20 lat Polsatu Sport - Iwańczyk: Wożąc pana Fergusona
Z palca wyssałem całą tę historię, że jestem zawodowym kierowcą, przyjacielem Grzegorza, a przy okazji piłkarskim fanatykiem. Kłamałem jak z nut, za co głupio mi do dziś, ale kto nie dopuścił się dziennikarskiego blagierstwa w imię reporterskiego czynu, niech pierwszy rzuci kamień.
Prawdą było tylko to, że rzeczywiście uwielbiałem Manchester United, całą tę zgraję talenciaków, nierzadko boiskowych bandytów, którzy ledwie kilka miesięcy później w niesamowitych, wypisanych historią futbolu okolicznościach wyrwali Bayernowi Monachium Ligę Mistrzów.
Ustalmy bohaterów. Grzegorz – mam nadzieję, że nie pomyliłem imienia, w końcu to tyle lat – był kierowcą autokaru piłkarzy Łódzkiego Klubu Sportowego, którzy w 1998 roku, po raz drugi w historii, sięgnęli po mistrzostwo Polski i przyszło im się bić o Champions League. Jako że system eliminacji nie był wówczas tak zagmatwany jak dziś, los rzucił ełkaesiaków od razu na genialny zespół z Old Trafford (ówczesny wicemistrz Premier League za Arsenalem). Grzegorz dostał misję przywiezienia całej ekipy Manchesteru, która wylądowała na łódzkim Lublinku, do Grand Hotelu w samym sercu ulicy Piotrkowskiej. Pod pewnymi warunkami rzecz jasna; goście z Anglii poza sprawdzeniem paszportów jeszcze w samolocie nie przechodzą żadnej kontroli, są odbierani wprost z płyty lotniska, nie nagabują ich ani fani, ani dziennikarze. Tak, tak, przepisy nie były wtedy aż tak surowe, można było wpisać drużynę piłkarską w najwyższą kategorię VIP.
Samolot się spóźniał, Grzegorz z nudów podpierał łokciami kierownicę autobusu, a mnie, 21-letniemu reporterowi łódzkiej „Wyborczej”, przyszedł do głowy fortel, by przejechać się autokarem z jednymi z najlepszych na świecie w futbolowym fachu. Jeżeli nie najlepszymi, zważywszy że połowa z nich doczekała się po dekadach statusu legend. Grzegorz wahał się długo, w końcu zgodził się na to szaleństwo. Gdyby sprawa się rypła, nieprzyjemności miałoby wielu, niewykluczone, że kierowca wyleciał- by z roboty. Ja nie ryzykowałem niczym poza gniewem pana Alexa Fergusona, do którego jeszcze wtedy nie trzeba było zwracać się „Sir”. Nasz fotoreporter wyposażył mnie w aparat, na szczęście nie był to sprzęt, który mógłby mnie zdradzić, przypominał raczej radziecką Smienę, co prędzej wzbudzało politowanie niż podejrzenia ludzi z innej galaktyki, z którymi miałem za chwilę odbyć trwającą najwyżej pół godziny 8,5-kilometrową trasę.
Wylądowali. Punktualnie o 13.01 czterosilnikowym odrzutowcem BAe-146. Po niespełna kwadransie ruszyliśmy autokarem z mistrzami. Ja tuż za kierowcą, pan Ferguson za mną. Nie ja jego, ale to on mnie zaczął pytać, jak często zmieniamy się z Grzegorzem za kółkiem, czy w Polsce w tak młodym wieku można już prowadzić autokar, zeszło w końcu na tematy piłkarskie. Ferguson obśmiał się jak norka, kiedy mówiłem mu, że Łódź to polski Manchester, także z dwoma wielkimi klubami. Powoli udawało się przełamywać lody do tego stopnia, że pozwolił mi zrobić kilka zdjęć. Szef wydał polecenie, więc właściwie każdy z piłkarzy miło uśmiechał się do fotografii. Poza Davidem Beckhamem, który na widok aparatu zaczął mi wygrażać palcem. Inna sprawa, że musiałem mu wtedy przeszkadzać w konwersacji z Victorią Bekcham, bo i dziś mogę przysiąc na wszystko, że rozpoczął telefoniczną rozmowę od słów: „Hello, Honey”.
Byli wśród Czerwonych Diabłów i tacy, którzy zamienili ze mną więcej niż słowo, może dlatego, że akurat siedzieli tuż za trenerem – Peter Schmeichel, Denis Irwin i… późniejszy trener Legii Henning Berg.Jeżeli Liga Mistrzów jest piłkarskim rajem, to ja w tym raju się znalazłem. A że było mi mało, to kiedy dojechaliśmy na miejsce wpasowałem się między wysiadających z autobusu Paula Scholesa i Phila Nevilla, by zobaczyć szerokie oczy kolegów po fachu, którzy czekali na Manchester pod łódzkim Grand Hotelem. Historia ta może się wydać dość błaha, tym bardziej że minęły od tamtego wydarzenia 22 lata. Dla mnie jednak to na tyle istotne przeżycie, że pamiętam je w najdrobniejszych detalach. I może nie sam fakt dotknięcia piłkarskich gwiazd był w tym wszystkim najistotniejszy, ale przekonanie, że można żyć najbardziej nieprawdopodobnymi marzeniami, a później je realizować. Wszystko jest kwestią wyobraźni i determinacji.
Zobacz także: Jerzy Mielewski: Mój drugi dom
Wcale nie na potrzeby jubileuszu Polsatu Sport mogę nawet uznać, że Manchester United z Alexem Fergusonem pchnęli mnie w objęcia stacji, w której pracuję. Mogłem się z nimi spotkać, przejechać jednym autobusem, dlaczego nie miałbym pracować w telewizji, co było jednym z moich najważniejszych zawodowych celów. Kiedy w 2006 roku Marian Kmita przyjmował mnie w szeregi swojego zespołu, znów poczułem się jak dziennikarski młokos sięgający gwiazd. I właściwie doświadczam tego za każdym razem, kiedy dostaję do wykonania kolejne zadania, a prowadzenie studia Ligi Mistrzów, w ogóle praca przy tym projekcie, to stan – uwaga, będzie pretensjonalnie – wręcz ekstatyczny. Tak jak przed laty podróż z Manchesterem. Może z małym wyjątkiem, bo tu nie musiałem kłamać.
Koronowirusowa pandemia wymusiła na kanałach sportowych sięgnięcie do archiwaliów, w niektórych przypadkach głębokich czeluści piłki klubowej. W Polsacie Sport przypominamy najważniejsze wydarzenia z udziałem polskich drużyn, mnie przypadł do skomentowania – nieprzypadkowo dodam – skrót z dwumeczu Manchesteru z ŁKS. Właściwie nie musiałem oglądać fragmentów, niczym „Ojcze nasz” byłem w stanie odtworzyć ze szczegółami każdą minutę. Oczywiście nie mogło obyć się bez pewnej historii. Historii, w której woziłem pana Fergusona…
TEKST POCHODZI Z TYGODNIKA PIŁKA NOŻNA I POWSTAŁ WE WSPÓŁPRACY Z TĄ REDAKCJĄ
Przejdź na Polsatsport.pl