42 hat-tricki w karierze, 3 w jednym meczu. Oto najskuteczniejszy napastnik w historii futbolu

Piłka nożna
42 hat-tricki w karierze, 3 w jednym meczu. Oto najskuteczniejszy napastnik w historii futbolu
fot. youtube.com
42 hat-tricki w karierze, 3 w jednym meczu. Oto najskuteczniejszy napastnik w historii futbolu

Najlepszy napastnik w historii? Być może. Najskuteczniejszy? Na pewno. Zapomniany i niedoceniony? Bez wątpienia. Oto historia Fernando Peyroteo - niesamowitego napastnika, który strzelał częściej niż jakikolwiek piłkarz w dziejach futbolu. 559 bramek w 354 oficjalnych występach, średnia 1,6 gola na mecz - to jego najkrótsza wizytówka.

Anglicy mają Dixiego Deana, my opowieść o Erneście Wilimowskim wbijającym cztery gole Brazylii. Pewnie w każdym kraju z dostatecznie długą historią futbolu istnieje napastnik, o którym kibice mówią "gdyby tylko urodził się kilkadziesiąt lat później...".

 

Swoją snajperską legendę mają też Portugalczycy. Tyle tylko, że to nie jest jeszcze jedna opowieść o piłkarzu, który MÓGŁBY BYĆ największym napastnikiem w dziejach futbolu. To historia o piłkarzu, który naprawdę BYŁ najlepszy. A na pewno najskuteczniejszy.

 

W całej karierze, w klubie i reprezentacji, rozegrał 354 oficjalne mecze strzelając - uwaga - 559 bramek! Co daje niewyobrażalną średnią 1,6 gola na mecz. Średnią, obok której żaden inny piłkarz w historii futbolu nawet nie stał.

 

Dwuletni zakaz gry w piłkę

 

Fernando Baptista de Seixas Peyroteo przychodzi na świat się 10 marca 1918 roku w miejscowości Humpata w Angoli (wówczas będącej portugalską kolonią). Jest jednym z dwanaściorga dzieci, ale nie jest to początek doskonale znanej opowieści o ucieczce przez futbol od biedy i beznadziei. Tata, Jose, to wysoko postawiony pracownik tamtejszych kolei; mama, Maria, nauczycielka w szkole podstawowej. Klimat, krajobraz są afrykańskie, ale państwo - de facto - europejskie.

 

Mały Fernando od dziecka przejawia wielką smykałkę do sportu, z łatwością radzi sobie w przeróżnych dyscyplinach, także w futbolu. Ale prawdopodobnie nie zrobiłby wielkiej kariery gdyby nie trener lokalnego Atletico Clube de Mocamedes. To Angelo Furtado de Mendonca udziela młodziutkiemu zawodnikowi zdumiewającej rady. Otóż zabrania mu... gry w piłkę! I to co najmniej przez dwa lata!!

 

- Nie wystarczy biegać, skakać i kopać piłkę. Trzeba wiedzieć JAK to robić. Musisz nauczyć się właściwie biegać i skakać, o kopanie się nie martwię, masz do tego talent - tłumaczy pan Angelo.

 

Fernando wykazuje się niezwykłą jak na żywiołowego młodziana dyscypliną. Przez dwa lata z zapałem trenuje gimnastykę (w jej, bardzo wtedy popularnej, nazywanej "szwedzką" odmianie), monotonne zajęcia przeplatając pływaniem i grą w koszykówkę. Futbolówki nie dotyka.

 

W późniejszych latach sam Peyroteo i ci, którzy mieli okazję widzieć go w akcji, zgodnie podkreślają, że to właśnie ten okres bez piłki pozwolił zbudować niesamowity motoryczny fundament pod piłkarską wielkość genialnego napastnika. A ta wielkość miała zostać udowodniona już w Europie.

 

W Sportingu już na niego czekają

 

26 czerwca 1937 roku do portu w Lizbonie wpływa statek Niassa, który swoją nazwę zawdzięcza trzeciemu największemu z afrykańskich jezior. Na jego pokładzie ci, którzy na stałe albo na jakiś czas przenoszą się z kolonii do metropolii. Wśród nich nasz bohater. 19-letniemu Fernando towarzyszy mama, którą do zmiany klimatu na łagodniejszy zmuszają względy zdrowotne. Tata, Jose Vasconcelos Peyroteo, od kilku lat nie żyje, zmarł na tak serca.

