Najlepsi z najlepszych Janusza Pindery: „Sugar” Ray Robinson, czy Ray „Sugar” Leonard?
Mistrzowie wagi półśredniej, obok ciężkiej i średniej zawsze budzili największe zainteresowanie kibiców zawodowego boksu. Pokazany nie tak dawno w Polsacie kapitalny pojedynek Manny’ego Pacquiao z Keithem Thurmanem przypomniał jej najlepsze czasy. Eksperci nie mają jednak wątpliwości, że królem tej kategorii był niezwykły „Sugar” Ray Robinson.
Urodzony w 1921 roku „Sugar” Ray Robinson (173-19-6, 108 KO) był człowiekiem wielu talentów. Pięknie tańczył, nie tylko w ringu, grał na pianinie, a między linami był prawdziwym artystą. Największym w wadze półśredniej i średniej, oraz numerem 1 bez podziału na kategorie. W licznych plebiscytach wygrywał z Muhammadem Alim.
Miałem okazję komentować jego wiele walk dla ESPN Classic (z taśmy oczywiście). Miał wszystko, by wygrywać w pięknym stylu. Wysoki, proporcjonalnie zbudowany, pięknie poruszał się w ringu i brutalnie nokautował ciosami z obu rąk. Statystyki jego występów, szczególnie w wadze półśredniej (128-1-2, 84 KO) nie pozostawiają wątpliwości, kto był najlepszy.
„Sugar” Ray Robinson był po prostu wyjątkowy. Zmarły kilka lat temu Jake LaMotta (na zdjęciu jedna z ich legendarnych walk), który stoczył z nim sześć pojedynków (wygrał tylko raz) żartował, nawiązując do przydomka Robinsona, że niewiele brakowało, a nabawiłby się cukrzycy. O ironio losu dopadła ona Raya Robinsona, który zmarł młodo, w wieku 68 lat. LaMotta, pięściarz znany z licznych krwawych, twardych ringowych wojen przeżył go ponad ćwierć wieku.
Jeśli szukać kogoś przypominającego Robinsona, to tylko kolejny słodki mistrz, Ray „Sugar” Leonard (36-3-1, 25 KO) mógłby z nim konkurować. 63-letni dziś Leonard był wybitnym amatorem, wygrał igrzyska olimpijskie w Montrealu (1976) w wadze lekkopółśredniej (63,5 kg), ale na zawodowym ringu największą sławę zyskał w kategorii półśredniej, choć podobnie jak Robinson dawał sobie też radę w średniej, w której pokonał, nie do końca słusznie, dwa lata starszego, legendarnego Marvina Haglera.
„Sugar” Leonard poruszał się jak kot, zadawał błyskawiczne, niezwykle efektowne serie i bronił się w stylu jednego z najlepszych defensorów w historii, innego wielkiego mistrza wagi półśredniej, tragicznie zmarłego niedawno Pernella Whitakera, podobnie jak on złotego medalisty olimpijskiego. Leonard toczył epickie boje z Thomasem Hearnsem i Roberto Duranem, był też uwielbianym celebrytą potrafiącym jak mało kto czarować dziennikarzy. Myślę, że zasłużył na drugie miejsce w gronie największych mistrzów tej kategorii, tuż za Robinsonem.
Owszem, zwolennicy dawnych czasów, i takich czempionów jak ur. w 1912 r Henry Armstrong (152-22-9, 101KO), czy znacznie od niego starszy, ur. w 1873 r „Barbados” Joe Walcott (87-24-24, 57 KO), nie znajdą dla niego miejsca na podium, ale i oni z pierwszej dziesiątki go raczej nie wyrzucą, bo był zbyt dobry.
Tak samo jak Thomasa Hearnsa (61-5-1, 48 KO). „Kobra z Detroit” to też był Pan Bokser, stosując nazewnictwo Dariusza Michalczewskiego. Jego walka z Leonardem w 1981 roku w Las Vegas, była niczym bokserski teatr marzeń. Dwóch niepokonanych mistrzów w najlepszym okresie kariery, prezentujących bajeczne możliwości stoczyło niesamowity pojedynek.
Z jednej strony mierzący 185 cm Hearns, którego kiedyś w meczu USA – Polska rzucił na deski Bogdan Gajda, z drugiej nieco niższy (178 cm) Leonard, nieziemski talent, który na igrzyskach w Montrealu wygrał w półfinale na punkty z innym pięściarzem warszawskiej Legii, Kazimierzem Szczerbą. Takie walki, jak ta Leonarda z Hearnsem, do dziś robią wrażenie na koneserach zawodowego boksu, bo jest w nich wszystko co być powinno.
Co ciekawe wielu ekspertów uważa, że na podium tej listy wszech-czasów powinien być Manny Pacquiao (62-7-2, 39 KO), który mimo prawie 41 lat wciąż wygrywa ze znakomitościami tej dyscypliny. Ostatnio pokonał dziesięć lat młodszego, niepokonanego wcześniej Keitha Thurmana i odebrał mu pas WBA Super. Jak na kogoś, kto ma piąty krzyżyk na karku i tytuły mistrzowskie w ośmiu kategoriach wagowych, wyczyn godny uwagi.
Znacznie niżej na tej liście jest Floyd Mayweather Jr (50-0, 27 KO), ale kto wie, może wróci jeszcze z emerytury, znów pokona Filipińczyka i zepchnie go z podium, w pobliżu którego znalazły się też takie asy jak Roberto Duran (103-16, 70KO), Felix Trinidad (42-3, 35) czy Oscar De La Hoya (39-6, 30 KO).
Tuż za pierwszą dziesiątką jest Julio Cesar Chavez (107-6-2, 85 KO) i Shane Mosley (49-10-1, 41 KO), który z De La Hoyą wygrywał dwukrotnie. Są też przedstawiciele starszego pokolenia, tacy jak Carmen Basilio (56-16-7, 27 KO), Kid Gavilan (108-30-5, 28 KO) czy Emile Griffith (85-24-2, 23 KO).
Ten ostatni był gejem, skrywał to przez całą karierę, choć tak naprawdę jego homoseksualizm był publiczną tajemnicą. Jest też Jose Napoles (81-7, 54 KO), Kubańczyk który walczył w Meksyku, czy urodzony w Nowym Jorku pięściarz żydowskiego pochodzenia, Barney Ross (72-4-3, 22 KO), mistrz trzech kategorii (w tym półśredniej), podobnie jak znacznie wyżej notowany Armstrong.
Ze współczesnych czempionów tej wagi na pamięć potomnych, oczywiście oprócz Pacquiao i Mayweathera Jr oraz Miguela Angela Cotto (41-6, 33 KO), mają jeszcze szanse zapracować urzędujący mistrzowie świata, Errol Spence Jr (25-0, 21 KO) i Terence Crawford (35-0, 26 KO), ale ich droga do nieśmiertelności jest jeszcze bardzo, ale to bardzo długa.
Przejdź na Polsatsport.pl
Komentarze