Cezary Kulesza: Nikt nie może mi zarzucić, że przyszedłem do PZPN tylko po pieniądze

Piłka nożna
Cezary Kulesza: Nikt nie może mi zarzucić, że przyszedłem do PZPN tylko po pieniądze
fot. PAP
Cezary Kulesza: Nikt nie może mi zarzucić, że przyszedłem do PZPN tylko po pieniądze

Niedawno jeden z redaktorów wysłał do mnie zapytanie o mój majątek i poprosił o oświadczenie majątkowe. Nie jestem politykiem, żebym sporządzał takie oświadczenie, ale stan mojego konta jest moim atutem, a nie obciążeniem. Nikt nie może zarzucić Kuleszy, że przyszedł do PZPN zrobić skok na kasę - powiedział Cezary Kulesza w rozmowie z Interią.

Sebastian Staszewski, Interia: - Czy w środę, w dniu wyborów na prezesa PZPN, był pan pewny zwycięstwa i tego, że to pan - a nie Marek Koźmiński - zastąpi Zbigniewa Bońka?

 

Cezary Kulesza: Nigdy nie ma się do końca tej pewności.

Zobacz także: Daniel Sikorski się nie zatrzymuje! Premierowy gol napastnika po awansie do elity

 

Proszę mnie nie kokietować. Był pan żelaznym faworytem.

 

Od samego początku w siebie wierzyłem. I wierzyłem w delegatów, którzy byli po mojej stronie. Wiedziałem, że ich poparcie jest szczere. Przeczucia miałem więc dobre. Ale sam pan wie, jak to z tymi wyborami bywa... Pewnym to można być dopiero po ogłoszeniu wyników.

 

Zdobył pan 92 głosy. To dużo czy mało?

 

Uważam, że bardzo dużo.

 

Podobno liczył pan na 100. Czyli o jeden więcej niż w 2016 roku uzyskał Zbigniew Boniek...

 

Nieprawda, nigdy tak nie powiedziałem. Ale mogę panu zdradzić, że liczyłem na kilka głosów więcej. Ktoś widocznie musiał w ostatniej chwili zmienić zdanie. Trudno, brałem to pod uwagę. Mimo to mandat, który uzyskałem, i tak jest bardzo duży. To dowód na to, że akceptuje mnie środowisko tak zwanych baronów, a także klubów. To ważne, bo do tej pory współpraca pomiędzy wojewódzkimi związkami a klubami nie układała się najlepiej. Mam zamiar nad tym popracować, bo nie powinno tak być. Poza tym niektórzy dziennikarze sugerowali, że Kulesza to przedstawiciel grupy klubów, które chcą rządzić PZPN, a Marek Koźmiński to kandydat wojewódzkich związków. Rzeczywistość udowodniła, że to bzdura.

 

Jaka to była kampania? Zacytuję pana z wywiadu, którego udzielił mi pan na początku czerwca. Powiedział pan: - "Chciałbym, aby to była kampania prowadzona z klasą, skupiająca się wyłącznie na kwestiach merytorycznych, a nie personalnych". Marek Koźmiński nie za bardzo wziął sobie te słowa do serca, bo atakował pana kilka razy... Co pan myśli o tym dziś?

 

Nie chcę do tego wracać. To, co wydarzyło się w trakcie kampanii, niech zostanie w kampanii. Znamy się z Markiem, mamy dobre relacje, nigdy się nie kłóciliśmy. Stanęliśmy po dwóch stronach barykady, więc rywalizowaliśmy jak prawdziwi sportowcy. Tak to oceniam.

 

W jednym Koźmiński z panem wygrał. W długości przemówienia podczas wyborów. To był nokaut: Koźmiński mówił przez 23 minuty, pan tylko przez 2. Wybitnym mówcą pan nie jest.

 

No nie jestem... Ale co się miałem rozgadywać? Przedstawiłem się tylko, podziękowałem delegatom za ich obecność i podkreśliłem swoje atuty. Jak widać, tyle wystarczyło (śmiech).

 

W trakcie wielomiesięcznej kampanii miał pan momenty kryzysu?

 

Nawet kilka, chociaż nie były to wielkie kryzysy. Ale tak, były wzloty i upadki. Czasem - jak na boisku - brakowało mi formy. Ale mimo to wytrzymałem. I fizycznie, i psychicznie. Otoczyłem się ludźmi, którzy są prawdziwymi fachowcami i którzy bardzo mi pomogli. Razem daliśmy radę. W trakcie wyborczej walki przejechałem ponad 15 tysięcy kilometrów!

 

Można jednak usłyszeć głosy, że to była kampania biesiadna. Koźmiński sugerował to cytując podczas wyborów jednego z baronów, który miał przyznać: - "Marek, jesteś sympatyczny, ale jakbyś przyjechał wódeczki się z nami napić, to byłoby lepiej...". Pan na te wódeczki jeździł?

 

Najłatwiej sprowadzić wszystko do tego, że Kulesza pojechał do każdego z flaszką i załatwił sobie głosy. Ktoś, kto to opowiada, nie ma pojęcia o prowadzeniu kampanii. Musiałem być w formie, poza tym nie miałem kierowcy. W większości podróży sam kierowałem samochodem.

 

I tak nic, z nikim?

 

Nie ukrywam, że wtedy, gdy gościnność wymagała tego, aby z delegatem usiąść do stołu i porozmawiać przy lampce wina, to siadaliśmy, rozmawialiśmy. Myśli pan, że Koźmiński nie siadał? Siadał. Ale sprowadzanie całej mojej kampanii wyłącznie do pijaństwa jest żenujące...

 

Podczas wyborów Boniek zacytował samego siebie z poprzednich wyborów, tych w 2008 roku i wspomniał o rowerze. "Gdy wygrał Grzegorz Lato, to powiedziałem mu tak: Bierz rower i pedałuj, to jest teraz twoja sprawa. Tak samo mówię teraz do nowego prezesa PZPN".

 

Na razie to tego roweru od Zbyszka nie dostałem. Ciągle czekam (śmiech).

 

Ale gabinet panu zostawił. Ten, w którym siedzimy. Podoba się panu?

 

Ładny, duży. Trochę piłek, trochę pamiątek. Żadnych zmian tu nie planuję.

 

Często będzie pan tu bywał? Przeprowadzi się pan do Warszawy?

 

PZPN ma mieszkanie służbowe, z którego będę korzystał. I będę dojeżdżał z Białegostoku.

 

Wynagrodzenie będzie pan pobierał?

 

Jest mi to obojętne, niech zarząd o tym zdecyduje. Nie jest żadną tajemnicą, że jestem człowiekiem majętnym, dużo w życiu zarobiłem. Ciężko na to zapracowałem i dzięki temu nie muszę oglądać się na pieniądze. Między innymi dzięki temu wystartowałem w wyborach. Chciałem coś zrobić, a nie zarobić. Bo zarabiać już nie muszę. Niedawno jeden z redaktorów wysłał do mnie zapytanie o mój majątek i poprosił o oświadczenie majątkowe. Nie jestem politykiem, żebym sporządzał takie oświadczenie, ale stan mojego konta jest moim atutem, a nie obciążeniem. Nikt nie może zarzucić Kuleszy, że przyszedł do PZPN zrobić skok na kasę.

Cała rozmowa na Interii.

Interia
Przejdź na Polsatsport.pl

PolsatSport.pl w wersji na telefony z systemem Android i iOS!

Najnowsze informacje i wiadomości na bieżąco, gdziekolwiek jesteś.

Przeczytaj koniecznie