Pożegnanie Fabiańskiego. Lepsi byli tylko Tomaszewski z Młynarczykiem
Łukasz Fabiański sobotnim meczem z San Marino żegna się z reprezentacją Polski. Jeśli wziąć pod uwagę wyłącznie turniejowe sukcesy, to Fabiański jest naszym numerem 3 w historii, po Janie Tomaszewskim i Jozefie Młynarczyku. Wszystko za sprawą Euro 2016, na którym Fabiański nie obronił żadnego karnego w ćwierćfinale z Portugalią, o co miał zresztą do siebie pretensje, ale także dzięki niemu zaszliśmy tak wysoko.
Łukasz Fabiański, piłkarz, który zawsze musiał coś udowadniać, o którym nie raz mówiono, że jest za grzeczny, a przecież dobry bramkarz musi być wariatem, kończy przygodę z reprezentacją. Szkoda, bo przecież mówimy o bardzo wartościowym zawodniku, który w ciężkich chwilach potrafił wejść do bramki i ratować nas z opresji. Fabiański najwyraźniej miał jednak dość życia w cieniu.
Jego rezygnacja zbiegła się z oświadczeniem selekcjonera Paulo Sousy, że od teraz numerem 1 będzie Wojciech Szczęsny. Fabiański jeździł wcześniej na kadrę ze świadomością, że jest tym drugim i to mu nie przeszkadzało. Czy deklaracja Sousy wszystko zmieniła? Fabiański nigdy tego nie komentował i tylko on zna odpowiedź na to pytanie.
Wenger mu to przepowiedział
Gdyby zrobić ranking najlepszych bramkarzy reprezentacji Polski w mistrzowskich turniejach, to Fabiański byłby zdecydowanie numerem 3, a w najgorszym razie mocnym numerem 4. Jednak to tylko w takim razie, gdy uznamy, że olimpijskie złoto z Monachium w 1972 roku waży więcej niż ćwierćfinał Euro 2016. Na dokładkę taki ćwierćfinał, który nie do końca przebiegł po myśli Fabiańskiego. W konkursie rzutów karnych z Portugalią nie obronił żadnego. – A jednak w takim momencie liczy się na bramkarza, że coś złapie – mówił wtedy wyraźnie przygnębiony.
ZOBACZ TAKŻE: Jerzy Dudek o odejściu Fabiańskiego - "To słabe, że...."
Kadra może się jednak cieszyć, ze był taki Fabiański i zawsze czekał w pełnej gotowości. A z Euro 2016 zapamiętamy mecz ze Szwajcarią, którego Fabiański był bohaterem. Wtedy, w tamtym momencie, każdemu dobrze zorientowanemu kibicowi przypomniały się słowa byłego trenera Aresnalu Londyn Arsene'a Wengera, który w 2007 roku ściągnął Polaka do siebie za 2,1 miliona funtów i powiedział, że on będzie wielkim bramkarzem. Ze Szwajcarią na pewno nim był, to był jego reprezentacyjny szczyt. Droga do sukcesu była kręta, sześć lat przed Euro 2016 miał nawet w lidze angielskiej przydomek „fajtłapy”, ale udowodnił, że stać go na więcej. Jak zawsze.
Co tam Dudek Dance?
Fabiański jednym świetnym turniejem zyskał więcej niż inni polscy bramkarze, którzy zaliczali nawet o wiele bardziej spektakularne klubowe triumfy, ale w kadrze nie osiągnęli tyle, co wychowanek szkółki w Szamotułach. Jerzy Dudek grał w wielkich klubach: Liverpoolu i Realu Madryt, z tym pierwszym wygrał Ligę Mistrzów, a cały świat zachwycał się jego „Dudek Dance” w rzutach karnych, ale z reprezentacją pojechał na jeden mundial (Korea i Japonia w 2002 roku) i puścił sześć bramek.