 

Na scenę wkracza kolejny z drugoplanowych ale ważnych bohaterów tej historii. Anibal Paciencia, trzy lata starszy od Fernando, w Angoli był przyjacielem rodziny Peyroteo, a w 1937 roku jest już po pierwszym sezonie w barwach Sportingu. To on, jeszcze zanim Niassa zacumuje nieopodal ujścia Tagu do oceanu, opowiada przełożonym o swoim fenomenalnie uzdolnionym przyjacielu. Włodarze klubu, Francisco Franco i Felipe Conrado, dają się przekonać.

 

Trzy dni po przybyciu Peyroteo do Lizbony panowie Franco i Conrado, zapraszają młodego napastnika do siedziby klubu i proponują kontrakt: 700 escudos miesięcznie.


- Od razu się zgodziłem, o nic nie pytałem. To przecież Sporting! Sporting proponował mi kontrakt!! - tak relacjonował wrażenia z tamtego spotkania Peyroteo w wydanych w 1957 roku i wielokrotnie później wznawianych wspomnieniach ("Memorias do Peyroteo"). Bo, co warto podkreślić, Fernando od dziecka był wielkim fanem "Lwów" z Lizbony.

 

Dwa razy wyższy kontrakt? Nie, dziękuję

 

Peyroteo jest więc dogadany z władzami klubu i choć podpisy pod umową nie zostały jeszcze złożone, zaczyna urządzać się w Lizbonie. Początkowo wprowadza się do krewnych w podlizbońskiej Sintrze. Stamtąd dojeżdża do stolicy pociągiem, nie tylko na treningi, również po to, by poznać miasto. I podczas jednego z takich krajoznawczych wypadów, dochodzi do sytuacji, która wpisuje się w legendę Peyroteo - ikony Sportingu.

 

Po słynnym lizbońskim dworcu kolejowym Rossio nerwowo przechadza się przybysz z północy kraju. To wysłannik FC Porto, który chce porozmawiać z Peyroteo. Do Porto dotarła już bowiem fama o wielkim talencie z Afryki, który ma grać w Sportingu. Emisariusz "Smoków" ma szczęście. Dostrzega wychodzącego z wagonu Fernando i składa mu propozycję - jak zapewne sądził - nie do odrzucenia: kontrakt z FC Porto i 1400 escudos miesięcznie. Łatwo policzyć - dwa razy więcej niż Peyroteo ma zarabiać w Sportingu, na umowie z którym podpisu jeszcze nie złożył.

 

Ale wtedy Fernando, fan Sportingu i miłośnik dotrzymywania obietnic, decyduje się na kłamstwo. Mówi, że umowę ze stołecznym klubem już podpisał i nic nie da się zrobić.

 

Na dzień dobry trafia w derbach

 

Tak zaczyna się trwający dwanaście niesamowitych lat związek Peyroteo z "Lwami". 12 sezonów, które przynoszą klubowi 19 trofeów, w tym 6 tytułów mistrza kraju i 4 Puchary Portugalii. Sam Peyroteo w każdym z tych dwunastu sezonów jest najlepszym strzelcem drużyny. Każdy sezon kończy z większą liczbą zdobytych goli niż rozegranych spotkań. Z lwem na piersi występuje w 332 meczach oficjalnych, w których strzela 540 goli!

 

Pierwsze dwa zdobywa w oficjalnym debiucie 17 października 1937 przeciwko drużynie Casa Pia. Ale koszulkę w biało-zielone pasy pierwszy raz zakłada już miesiąc wcześniej, w trakcie przedsezonowego turnieju towarzyskiego. Na "dzień dobry" dwukrotnie pokonuje bramkarza Benfiki. Po tym meczu trener Sportingu, Jozsef Szabo, mówi mu: - Masz wszystko, żeby zostać jednym z najlepszych napastników świata.

 

Szatnia to twoje kino, a lalki to twoje dziewczyny

 

A Węgier nie był skory do prawienia komplementów. - No, nieźle wyglądasz fizycznie. Szybkość, skoczność, siła są. Ale nad techniką musimy popracować. I muszę cię nauczyć taktyki - stwierdza szkoleniowiec po pierwszym treningu z Peyroteo. I od słów przechodzi do czynów. Całe lato 1937 roku Peyroteo bierze udział we wszystkich zajęciach zespołu, a dodatkowo ma dwa treningi indywidualne. Taktykę Szabo często tłumaczy mu w szatni używając jako pomocy dydaktycznej lalek, które ustawia jak piłkarzy na boisku.

 

Fernando z karnością, której dowiódł już podczas dwuletniego rozbratu z piłką w Angoli, stawia się na wszystkich zajęciach. Raz jednak prosi o wolne - chce pójść do kina z dziewczyną. Szabo, pykając nieodłączną fajkę, spogląda na młodzieńca... - Ta szatnia to twoje kino, a te lalki to twoje dziewczyny. Najpierw muszę zrobić z ciebie piłkarza. Jak mi się to uda, wszystkie dziewczyny będą chciały chodzić z tobą do kina - ucina temat.

