Pindera: Mistrzowie z charakterem
Anita Włodarczyk zdobyła kolejny tytuł mistrzyni świata i jest niezadowolona, bo mogła rzucić dalej. Adam Kszczot znów sięgnął po srebrny medal i mówi, że gdyby wcześniej zaczął finisz, miałby złoty. Tylko tacy wspinają się na szczyty.
Ktoś powie, że to przesada, że gra pod publiczkę. Jak można być złym, gdy zdobywa się złoty medal mistrzostw świata, do tego mając kontuzjowany palec. Ale ja to rozumiem, Włodarczyk, najwybitniejsza dziś mistrzyni rzutu młotem, walczy najczęściej ze sobą. Rywalki są daleko z tyłu, nie mają z nią żadnych szans. A jej nie zadowalają zwycięstwa, kiedy rzuca bliżej niż potrafi. Najlepiej, gdyby za każdym razem biła własne rekordy świata, nawet wtedy, gdy musi walczyć z bólem.
I tylko tacy jak ona wygrywają, tylko tacy są wielkimi mistrzami. Kszczot nie do końca cieszy się ze srebra wywalczonego na lekkoatletycznych mistrzostwach świata w Londynie, które utwierdza jego pozycję w biegu na 800 metrów, bo wie że złoty medal był w jego zasięgu. Dlatego mówi wprost, że gdyby trochę inaczej rozegrał finałowy bieg, byłby pierwszy.
Takich mistrzów mieliśmy w każdej dyscyplinie. Adam Małysz nigdy nie zapowiadał sukcesów, ale walczył na skoczniach całego świata tak, że serce rosło. Kamil Stoch podobnie, choć przecież pamiętamy czasy, gdy mu się nie wiodło. Ale przyszły igrzyska w Soczi, gdzie zdobył dwa złote medale i przeszedł do historii. Małysz, czterokrotny mistrz świata ma trzy srebrne medale i jeden brązowy, ale na najwyższym stopniu olimpijskiego podium nie stał.
Szymon Kołecki, jeden z największych talentów polskiej sztangi, na igrzyskach w Sydney (2000) zdjął srebrny medal z szyi chwilę i po dekoracji i schował go do kieszeni. Był wściekły, że uciekło mu złoto, które miało być jego. Kilka lat później poddał się poważnej operacji kręgosłupa, wrócił na pomost i zdobył kolejne srebro, w Pekinie (2008), dziś zamienione na złoto, bo okazało się, że zwycięzca, Kazach Ilja Iljin wspomagał się wtedy niedozwolonymi środkami.
Takich, jak Kołecki w polskim podnoszeniu ciężarów było więcej, ale ja wymienię tylko jednego, dwukrotnego mistrza olimpijskiego (Tokio 0 1964 i Meksyk 1968) oraz wielokrotnego mistrza świata, Waldemara Baszanowskiego, siłacza o stalowym charakterze. Kilka tygodni po śmierci żony w wypadku samochodowym (on prowadził) wygrał mistrzostwa świata i pobił kilka rekordów globu.
Justyna Kowalczyk ulepiona jest z podobnej gliny, dlatego ma na swym koncie tyle osiągnięć. Mimo pękniętej kości w stopie, zdobyła olimpijskie złoto w Soczi, wcześniej wygrywając z depresją.
Tacy właśnie, sportowcy z charakterem, zasługują na szczególne uznanie. Dziś niestety różnie z tym bywa. Bywa, że opłaca się tylko głośno krzyczeć o swoim mistrzostwie, którego nie widać.
Jak słyszę boksera, że będzie najlepszy na świecie, a nic jeszcze nie osiągnął, to nie chce mi się tego komentować. Znam bowiem takich, którzy jechali na igrzyska wiedząc, że liczy się tylko złoto, jak chociażby Jerzy Kulej czy Marian Kasprzyk, i je zdobywali. Ten drugi walcząc ze złamanym palcem dłoni.
Albo Tomasz Adamek na zawodowym ringu. Wiedział, że ma pęknięty nos, mógł nie przystąpić do walki z Paulem Briggsem, ale nie zrezygnował i wygrał swój pierwszy mistrzowski pas, choć już na początku pojedynku Australijczyk mu ten dopiero co zrastający się nos złamał.
Na szczęście wciąż mamy w wielu dyscyplinach prawdziwych mistrzów z charakterem, co pokazują lekkoatletyczne zmagania w Londynie. Oby jak najwięcej takich między mistrzów również między linami ringu, bo nie wystarczy być mocnym tylko w gębie.
Komentarze