Magiera: Dwie dekady pięknych wspomnień
Początek lipca na siatkarskich boiskach kojarzył się kibicom z wielkimi finałami Ligi Światowej, dzisiaj zastąpionej przez Ligę Narodów. Akurat tak się składa, że w ubiegłym tygodniu obchodziliśmy ósmą rocznicę naszego jedynego triumfu w tych rozgrywkach. 8 lipca 2012 roku reprezentacja Polski pod wodzą Andrei Anastasiego sięgnęła w Sofii po złote medale.
„Przestrzelił! Przestrzelił Stanley!” - nie ma chyba w naszym kraju kibica, który nie skojarzyłby tych słów wykrzyczanych w komentarzu przez Tomka Swędrowskiego po ostatniej akcji finału ze Stanami Zjednoczonymi. Polacy rozbili wówczas swoich rywali w stosunku 3:0 i chwilę później opanowali pierwszy stopień podium.
Tych meczów w Lidze Światowej było co niemiara, a każdy miał swoją odrębną historię. Było też kilka finałów z udziałem naszej reprezentacji, z czego trzy z nich rozegrane zostały w naszym kraju - dwa w Katowicach (2001 i 2007) i jeden w Gdańsku (2011), który zakończył się wywalczeniem brązowego medalu. Brązem cieszyliśmy się też rok temu w Chicago, ale w rozgrywkach rozgrywanych już pod szyldem Ligi Narodów.
Kto pamięta nasz debiut w Lidze Światowej w 1998 roku ten śmiało może stworzyć jedyną w swoim rodzaju retrospekcję - jak siatkówka ewaluowała w naszym kraju i jaki osiągnęła poziom. Na początku była obawa. Głównie o wynik sportowy, bo nie ma co ukrywać, że złoci juniorzy trenera Mazura, którzy zaczęli stanowić o sile pierwszej reprezentacji, porywali się na wielkie rzeczy w swoich kategoriach wiekowych, to tutaj jednak musieli mierzyć z prawdziwą elitą. Włochy, Rosja, Brazylia, Kuba były potęgami, które między sobą rozstrzygały praktycznie wszystkie imprezy. No i my mieliśmy z nimi wtedy grać. I graliśmy, przy okazji budując background widowiska, który do dzisiaj stanowi absolutny wzorzec dla wszystkich federacji zrzeszonych w FIVB.
Dziś to już wiemy. Nowe pokolenia Polaków, którzy złote lata siedemdziesiąte naszej siatkówki znały jedynie z opowieści rodziców, albo dziadków, pokochały siatkówkę właśnie dzięki Lidze Światowej. Do tego stopnia, że hale wypełniały się do ostatniego miejsca nie tylko podczas meczów, ale także treningów siatkarzy. Doświadczyli tego między innymi Kubańczycy, którzy podczas Final Eight rozegranego w katowickim Spodku w 2001 roku swoją bazę przygotowawczą mieli w Kędzierzynie Koźlu. Od pierwszego do ostatniego dnia ich pobytu w tym mieście na zajęciach treningowych towarzyszył im komplet publiczności na widowni.
Zobacz także: Vital Heynen o meczach z Niemcami: Każdy spędzi tyle samo czasu na parkiecie
Widowiska organizowane przy okazji meczów Ligi Światowej szybko zyskały uznanie na całym świecie. Z czasem zyskała je także nasza reprezentacja, która krok po kroku wchodziła do światowej czołówki. Nie ma się co czarować, ale gdyby nie 1998 rok i wylany wtedy solidny fundament pod rozwój całej dyscypliny, to dziś pewnie nie bylibyśmy w tym miejscu w którym jesteśmy, a po drodze pewnie nie byłoby tych wszystkich wywalczonych medali. Dla wielu młodych chłopców, dziewcząt zresztą też, kołem zamachowym które zadecydowało o tym, że zainteresowali się siatkówką i zaczęli uprawiać ten sport były mecze naszej reprezentacji właśnie w Lidze Światowej.
Patrząc na to wszystko z perspektywy ponad dwudziestu lat od debiutu reprezentacji Polski w Lidze Światowej można się tylko uśmiechnąć. Dla nas, dla Polaków, Liga Światowa była wówczas obiektem westchnień i bliżej niewyobrażalnych marzeń. Dziś - jako Liga Narodów - jest „tylko” dodatkiem do całego procesu szkoleniowego. Dodatkiem, którego w tym roku wszystkim bardzo... brakowało.