Kowalski: Przyszły, przejściowy sezon Ekstraklasy może być jej katharsis 

Piłka nożna
Kowalski: Przyszły, przejściowy sezon Ekstraklasy może być jej katharsis 
Fot. Cyfrasport

Bez wielkiego echa przeszła kolejna zmiana systemu rozgrywek Ekstraklasy. Od sezonu 2021/22 nasza liga składać się będzie z 18 zespołów, nie będzie dzielenia na grupy i dodatkowych spotkań. Czyli będzie taka, jak w większości dużych krajów europejskich. Mecz i rewanż, bez wydziwiania. Ubolewać można jedynie, że aż siedem lat zajęło rządzącym polską piłką dochodzenie do wniosku, że ich pomysły były do... bani. I to delikatnie mówiąc. 

Na sto procent nie przyniosły absolutnie żadnej korzyści. A czy zaszkodziły? Pytając o zdanie wielu trenerów, z którymi oczywiście nikt zmian nie konsultował, większość była zdecydowanie przeciwnych tzw. projektowi ESA 37. I to od samego początku. Polityka, chęć uatrakcyjnienia produktu po kątem sprzedaży praw telewizyjnych, były jednak ponad to. Nieliczni już dzisiaj przyznający się do popierania udziwnień, przypominają jednak, że w tym czasie polski mistrz po raz trzeci w historii brał udział w Lidze Mistrzów. Ale mimo najszczerszych chęci trudno naciągnąć tezę, że był to skutek wspomnianej reformy.

 

Jest oczywiste, że kolejna zmiana nie wpłynie na poziom rozgrywek, bo nie w systemie leży przyczyna degrengolady polskiej klubowej piłki, której jesteśmy świadkami, ale... coś pozytywnego może się z tego wykluć. Wbrew pozorom takim sezonem oczyszczenia może okazać się ten następny, przejściowy. Wtedy to, w związku z powiększeniem ligi do osiemnastu zespołów, tylko jeden spadnie z ligi, a trzy awansują z pierwszej. Strefa niebezpieczeństwa będzie w związku z tym wyjątkowo niewielka. Większość drużyn nie będzie obawiać się niczego (spadek to utrata ogromnych wpływów z tytułu praw telewizyjnych i marketingowych) i będzie można spokojnie klecić drużyny. Bez paniki, być może z jakimś bardziej długofalowym planem, bez nerwów, zwalniania trenerów, histerycznego zatrudnienia nieznanych obcokrajowców w nadziei, że oni uratują tyłki zagrożonym drużynom, bez naciągania budżetów do granic możliwości.

 

To oczywiście teoria, bo w naszej lidze skłonności do patologii są wręcz nieograniczone i wszystko może się zdarzyć, jednak ta wieczna pogoń za sztucznym uatrakcyjnieniem rozgrywek rodziła problemy, które w innym przypadku nie miałyby miejsca. Jednym z koronnych argumentów dawnych reformatorów był fakt, że w ESA 37 nie było meczów o nic, czyli od początku do końca każdy musiał się zabijać, aby zdobyć punkty. Brzmiało dobrze, ale rzeczywistość jest taka, że w związku z tym chęć podjęcia ryzyka zarządzających klubami, czy przede wszystkim trenerów, stała się praktycznie zerowa. Podjęcia ryzyka, czyli np. dania szansy młodym, niesprawdzonym zawodnikom. Bezpieczniej było stawiać na rutyniarzy, posiłkować się ogranymi, wiekowymi ratownikami z Serbii, Słowacji czy Hiszpanii.

 

Czy nam się to podoba czy nie, brak tzw. meczów o pietruszkę uwstecznił nasz klubowy futbol. Trener Jacek Zieliński, który gościł w ostatnim programie Cafe Futbol, przypominał, że w dawnych czasach właśnie w takich „meczach o nic” wypływali na powierzchnię zawodnicy, którzy później stawali się kluczowi w meczach o wszystko. Czyli okazuje się, że ta pozorna nuda, może mieć głębszy sens. Zobaczymy...

Cezary Kowalski, Polsat Sport
Przejdź na Polsatsport.pl

PolsatSport.pl w wersji na telefony z systemem Android i iOS!

Najnowsze informacje i wiadomości na bieżąco, gdziekolwiek jesteś.

Przeczytaj koniecznie