Kluby Ekstraklasy liczą straty po silnych mrozach
Kluby piłkarskiej ekstraklasy poniosły koszty w związku z silnymi mrozami, które wpłynęły m.in. na niższą niż zwykle frekwencję w lidze. Od przyszłego sezonu, po zmianach w kalendarzu UEFA, prawdopodobnie będzie więcej kolejek w grudniu, a mniej w lutym.
Niskie temperatury odbiły się bardzo negatywnie na frekwencji w meczach 24., 25. i 26. kolejki, rozgrywanych w ciągu ostatnich 10 dni. Zdarzały się spotkania, jak w Niecieczy czy Płocku, gdy na trybunach było niespełna tysiąc widzów. Na wielu innych stadionach frekwencja było nieznacznie wyższa.
Przedstawiciele klubów nie ukrywają, że mroźne dni dały się im we znaki.
Prezes Korony Kielce Krzysztof Zając przyznał, że ostatnie kolejki rozgrywane przy niskich temperaturach, oprócz poziomu sportowego, odbiły się także na sytuacji ekonomicznej klubu. "Dotknęło nas to w meczu z Lechem, gdzie mogliśmy mieć 12-15 tysięcy kibiców, a było niecałe siedem tysięcy" – tłumaczył Zając.
Zaznaczył, że pogoda wpłynęła także na wzrost kosztów utrzymania boiska. "Są to sumy, które w każdym dniu obracają się w ilości kilkudziesięciu tysięcy złotych" - nadmienił.
"Ekonomicznie kluby są dość poważnie narażone na straty finansowe" – dodał prezes Korony.
Z kolei trener tego zespołu Gino Lettieri - na pomeczowej konferencji po sobotnim meczu z Pogonią Szczecin - podkreślił, że w ostatnim czasie warunki atmosferyczne były jednakowe dla wszystkich zespołów, jednak "przy takich temperaturach ciężko jest grać w piłkę".
"Dziwi nas to, że w grudniu mieliśmy angielski tydzień (czyli mecze co trzy-cztery dni) i teraz znowu, gdy w Polsce jest najzimniej. Sądzimy, że można w marcu, wrześniu lub każdym innym miesiącu rozegrać taki tydzień" – dodał szkoleniowiec.
Wisła Kraków w trakcie ataku mroźnej zimy rozegrała tylko jeden mecz u siebie - z Koroną. Działacze "Białej Gwiazdy" starali się przełożyć to spotkanie, ale nie wyrażono na to zgody. "Największe koszty ponieśliśmy na utraconej frekwencji" – przyznała rzecznik prasowy Wisły Olga Tabor-Leszko.
Średnia widzów na meczach Wisły w tym sezonie wynosi 13 712, a na spotkaniu z Koroną przybyło zaledwie 4022. To z pewnością przełożyło się na spadek dochodu z dnia meczowego.
"Na pewno nic nie zarobiliśmy, a jeszcze trzeba było dołożyć do organizacji tego spotkania" - stwierdziła Tabor-Leszko. Jak dodała, klubowi greenkeeperzy (osoby zajmujące się murawą) mieli dwa razy więcej pracy.
Sandecja Nowy Sącz swoje mecze w roli gospodarza rozgrywa w Niecieczy. Frekwencja na spotkaniach beniaminka jest kiepska, na co wpływ mają słabe wyniki zespołu, a także bojkot ogłoszony przez cześć kibiców, protestujących w ten sposób przeciwko opieszałości władz miejskich w sprawie budowy nowego stadionu.
Na mecz z KGHM Zagłębiem Lubin, przy odczuwanej temperaturze minus 20 stopni, sprzedano zaledwie... 74 bilety. W sumie na trybunach zasiadło 312 kibiców, w tym byli to zaproszeni goście i dzieci z Beskidzkiej Akademii Piłkarskiej. To najniższa widownia na meczu ekstraklasy w tym sezonie i jedna z najniższych w historii ligi.
