Puchar Niemiec. Media o Hercie: Koszmar, katastrofa. Martin Kobylański bohaterem

Piłka nożna
Puchar Niemiec. Media o Hercie: Koszmar, katastrofa. Martin Kobylański bohaterem
fot. PAP
Martin Kobylański

"Mecz-koszmar", "katastrofa", "nokaut" - to niektóre określenia piątkowej porażki Herthy Berlin z beniaminkiem drugiej ligi Eintrachtem Brunszwik w pierwszej rundzie piłkarskiego Pucharu Niemiec. Trzy gole dla gospodarzy zdobył były młodzieżowy reprezentant Polski Martin Kobylański.

Berlińczykom nigdy nie udało się wystąpić w finale Pucharu Niemiec na Stadionie Olimpijskim, gdzie na co dzień grają w roli gospodarza, a po raz pierwszy decydujący mecz odbył się na nim w 1985 roku. Na udział w finale generalnie czekają od 1979 roku. Nadzieje na dobry wynik w rozpoczętej właśnie edycji prysły wyjątkowo szybko.

 

Pucharowe niepowodzenia Herthy często mają wyjątkowo gorzki smak. W 2012 roku została wyeliminowana przez grającą w lidze regionalnej Wormatia Worms, a w edycji 2016/17 w 1/8 finału przegrała w serii rzutów karnych z Borussią Dortmund, późniejszym jej triumfatorem. Teraz wyjątkowość porażki wiązała z liczbą dziewięciu bramek, jakie zdobyli piłkarze obu drużyn.

 

"Gdy doprowadziliśmy do remisu najpierw na 2:2, a później na 3:3, to wydawało się, że opanowaliśmy sytuację i odwrócimy losy meczu. Stało się jednak inaczej, głównie ze względu na olbrzymią liczbę błędów indywidualnych. W żaden sposób nie dało się tego zrekompensować" - skomentował trener Herthy Bruno Labbadia.

 

Bohaterem spotkania był Martin Kobylański, syn wicemistrza olimpijskiego z Barcelony (1992) Andrzeja, byłego zawodnika m.in. Siarki Tarnobrzeg i FC Koeln.

 

"Niesamowicie ekscytujący wieczór. Jeśli strzela się zespołowi Bundesligi pięć goli, to chyba można powiedzieć, że zwycięstwo było zasłużone" - powiedział po meczu wybrany jego najlepszym uczestnikiem Polak, który zapowiedział, że piłkę z niego zamierza zabrać do domu.

 

Sukces beniaminka 2. ligi jest tym większy, że Hertha ma ambicje walki o najwyższe cele, a inwestor Lars Windhorst chce stworzyć w Berlinie "Big City Club", który zaistnieje również na arenie międzynarodowej. Według szacunków mediów, w dwukrotnego mistrza Niemiec (1930-31) zainwestował w ostatnich miesiącach 374 mln euro i już te suche liczby każą wyżej zawieszać Hercie poprzeczkę.

 

W piątek w stołecznym zespole zabrakło Krzysztofa Piątka, który musi przejść kwarantannę po powrocie z Bośni i Hercegowiny, gdzie gościł ostatnio z reprezentacją Polski. Berliński departament zdrowia podjął decyzję, że ze względu na sytuację epidemiczną w tym kraju, każdy, kto z niego wraca, musi przez pięć dni pozostawać w izolacji.

 

Zadebiutował za to pozyskany latem z SC Freiburg bramkarz Aleksander Schwolow.

 

"Chyba nikt nie chciałby przeżyć czegoś podobnego w pierwszym występie. Wszystko, co mogło się nie udać, nie wyszło" - podkreślił 28-letni Schwolow.

 

Zobacz także: Bayern pożegnał się z Ivanem Perisiciem

 

Choć do postawy w ofensywie swoich graczy Labbadia nie może mieć większych zastrzeżeń, to sam przyznał, że klub wciąż rozgląda się za ofensywnym piłkarzem, który uzupełniłby lukę po odejściu Vedada Ibisevica, Pera Skjelbreda czy Marko Grujica.

 

"Co prawda mamy teraz więcej pieniędzy i staramy się je sensownie wydawać, ale nie można za nie kupić czegoś, czego przebudowywanemu zespołowi potrzeba chyba najbardziej, czyli czasu. W rok czy dwa nie nadrobimy kilkuletnich zaległości na różnych polach" - przyznał trener berlińczyków w niedawnym wywiadzie dla "Tagesspiegel".

 

Porażka w Brunszwiku tylko wzmoże presję, jaka towarzyszyć będzie stołecznej drużynie w przyszłą sobotę, kiedy w Bremie na inaugurację Bundesligi zmierzy się z Werderem.

 

"Niezależnie od wszystkiego, biorąc pod uwagę potencjały obu drużyn, dziś musi nam być wstyd" - podsumował wydarzenia w Brunszwiku Labbadia.

KN, PAP
Przejdź na Polsatsport.pl

PolsatSport.pl w wersji na telefony z systemem Android i iOS!

Najnowsze informacje i wiadomości na bieżąco, gdziekolwiek jesteś.

Przeczytaj koniecznie