Kazimierz Górski wykorzystywał kłótnie Gmocha ze Strejlauem?

Piłka nożna
Kazimierz Górski wykorzystywał kłótnie Gmocha ze Strejlauem?
Fot. PAP
Pomnik Kazimierza Górskiego stoi dziś obok Stadionu Narodowego

Oczywiście, że tata miał farta i wybitnych piłkarzy, ale był też mistrzem selekcji. Wciąż szukał lepszych rozwiązań i miał nosa do ludzi – mówi Dariusz Górski, syn Kazimierza Górskiego, dodając, że kadra zabrała mu ojca. – Były jednak sukcesy, których Polska wtedy potrzebowała. Pamiętam, że Jan Ciszewski płakał, gdy zdobyliśmy złoto na olimpiadzie. Tata był gościem w domu, ale miałem szczęśliwe dzieciństwo – dodaje Górski.

Dariusz Ostafiński, Polsat Sport: Pół wieku temu, w grudniu 1970 roku pański ojciec został trenerem kadry. Zanim jednak porozmawiamy o selekcjonerze Kazimierzu Górskim, to chciałby zapytać, jakim tatą był pan Kazimierz?

 

Dariusz Górski, syn Kazimierza Górskiego: On był bardzo rzadko w domu. Zgrupowania, treningi, obserwacje, non-stop w rozjazdach. Prawie go w domu nie było, a jak przyjeżdżał, to pytał: jak tam się nasze dzieci uczą, czy ogólnie wszystko w porządku.

 

Kadra zabrała panu ojca?

 

W pewnym sensie tak.

 

Bardzo go panu brakowało?

 

Pamiętam, jak byliśmy z siostrą małymi dziećmi i jak on do domu przyjeżdżał. To było święto. Wiecznie nam go brakowało. To w człowieku zostaje, jak tego ojca nie ma w domu na co dzień. To wszystko się zaczęło, jak młodzieżówkę objął.

 

Czuje pan, że coś przez to stracił?

Jak miałem 16, 17 lat, to mi pasowało, że ojca nie ma, bo człowiek był wolny. Hulaj dusza piekła nie ma.

 

Aż tak?

 

Aż tak to nie, bo wiadomo, że to nie była normalna sytuacja rodzinna. To nie było, jak wszędzie, że tata wracał z pracy do domu i pytał: synu, jak tam w szkole. To nie było też tak, że mogłem liczyć na mądre uwagi i wskazówki taty. Mama brała na siebie cały ciężar. Zdarzało się, że jak opuściłem się w nauce, to mama mówiła, gdy ojciec akurat przyjechał, idź i porozmawiaj z nim. To wyglądało jednak tak, że on przychodził, pytał, co się dzieje, a potem dodawał: weź się w garść. Żadnych krzyków, połajanek, podnoszenia głosu. Nigdy.

 

Czasem to chyba nawet dobrze, jak rodzic postawi dziecko do pionu?

 

Zawsze jednak mówię, że miałem wspaniałe dzieciństwo i młodość. Nie mogę narzekać, wprost przeciwnie. Może, jakby ta przygoda taty z kadrą była nieudana, to miałbym inne spojrzenie, ale na szczęście wszystko poszło jak należy. A wracając do pytania, czy przez wieczną nieobecność ojca coś straciłem, odpowiem, że nie. Od czasu do czasu popełniałem jakieś błędy, ale to, jak każdy. Wiadomo, ze człowiek staje się mądry z wiekiem.

 

Koledzy zazdrościli panu sławnego taty?

 

Był powodem dumy dla mnie i dla nich też. Mieszkaliśmy na Świętokrzyskiej i jak on wracał z PZPN po pracy, to ludzie do niego podchodzili i pytali: co tam panie Kazimierzu. Ojciec był otwarty, miał taki lwowski charakter, więc nie zadzierał nosa i z każdym gadał. Myślę, że dlatego był lubiany i szanowany.

 

To przejdźmy do Górskiego trenera. Jakby pan miał wybrać jego największy sukces, to co by to było?

 

Złoty medal olimpijski. Mówili, że tam amatorzy grali, ale Węgry, ZSRR i NRD miały zawodników pełną gębą. To były mistrzostwa demoludów. Od Węgrów przeważnie w plecy dostawaliśmy, a wtedy wygraliśmy. W Polsce było szaro, komunistyczna rzeczywistość nie nastrajała optymistycznie, ludzie potrzebowali wtedy tego sukcesu. Także dlatego był on taki ważny. Pamiętam, że komentator Jan Ciszewski płakał, kiedy mecz finałowy się skończył. Pokazaliśmy, że można. Z odrobiną szczęścia, bo wtedy była masakra w wiosce olimpijskiej. Na szczęście nie przerwali olimpiady.