 

Uwielbia strzelać Benfice

 

Po debiucie (tym nieoficjalnym) i dwóch golach przeciwko Benfice, Peyroteo może następnego dnia przeczytać w gazetach. "Nowy napastnik Sportingu jest nadzwyczajnie przygotowany fizycznie, bardzo szybki i silny, z mocnym ale i precyzyjnym strzałem. Sprawiał wrażenie, że nie tremuje go ani debiut, ani fakt gry przeciwko wielkiemu rywalowi".

 

Te ostatnie słowa okazują się w pewnym sensie prorocze. Starcia z Benfiką Peyroteo wprost uwielbia. W 33 wielkich derbach Lizbony Peyroteo strzela 53 gole! Żadnej innej drużynie tylu nie strzelił. Wydaje się, że z tylu znakomitych występów przeciwko "Orłom" trudno wybrać ten jeden, najbardziej pamiętny. Ale to akurat zadanie banalnie łatwe.

 

Cztery gole prosto z łóżka

 

Jest 25 kwietnia 1948 roku, ostatnia kolejka sezonu. Benfica prowadzi w tabeli o dwa punkty (tyle wtedy przyznawano za zwycięstwo) przed Sportingiem, za sobą ma jesienną wygraną 3:1 na stadionie odwiecznego rywala, a przed sobą... rewanż, derby Lizbony, tym razem w roli gospodarza, czyli wówczas na Campo das Amoreiras. Sporting, żeby zostać mistrzem musi nie tylko wygrać, ale odrobić straty z meczu u siebie - o tytule decyduje bowiem bilans spotkań bezpośrednich.

 

Zadanie stojące przed "Lwami" wydaje się bardzo trudne. A kilkadziesiąt godzin przed meczem staje się właściwie niewykonalne - Peyroteo jest chory... Snajpera Sportingu trawi gorączka, jeszcze w nocy przed spotkaniem nie śpi próbując zbić temperaturę. Decyzja o tym, czy zagra zapada w szatni, tuż przed meczem.

 

Peyroteo wychodzi w pierwszym składzie Sportingu. Po kilku dniach choroby, nie w pełni sił... strzela wielkiemu rywalowi cztery gole! Sporting wygrywa 4:1, odrabia straty z rundy jesiennej i zostaje mistrzem. A Peyroteo dopisuje kolejny rozdział do swojej legendy.

 

Maszyna do strzelania bramek

 

Tych rozdziałów jest, rzecz jasna, bardzo wiele. Choćby 22 lutego 1942 roku, mecz Sporting - Leca na ówczesnym obiekcie "Lwów", Estadio do Lumiar. Gospodarze wygrywają 14:0, Peyroteo strzela dziewięć goli - kompletuje trzy hat-tricki w jednym meczu!

 

W całej karierze hat-tricków uzbiera, bagatela, 42. Cztery gole w jednym meczu? Tej sztuki dokonuje osiemnaście razy. Pięć trafień w jednym spotkaniu - dziewięć razy. Sześć goli - czterokrotnie. Do tego osiem w meczu z Boavistą i wspomniane dziewięć z Lecą.

 

Najważniejszy z Pięciu Skrzypków

 

W wieku zaledwie trzydziestu lat ogłasza zakończenie kariery. Ubłagany przez kibiców zostaje jeszcze na rok. Przez trzy ostatnie sezony jest liderem legendarnej formacji ofensywnej Sportingu, która do historii przechodzi jako "Pięciu Skrzypków" (Cinco Violinos - turniej ich imienia tradycyjnie rozgrywany jest w Lizbonie przed startem każdego sezonu). Autor barwnego porównania, dziennikarz Joao Tavares da Silva, tłumaczył, że chciał w ten sposób oddać "artyzm i harmonię", jakie wnosili na boisko Peyroteo oraz Correia, Vasques, Travassos i Albano.

 

Razem grają trzy sezony - wszystkie dla Sportingu mistrzowskie. Ustanowiają niepobity do dziś rekord - z nimi w linii ataku w sezonie 1946/47 "Lwy" zdobywają w 26 zaledwie kolejkach... 123 gole, czyli osiągają średnią 4,7 bramki na mecz! Absolutne szaleństwo.


I choć każdy z tego magicznego kwintetu jest piłkarzem wyjątkowym, to Peyroteo gra pierwsze - nomen omen - skrzypce. Dopracowuje się dzięki temu kolejnego pseudonimu: Stradivarius. Ale najczęściej nazywany jest po prostu "Tanque", czyli "czołg". To też zresztą dowodzi jego unikalności. Jednocześnie silny, śmiercionośny "czołg" i pełen artyzmu "skrzypek".

