napędowym zainteresowania piłką nożną w Polsce jest reprezentacja – sukces w eliminacjach i finałach EURO 2016 też mógł mieć pozytywny wpływ.
Kolejny często powtarzany mit – to fakt bogacenia się klubów dzięki ESA 37. Ciekawe jak to uzasadnić w połączeniu z dotacją 250 tys. złotych z praw telewizyjnych dla każdego klubu, który rywalizuje w grupie spadkowej. Kluby mają problemy finansowe. Komisja licencyjna próbuje temu coraz skuteczniej przeciwdziałać, ale przykłady Ruchu Chorzów, a nawet Lechii Gdańsk pokazują, że dalej są problemy z regulowaniem pensji. Co ciekawe władza Ekstraklasy atakują chętnie kluby 1. ligi, zapominając, że powinny zastanowić się nad patologiami we własnych szeregach, gdzie Dariusz Smagorowicz – katastrofalnie zarządzający Ruchem – trafia do Rady Nadzorczej Ekstraklasy i decyduje o przyszłości ligi...
Ranking UEFA: przegrywamy z ligami o mniejszym potencjale
Kluczowy jest jednak inny zarzut. Reforma nie podniosła poziomu rozgrywek, czego najlepszym – a zarazem bezwzględnym – wyznacznikiem jest ranking klubowy UEFA. Czechy – gdzie jest dużo mniej pieniędzy w futbolu – zajmują 11. miejsce, a Polska 20! Przez cztery lata obowiązywania reformy ESA 37 nie ma żadnej tendencji wzrostowej. Co gorsza wyprzedzają nas ligi, które mają zdecydowanie mniejszy potencjał finansowy, marketingowy i kibicowski – właśnie Czesi, Grecy, Austriacy, Chorwaci, Rumunii, Duńczycy, a nawet Białorusini!
Więcej na kolejnej stronie...
Przejdź na Polsatsport.pl
Komentarze