Niewiele lepiej było na meczu Bruk-Betu Termaliki z Wisłą Płock. Po raz pierwszy w historii zespołu z Niecieczy na meczu ekstraklasy zjawiło się mniej niż tysiąc widzów – 919. Klub z Niecieczy liczy się z tym, że w najbliższym czasie potrzebne będą dodatkowe koszty na renowację murawy, która przez grę w takich warunkach pogodowych mocno ucierpiała.
Z kolei 2152 kibiców na hitowym spotkaniu z Legią i 2054 w meczu z Arką – to frekwencja na stadionie Cracovii. Trudno jednak oszacować, czy w przypadku wyższych temperatur byłaby ona znacząco większa, ponieważ w tej rundzie na stadion wpuszczani są tylko kibice, którzy mają wykupione karnety. Poza tym część kibiców ze stowarzyszenia "Cracovia To My" bojkotuje mecze. Koszty związane z przygotowaniem murawy nie były znacząco większe.
Rzecznik prasowy Zagłębia Lubin Zygmunt Kogut zwrócił uwagę na problemy z murawą.
"To były ekstremalne warunki do oglądania meczów z trybun, co widać po frekwencji. Musieliśmy też kombinować z treningami. Mamy dobrą bazę i wiele boisk, ale jeszcze żadnego z podgrzewaną murawą i trzeba było wybierać te najmniej zmrożone. Zmieniały się też godziny zajęć, które były dopasowywane do temperatury. Trenerzy tak ustawiali zajęcia, aby odbywały się przy jak najmniejszym mrozie, by nie narażać zawodników na kontuzje i przeziębienia" – wskazywał Kogut.
Kłopoty z murawą mieli także w pobliskim Śląsku Wrocław.
"Dla nas mecze w tak niskich temperaturach wiązały się z dwoma problemami. Pierwszy – ciężko jest zachęcić do przyjścia kibiców, gdy jest kilka czy kilkanaście stopni mrozu. I tak nie było u nas najgorzej, bo na pierwszym meczu pojawiło się 10 tysięcy fanów, a na drugim prawie pięć, ale na pewno mogło być lepiej. Druga sprawa – treningi zespołu. Po tym, jak drużyna wróciła ze zgrupowania z Cypru, gdzie miała zielone murawy do dyspozycji, ciężko było znaleźć we Wrocławiu i okolicach naturalne boisko, które nie byłoby zmrożone. Z konieczności trzeba było ćwiczyć na sztucznych, a później i tak trzeba było grać na zmarzniętych naturalnych" - przyznał rzecznik prasowy Śląska Kacper Cecota.
Lech Poznań w trakcie mroźnego tygodnia rozegrał tylko jedno spotkanie na własnym stadionie. 28 lutego - przy temperaturze ok. minus 12 stopni - gościł Śląsk. Na trybunach padł rekord najniższej frekwencji - 4376 kibiców, od kiedy drużyna z Wielkopolski rozgrywa spotkania na zmodernizowanym, mogącym 42 tys. osób obiekcie, czyli od września 2010. Wcześniej najmniejszą widownię zgromadził pojedynek Lecha z ŁKS Łódź w grudniu 2011 roku – 8 tysięcy.
Co ciekawe, uprawnionych do wejścia było ok. 10 tysięcy osób. To oznacza, że ponad połowa z nich, ok. 5,5 tysiąca, mimo posiadania biletu bądź karnetu nie zdecydowała się wybrać na stadion przy ul. Bułgarskiej. Trudno jednak też oszacować, ilu kibiców zasiadłoby, gdyby termometry pokazywałyby kilka stopni na plusie. Mecze w środku tygodnia cieszą się dużo mniejszym zainteresowaniem niż rozgrywane w weekendy.
"Nie patrzymy na ten mecz przez pryzmat straty finansowej, choć przychód meczowy jest na pewno niższy niż podczas innych spotkań. Doskonale zdajemy sobie sprawę, że innego wyjścia nie było, jak rozegranie meczu w takich warunkach. Na Ukrainie czy w Rosji gra się w podobnych warunkach atmosferycznych" – tłumaczył rzecznik prasowy poznańskiego klubu Łukasz Borowicz.