 

ZOBACZ TAKŻE: Kiedy Cristiano Ronaldo zamierza zakończyć karierę?

 

A propos szczęścia, to mówili, że trener Górski był w czepku urodzony.

 

Pamiętam. Ojciec miał takie słynne powiedzenie, jak go pytali, co sądzi o takim a takim trenerze. On wtedy mówił, że to jest dobry trener, ale wyników nie ma.

 

Górski je miał.

 

I to nie było tak, że miał tylko farta. Nie da się na farcie wygrać tak mocnej grupy, jaką mieliśmy w eliminacjach do mundialu w 1974 roku. A jeszcze zaczęliśmy od porażki z Walią. 2:0 w plecy i trzeba było pokazać wszystko, co najlepsze. I tu się pokazało, że ten medal olimpijski ma swoją wagę, że ta drużyna, to nie są amatorzy, przypadkowi ludzie.

 

Na czym polegał fenomen trenera Górskiego?

 

Na pokoleniu wybitnych piłkarzy, które się wtedy urodziło. To była grupa potężna nawet w skali światowej. A za nimi byli tacy, co nie odstawali poziomem. Mieliśmy trzy, czy nawet cztery mocne drużyny. Górnik grał w finale Pucharu Zdobywców Pucharów, Legia w półfinale Pucharu Mistrzów. Real Madryt bał się grać w Mielcu. Poza tym wszystkim tata, tak myślę, miał umiejętność ustawienia tej drużyny, wszczepienia jej czegoś pozytywnego. Przypomnę, że on wtedy miał dobry zespół, ale wciąż jeździł i szukał nowych rozwiązań. Z pomocą Andrzeja Strejlaua znalazł Władysława Żmudę i Andrzeja Szarmacha. Potem jeszcze Grześka Lato. Janek Domarski wyskoczył na Wembley jak diabeł z pudełka. I tu znów można o szczęściu mówić, bo gdyby nie kontuzja, to grałby Włodek Lubański. Nie wiem, czy jemu akurat poszłoby równie dobrze.

 

To prawda, że Górski słuchał, jak kłócą się Strejlau z Jackiem Gmochem i na tym budował pewne koncepcje?

 

Nie wykluczam, że tak było, choć na sto procent nie wiem. Natomiast Strejlau z Gmochem to czasami faktycznie tak zażarcie dyskutują, że można z tego coś wyciągnąć.

 

A moment rezygnacji taty pan pamięta?

 

W pewnym sensie został do niej zmuszony. Z jednej strony gra na olimpiadzie w Montrealu była słaba, z drugiej strony mama mu coraz częściej mówiła: Kaziu, zbliżasz się do sześćdziesiątki, więc pora zacząć zarabiać na życie. Dzieci rosną, a my w malinach. Wtedy pojawiały się już propozycje z zagranicznych klubów. Początkowo nie mógł skorzystać, bo go do tej kadry przyspawali. Po olimpiadzie i wymęczonych wygranych miał jednak wolną rękę.

 

Formuła się wypaliła?

 

Tak. Chłopaki już mieli swoje lata. Kilku z nich było już w tym momencie, że mogli wyjechać za granicę i dorobić parę groszy. W kraju mieli zarobki lepsze od przeciętnych, ale w porównaniu do zachodu zarabiali grosze.

 

W 1975 roku Polska zagrała mecz z Holandią na Śląskim. Wygraliśmy 4:1. To było szczytowe osiągnięcie tej drużyny.

 

Tak. Potem było już tylko gorzej, to była taka mała równia pochyła. To się jednak musiało stać. Pamiętam, jak kiedyś tata rozmawiał z kimś o okolicznościach meczu towarzyskiego we Francji. Mówił, że tam przyjechali menedżerowie, że zaczęli rzucać takimi kwotami, że nasi zawodnicy zwariowali. Zaczęli przeliczać dolary na złotówki i byli źli, bo nie mogli wyjechać. Wielu z nich miało olimpijskie złoto oraz trzecie miejsce na mundialu i właśnie dotarło do nich, że czas leci, a oni jeszcze na tej piłce się nie dorobili. I to pomimo tego, że ogrywali wszystkich poza Niemcami.