 

Rzuca futbol, bo musi... zarobić

 

W wieku 31 lat definitywnie kończy karierę. Piłkarze nie zarabiają wtedy nadzwyczajnie, więc Peyroteo jeszcze jako aktywny zawodnik otwiera w dzielnicy Baixa sklep sportowy. Interes bez pełnego zaangażowania właściciela kręci się jednak kiepsko. Pojawiają się długi. Honorowy i dotrzymujący obietnic Peyroteo nie chce wpędzać kontrahentów i pracowników w tarapaty - zamierza w stu procentach poświęcić się biznesowi i wyjść na prostą, a długi spłacić.

 

Za decyzją o zakończeniu kariery kryje się coś jeszcze. - Sportowiec jest jak żołnierz, musi być zawsze gotowy do wypełniania zadań, niezależnie od okoliczności. A ja dziś czuję się żołnierzem starym... Wychodzę na boisko pełen dobrych chęci, ale po kilku kopnięciach piłki dopada mnie niewytłumaczalne zniechęcenie. A jeśli nie jestem w stanie grać na sto procent, to wolę nie grać w ogóle - mówi na pożegnanie z boiskiem 5 października 1949 roku, po zorganizowanym specjalnie na tę okazję meczu z Atletico Madryt. Z trybun swojego wielkiego idola żegna sto tysięcy kibiców. Przyszli tam właśnie dla niego.

 

Najpoważniejsza kontuzja już po karierze

 

Sklepowego biznesu ostatecznie nie udaje się uratować. Peyroeto wyjeżdża do Angoli, a w siedem lat o zakończeniu kariery daje się namówić na występ w charytatywnym meczu oldbojów w Barcelonie. Zrywa ścięgno Achillesa, a operacja przeprowadzona zostaje wprawdzie natychmiast ale na tyle nieumiejętnie, że u byłego napastnika pojawiają się problemy z krążeniem, które towarzyszą mu już do końca życia. To z ich powodu po kilku latach musi poddać się amputacji prawej nogi - tej samej, która nawiedzała w koszmarach dziesiątki bramkarzy.

 

Fernando Peyroteo umiera w 1978 roku, w wieku 60 lat. Tak, jak jego tata, na atak serca.

 

Urodzony w złym momencie miłośnik opery i westernów

 

Czy mógł osiągnąć więcej? Wydaje się, że nie. Miał po prostu pecha, urodził się za wcześnie, by swoją klasę demonstrować choćby w europejskich pucharach. Tych za jego czasów jeszcze nie rozgrywano, a przecież Sporting "Pięciu Skrzypków" spełniał wszystkie warunki, by i na europejskiej scenie zachwycać. Reprezentacja? Zagrał w 20 meczach, również jako kapitan, strzelił 13 goli. Więcej nie mógł - najlepsze lata jego kariery to czas drugiej wojny światowej, kiedy reprezentacyjny futbol właściwie nie istniał.

 

Po zakończeniu kariery Fernado Peyroteo, miłośnik westernów z Johnem Wayne'm i oper Pucciniego (sam grał na wielu instrumentach, choć - paradoksalnie jak na "Stradivariusa" - nie na skrzypcach) wiódł skromne życie, nie brylował na salonach ani w mediach.

 

 

Rozpoznał samego siebie w Eusebio

 

W wielkim futbolu pojawił się jeszcze tylko raz. W 1961 roku dość niespodziewanie został selekcjonerem reprezentacji. Prowadził Portugalię w dwóch tylko spotkaniach, zwolniony po wstydliwej porażce 2:4 z Luksemburgiem. Ale nawet w tak krótkim czasie udało mu się dokonać czegoś, co przechodzi do historii futbolu.

 

W nieszczęsnym meczu z Luksemburgiem Fernando Peyroteo umożliwił reprezentacyjny debiut chłopakowi, w którym dostrzegł zaskakujące podobieństwo do samego siebie z początków kariery: młody, 19-letni, szybki i zwinny napastnik, który do Lizbony przybył z afrykańskiej kolonii dosłownie kilka miesięcy wcześniej. Ten chłopak, na którego odważnie postawił Peyroteo nazywał się... Eusebio. Ale to już temat na zupełnie inną opowieść.

Szymon Rojek, Polsat Sport
Przejdź na Polsatsport.pl

PolsatSport.pl w wersji na telefony z systemem Android i iOS!

Najnowsze informacje i wiadomości na bieżąco, gdziekolwiek jesteś.

Przeczytaj koniecznie