Inną wielką gwiazdą był niewątpliwie Artur Boruc. Ileż to razy zachwycaliśmy się jego interwencjami, gdy niemal w pojedynkę zatrzymywał rywala. Niemcom na mundialu rozgrywanym u nich w 2006 roku napędził takiego stracha, że do samego końca drżeli o korzystny wynik. W końcówce pokonali Boruca, ale kosztowało ich to wiele wysiłku. Zbigniew Boniek mówił wtedy o Borucu, że był jedynym zawodnikiem klasy światowej w naszej drużynie. Dla mediów stał się człowiekiem, który prawie zatrzymał Niemcy. A to się działo na długo przed naszą pierwszą wygraną z Niemcami w historii.
Fabiański zdecydowanie dystansuje w kadrze tak Dudka (jeden fatalny mundial, na drugi już go Paweł Janas nie zabrał), jak i Boruca (co z tego, że dokonywał cudów, skoro kadra oba turnieje z nim w bramce przegrała). Fabiański, póki co jest też zdecydowanie wyżej od Wojciecha Szczęsnego. Paradoks polega na tym, że wtedy, w 2016 wskoczył do bramki, gdyż Szczęsny doznał kontuzji w pierwszym spotkaniu.
Przed nim człowiek, który zatrzymał Anglię
Fabiański zapisał piękną reprezentacyjną kartę, choć nie tak bogatą, jak dwaj najwięksi: Jan Tomaszewski i Józef Młynarczyk. Który z nich był najlepszym bramkarzem reprezentacji? Można się spierać. Tomaszewski do dziś jest człowiekiem, który w 1973 roku zatrzymał Angilę na Wembley. Tamto spotkanie zakończone remisem 1:1 zmieniło wszystko. Weszliśmy na salony, a rok później graliśmy najpiękniejszą piłkę na świecie. Na mundialu w Niemczech w 1974 roku Tomaszewski znów był wielki, obronił karne w meczach ze Szwecją (1:0) i Niemcami (0:1).
Potem zdobył jeszcze z Polską srebro na igrzyskach w Montrealu i miejsce 5-6 na mundialu w Argentynie (1978). Zrezygnował przed mistrzostwami w 1982 roku w Hiszpanii. Wtedy trener Antoni Piechniczek stawiał na Młynarczyka.
Młynarczyk był pierwszym wyborem Piechniczka do końca jego pierwszej przygody z kadrą w 1986 roku. I to pomimo tego, że jak przyznał po latach bramkarz, sprawił on problemy wychowawcze. Te słowa nie powinny dziwić. Młynarczyk był jednym z negatywnych bohaterów afery na Okęciu. Stawił się w stanie nietrzeźwym przed wylotem kadry na mecz z Maltą. Związek zawiesił Młynarczyka i kolegów, którzy stanęli w jego obronie. Trener Ryszard Kulesza stracił pracę. Młynarczyk wrócił po roku i przez kilka lat miał monopol na miejsce w bramce. Z Biało-Czerwonymi zdobył trzecie miejsce na mundialu 82. W tamtym okresie był jednym z najlepszych bramkarzy na świecie.
Miał coś, czego nie miał Tomaszewski
Ci, którzy mówią, że Młynarczyk był najlepszym bramkarzem reprezentacji, lepszym od Tomaszewskiego, przekonują o tym argumentami, że w odróżnieniu od poprzednika osiągnął sporo w piłce klubowej. To prawda. Tomaszewski nigdy nie był mistrzem kraju. Młynarczyk wygrał ligę z Widzewem Łodź, a potem z FC Porto. Z tym drugim klubem wygrał też Puchar Mistrzów, Superpuchar Europy i Puchar Interkontynentalny.
Rejestr naszych najlepszych reprezentacyjnych bramkarzy byłby jednak niepełny bez Huberta Kostki i Edwarda Szymkowiaka. Kostka to złoto na olimpiadzie i narodziny Orłów Górskiego. Szymkowiak to pamiętny mecz ze Związkiem Radzieckim na Stadionie Śląskim, w którym dwie bramki strzelił Gerard Cieślik. To jednak także mecz z FC Santosem. Przegrany 2:5, ale brazylijskie gwiazdy na czele z wielkim Pele zniosły Szymkowiaka na rękach z boiska. Gdyby nie Szymkowiak, Pele i spółka strzeliliby więcej bramek.
Przejdź na Polsatsport.pl