Jak dodał, trzeba się zastanowić, co zrobić, by zachęcić kibiców do przychodzenia na stadiony nawet w bardzo mroźne wieczory.
"Kalendarz jest mało elastyczny. Nie można rozgrywać meczów, gdy w danym dniu jest Liga Mistrzów, gdyż to wynika z umowy pomiędzy UEFA a krajowymi federacjami. Naszym zadaniem jest zapewnienie jak najlepszej infrastruktury. Oprócz dobrze przygotowanych boisk, trzeba zagwarantować kibicom jak najwyższy komfort oglądania meczów. To będzie ból głowy na najbliższe lata" – dodał Borowicz.
W Poznaniu jednak pamiętają, że mróz nie zawsze wpływa na frekwencję na trybunach. W grudniu 2010 roku "Kolejorz" podejmował Juventus Turyn w meczu decydującym o awansie do 1/16 finału Ligi Europejskiej. Termometry pokazywały minus 18, a na trybunach zasiadło... 42 tysiące kibiców, mimo że najdroższe wejściówki kosztowały 170 złotych.
Przedstawiciele organizującej rozgrywki spółki Ekstraklasa SA przyznali, że warunki były bardzo ciężkie. Udało się jednak przeprowadzić mecze zgodnie z planem.
"Faktycznie wpływy z dnia meczowego były niższe, ale ogólnie jest to rekompensowane m.in. wyższymi wpływami z tytułu praw mediowych, które m.in. dzięki zwiększeniu liczby meczów wzrosły o 40 milionów złotych za sezon. W obecnym sezonie warunki pogodowe były znacznie gorsze niż w poprzednich latach. Odbiło się to także na frekwencji, która była niższa niż zazwyczaj. Wbrew pozorom, nie mieliśmy wielu wniosków o przełożenie zawodów. Były dwa – od Lechii i Wisły Kraków – gdzie zdecydowaliśmy, iż decyzje będą podejmowane odpowiednio wcześnie przez delegata meczowego przy udziału obydwu zainteresowanych klubów. W obydwu przypadkach zdecydowano się na rozegranie zawodów" - poinformował dyrektor operacyjny Ekstraklasy SA Marcin Stefański.
Jak dodał, podobne dylematy miała cała piłkarska Europa, a każde przełożenie zawodów to olbrzymi problem logistyczny dla klubów, kibiców i stacji telewizyjnych, które muszą szukać miejsca w ramówkach.
"Wiadomo, iż dla lig końcowa data w tym sezonie to 20 maja 2018 roku, co jest podyktowane terminem mistrzostw świata w Rosji oraz okólnikiem FIFA nakazującym zakończenie rozgrywek ligowych w drugiej dekadzie maja. Dodatkowym problemem jest bardzo ciasny kalendarz UEFA, który powoduje, iż pierwsza wolna środa bez terminów dla rozgrywek międzynarodowych to... 17 kwietnia, który jest zajęty na mecze Pucharu Polski" - zaznaczył.
Stefański podkreślił również, że od przyszłego sezonu zmieni się kalendarz UEFA, co pozwoli na dokonanie małych korekt, które mogą być korzystne dla kibiców.
"Zapewne z kalendarza ligowego wypadnie lutowa data w środku tygodnia, która z perspektywy klubów i Ekstraklasy była najsłabszym terminem rozgrywania zawodów. Oznacza to, że pewnie więcej będziemy grać w grudniach, które od lat nie są mroźne oraz mniej kolejek w lutym. Chcemy także kończyć rozgrywki pod koniec maja lub – w latach parzystych przy okazji mistrzostw świata lub Europy – w połowie miesiąca. Niestety, ze względu na uwarunkowania regulaminowe UEFA oraz terminy FIFA nie możemy wykorzystać bardzo dobrego miesiąca do gry, jakim jest czerwiec. To oznacza, iż bez względu na system rozgrywek, ligi takie jak nasza, ale też austriacka, szwajcarska czy od przyszłego sezonu czeska, będą skazane na grę zimą" - podsumował dyrektor operacyjny Ekstraklasy SA.
Przejdź na Polsatsport.pl
Komentarze