 

Pamięta pan, jakie zagraniczne kluby chciały ojca?

 

Nie pamiętam. Po olimpiadzie była dobra propozycja z Emiratów i Kuwejtu. Wiem, oni od stu lat budują dobrą piłkę i nie mogą, ale fachowców zawsze chcieli brać z wysokiej półki.

 

A jak się trafił Panathinaikos?

 

To tak jakoś nagle się pojawiło. Pamiętam tylko, jak ojciec rozmawiał o zgodzie na wyjazd z Bolesławem Kapitanem z GKKFiT-u. Wiem, że mówił, że chce się sprawdzić za granicą. Długo trwało, zanim go puścili.

 

Podobno wtedy, to był taki czas, że urzędnicy chcieli od sportowców łapówki za wyjazd?

 

Jak ci urzędnicy zarabiali w przeliczeniu na dolary 100, czy 200 zielonych, a słyszeli, że ktoś ma wyjechać na kontrakt za kilka tysięcy, to chcieli wykorzystać. Ty mi posmarujesz, ja ci podpiszę. Myślę jednak, że akurat tata nie musiał płacić, że puścili go za zasługi. Coś w końcu zrobił. Po ośmiu latach wrócił do Polski już bez siostry, która w Grecji wyszła za mąż. Nie dał sobie jednak spokoju z piłką, bo zachciało mu się prezesować PZPN-owi.

 

Myśli pan, że Górski osiągnąłby coś z tą drużyną, którą mamy obecnie?

 

Nie wiem, ale jeśli kiedyś na mundialu mieliśmy elitę i Polska robiła wynik, to chyba teraz też dałby radę.

 

Minęło już 50 lat, a kolejne pokolenia wciąż wspominają sukcesy Orłów Górskiego.

 

To miłe, ale trzeba też Antka Piechniczka docenić, bo on miał ciężką sytuację. Wtedy mieliśmy stan wojenny, nikt nie chciał z nami grać, a on pojechał z drużyną na mundial do Hiszpanii i powtórzył sukces ojca. A nie miał już tych piłkarzy, co tata. Był Lato, Szarmach wszedł na jeden mecz i to wszystko.

 

Co pan pomyślał, jak w biografii Jerzy Brzęczek został porównany do Górskiego?

 

Daj Boże, żeby takiego porównania można było kiedyś użyć. Życzę tego Jurkowi z całego serca. Póki co jednak robi się Brzęczkowi krzywdę takimi porównaniami. Poza wszystkim ciężko odnosić to co jest, do tego co miało miejsce 50 lat temu. Inne czasy. Tata miał wszystkich na miejscu, bo nikt nie mógł grać za granicą. Można było z zawodnikami pobyć kilka dni, poznać ich, dokonać lepszej selekcji. Teraz wszystko dzieje się szybciej.

 

Teraz jesteśmy drużyną za mocną na słabych, a za słabą na mocnych.

 

Tak to wygląda. Znajmy swoje miejsce w szeregu i powiedzmy sobie, że w najbliższych eliminacjach do mistrzostw świata każda porażka ze słabymi będzie dramatem, a każda wygrana z silniejszymi sukcesem.

 

Anglików możemy ograć?

 

A co? Nie możemy? Jak w latach 70-tych wylosowaliśmy Anglików, to tamta liga i tamci zawodnicy byli w Polsce otoczeni nabożną czcią. Przyjmowało się u nas zakłady na ligę angielską, więc coś niecoś się o tamtych piłkarzach wiedziało. Wtedy Anglia była potęgą, a myśmy ich ograli, choć po 2:0 na Śląskim oni twierdzili, że u nich dostaniemy ósemkę. Zgoda, tam była obrona Częstochowy, ale zremisowaliśmy, a mogliśmy nawet wygrać, gdyby McFarland nie złapał Laty za koszulkę. Dziś by czerwoną kartkę za to dostał. Puentując, skoro wygraliśmy z mocną Anglią, to z obecną, już nie tak mocną, też możemy.

Dariusz Ostafiński, Polsat Sport
Przejdź na Polsatsport.pl

PolsatSport.pl w wersji na telefony z systemem Android i iOS!

Najnowsze informacje i wiadomości na bieżąco, gdziekolwiek jesteś.

Przeczytaj koniecznie